Tips for Life (#1: Wear Sunscreen!): http://www.youtube.com/watch?v=sTJ7AzBIJoI

piątek, 31 grudnia 2010

niedziela, 26 grudnia 2010

Jubileusz

Moi Dziadkowie obchodzą dzisiaj 62. rocznicę ślubu! :)
Wzruszenie będzie znowu ogromne przy składaniu Życzeń – między innymi następnych tylu lat razem. A wiem akurat, że gdyby to było tylko fizycznie możliwe, dokonaliby tego: „wytrzymaliby” ze sobą kolejne 62 lata. Moi Dziadkowie są dla mnie Przykładem a zarazem Nadzieją na to, że można. Że jednak zdarza się takie coś. Że istnieje Uczucie, które może być naprawdę „Wieczne” – choć na przestrzeni czasu będzie ewoluowało z Dzikiego i Namiętnego w Spokojne i Czułe. I że są na tym świecie ludzie, którzy potrafią i chcą to Uczucie podtrzymać – którzy nie Rzucą, którzy nie okłamią, którzy nie cofną obietnic i wielkich deklaracji o „ponad wszystko”, „na zawsze”, „nigdy...” Patrząc na Moich Dziadków odzyskuję Wiarę w Ród Męski i w Łaskawość Opatrzności.

I myśląc o Moich Dziadkach lubię sobie wyobrażać, że wciąż wieczorami prowadzą takie rozmowy:

Mój kochany zapytał mnie: czy wierzysz w życie po śmierci?
Odpowiedziałam: uwierzę, ale tylko wtedy, jeśli róża,
która tego wieczoru zakwitła w naszym ogrodzie, pachnieć będzie
po zgonie wszystkich swoich płatków.
Mój kochany zapytał mnie: czy chcesz pójść do nieba?
Zechcę – odpowiedziałam – ale tylko wtedy, jeśli niebo jest ciepłe
jak twoje ramiona, przestronne jak twój oddech i dzikie jak pocałunek.
Mój kochany zapytał mnie: czy zawsze będziesz mnie kochała?
Odpowiedziałam: jeśli wieczność jest chwilą pomiędzy moim sercem
pustym a moim sercem wezbranym z miłości, nigdy nie będzie czasu,
w którym nie kochałabym ciebie.

(Halina Poświatowska)

veritas

jeśli wyciągnę ręce
i zechcę dotknąć
natrafię na miedziany drut
przez który płynie elektryczny prąd

posypię się
popiołem
w dół

fizyka jest prawdziwa
biblia jest prawdziwa
miłość jest prawdziwa
i prawdziwy jest ból

Halina Poświatowska

piątek, 24 grudnia 2010

will say no more

Nie wiem czy będę miała wenę, ochotę, czas, pisać przez jakiś moment – teraz lub za trochę. Jest kurczę źle. Bardzo źle. U Babci zmiany meta dodatkowo są w wątrobie oprócz trzustki i jelit. Zastanawiam się czy naprawdę nie czuje już bólu, czy prochy go maskują. Plus leki przeciwpadaczakowe sprawiają, że się zawiesza (jak robot, off, blank face i zero reakcji). Dziadek z zaawansowanym Alzheimerem, więc żyje w swoim świecie, a i to oprócz przypadłości o podłożu krążeniowym i krwio-zależnym. Dodatkowo oboje wyglądają na strasznie wyniszczonych – cienie swoich przeszłych ja. No więc będę się musiała bardziej zająć (bardziej niż do tej pory, bo większość jednak odwalała Mama).
Plus Mój Brat załatwił mnie tekstami o CHW – wrednymi tekstami, np. jeden: „jak jesteś taka mądra, to trzeba było pomyśleć 6 miesięcy temu i byś miała wciąż W.....”. Płakałam oczywiście po nich – w kuchni miałam sesje z Mamą i T., na fajku, bo się musiałam ogarnąć. W sumie teraz też płaczę. Ehhh.

Sorki, że tak dołuję. Nie chciałam, dlatego wcześniej nie pisałam o tym co z Dziadkami. Nie chcę Wam psuć humorów, ale jakoś potrzebowałam to napisać. Forgive me.

Season’s Greetings

Radosnej Gwiazdki
Pachnącej Choinki
Mnóstwa Prezentów        
Rodzinnego Ciepła

a poza tym Zdrowia, Szczęścia i Pomyślności
Luv ya all
:)

dodaję zdjęcie rybki po grecku-Agowemu :)


właśnie ją zrobiłam (bladym świtem o 8.25 am)

środa, 22 grudnia 2010

Bizarro World

Jeden z najdziwniejszych dni jakie przeżyłam. Już sama nie wiem jak to nazwać: Surrealizm połączony z Groteską. Ogólnie huśtawka nastrojowa – być może wspomożona opiatami z makowca – chyba udzieliła się wszystkim. Śmiechu było dużo dzisiaj, ale w moim przypadku był on bardziej histeryczny, bo kiedy wie się, że istnieje osoba tak Inteligentna Inaczej (wręcz zasługująca na wpis do Księgi Rekordów Guinnesa), to ciężko jest nie poddać się wpływowi maniakalnemu. Wzruszenie też było, i to mocne, gdy otrzymałam zupełnie niespodziewane Prezenty. No nie powiem, byłam kompletnie i bardzo miło zaskoczona, więc w sercu piknęło, że tak fajnie może być z ludźmi niebędącymi skazanymi na nas przez więzy krwi. Naprawdę, K., A. i M. – Dziękuję Wam Bardzo Serdecznie! Poza tym ucieszyłam się bardzo, że Prezent Pisany dla K. się spodobał i oczywiście jakoś takoś przy tym mi się ciepło w środku zrobiło – na super początek dnia. A dalej to już tylko było na przemian – Śmiechawka jak na high z pewnych sytuacji, Zażenowanie bezmiarem głupoty, Przygnębienie z powodu braku szacunku i wyczucia, Smutek z powodu kończącego się Age of Innocence, Złość na usilnie nietaktowne wmuszanie się, no i znowu Histeria przy momentach jakby żywcem wyciągniętymi z Orwella lub Kafki. Nie wiem czy to do końca zdrowe, ale oczyszcza duszę podobnie do psikadeł donosowych udrożniających zatoki. Wiem na pewno, że będzie mi bardzo brakować K. z A. i jakoś tak pusto i dziwnie się zrobi w pokoju – a jak jeszcze po przeprowadzce nie będzie też M. (bo mamy być rozparcelowani w dwie strony świata), to już zupełnie inne miejsce się utworzy. Nie wiem, na razie nie myślę o tym. Na szczęście zostanie Konik – Wskaźnik surrealistycznej głupoty i Herald absurdalnej wtopy, który dzisiaj zresztą też sprawiał że prawie płakałam ze śmiechu. Ehhh, nie ma to jak End-of-... odlot.

Najsmutniejsze

Christmas Tree in the World

wtorek, 21 grudnia 2010

Jest Jeden!

I żałuję, że nie wpadłam na to wcześniej. Namely, zamiast kupować prezenty, to zrobić samej. No wiem, wiem, że dla osoby Technically Challanged jak ja (a więc niezdolnej do zbudowania samolotu w domu – jak niedawno usłyszałam jedna osoba umiała), gama prezentów do zaoferowania byłaby pewno niższa niż liczba „Like” na Twarzowoksiążkowym profilu Jerzego W. Krzaka (czyli 3 – tatuś, mamusia i żonka, bo nie chce mi się sprawdzać czy ma dzieci). Biżuteria z modeliny i koralików plus oliwa z oliwek własnoręcznie naaromatyzowana papryczkami chili lub świeżymi ziołami dla Mamy i Babci, wydrukowany na zamówienie kalendarz ścienny z moimi zdjęciami australijskich krajobrazów dla T., kolaż ze zdjęć oprawiony w ładną ramkę dla Dziadka – no i tylko Brat byłby problematyczny (ewentualnie flacha domowej nalewki).
A piszę to, bo mam jeden Prezent! Obiecany Szacownej Koleżance K. Esej. :)
Ohhh, nie wiem czy jest to naprawdę Esej – nie skończyłam filologii, więc nie znam konwencji, definicji ani „wytycznych dla autorów”. Po prostu popełniłam Większy Post Blogowy (na 2 strony), z moimi opiniami i wynurzeniami na jeden temat. Boję się straszliwie, bo K. poprawność językową ma w samym czubku najmniejszego palca (u nogi, haha), więc nie wiem jak oceni prezent. Ale nic to. Jest od serca. Specjalnie dla Niej napisany. To chyba najważniejsze? Kate – please don’t judge me too harshly. :) Ehhh, jutro Wręczenie. Trzymajcie kciuki.
Chwila, gwizdek czajnikowy strzelił...
OK, I’m back. To o czym ja tu?... aaa, Jest Jeden prezent! I już się fajniej czuję jakoś od razu. Heh, chyba niestabilna jestem, skoro taka mała (choć wcale niemała!) rzecz cieszy. :)

PS Wrócę jeszcze do Upośledzenia Technicznego. Możliwe, że się tutaj skompromituję w oczach Męskich Czytelników i wystawię na krytykę jakobym pod farbą Blondie była (choć osobiście znam Złotowłose, które intelekt mają na najwyższym poziomie!) Wczoraj wieczorem Pewien Osobnik o imieniu A. przeprowadził mnie wirtualnie przez wymianę żarówki w mojej lampie podsufitowej rodem z firmy założonej w Kraju Wikingów o Fladze Niebiesko-Żółtej. Proszę, nie śmiejcie się. Żarówka przepaliła się jakieś 4 dni temu. Właściwie reflektorek, niewkręcany. Tkwił w kloszu i nie było jak złapać palcami. Nie wiedziałam jak wyjąć – kręcić jakoś na siłę opuszkami palców, ciągnąć (nie było jak złapać za krawędzie, bo klosz przeszkadza), pchać i czekać aż sam wyskoczy??? Ale dostałam bardzo dobre instrukcje i udało się! Stała się Jasność (biorąc pod uwagę, że działo się to o 11 w nocy, więc robiłam to „pod prądem”, nie tylko stała się Jasność ale i strzeliła mi prosto w oczy). Jestem wdzięczna mocno i bardzo, A.! :) Historia tu przytoczona ma uczciwie służyć wykazaniu jaka Sierota jestem jeśli chodzi o sprawy techniczne. Dzwonek u drzwi czeka na wymianę – jakiś Kawaler Męski i Szarmancki może zadeklaruje mi tu się? ;)

poniedziałek, 20 grudnia 2010

Panika

Pierwszy raz nie mam jeszcze prezentów dla nikogo. No serio. Stres nieziemski. Chociaż z drugiej strony to dobrze, bo zawsze było tak, że kupowałam dla wszystkich już na początku grudnia (a w zeszłym roku to nawet w listopadzie), a potem w ostatni weekend przed Świętami dobierałam następne. Czyli podwójny wydatek i niemalże ogołocenie konta bankowego. W tym roku jednak zupełnie nie mam do tego głowy. Ani chęci za bardzo – oczywiście, Kocham tak samo mocno Moją Rodzinę, ale zabraknie tej Drugiej Kochanej Osoby (CHW czyli Chuja W. alias Rzucający), dla której podarunki były jednak największą mi frajdą. Ani czasu (no nie miałam kiedy, zwyczajnie, bo teraz w jakiejkolwiek wolnej chwili albo pracuję, albo leczę kaca, albo towarzysko mam zobowiązania). Ani pomysłów. Moi Dziadkowie, niestety, w tym roku stracili kontakt z Ziemią (mają 87 i 85 lat) i jest bardzo ciężko. Więc co im mogę kupić? – swetry, szlafroki, szale etc. już były przerobione w latach przeszłych, podobnie jak rzeczy do domu w postaci elektrycznych kocy, suszarek do grzybów i podobnych ustrojstw. Dla T. (mój Wujek, do którego od przedszkola mówię zdrobniałe po imieniu) też już odrobiłam pomysły – on uwielbia wszystkie filmy i książki o mafii, więc to było łatwe, włącznie z zeszłoroczną Gomorrą, a perfumy tradycyjnie dostaje ode mnie na imieniny. Brat się na mnie nie wiedzieć czemu pogniewał (no OK, być może „wiedzieć” bo powiedział, cytuję: „wstyd mi przyniosłaś” po tym jak zrobiłyśmy miłą akcję na parkiecie w klubie z koleżanką L.), toteż nie gadamy ostatnio i nie mam kompletnie zajawki co może potrzebować, chcieć. No i nawet nie mogę Go podpytać o prezent dla Mamy, która twierdzi, że Jej „nic nie potrzeba”. Pieniędzy ani bonów wszelkiej maści nie lubię dawać i nie uznaję ich za prezenty – są tak mało osobiste, to można dostać w ramach bonusu w firmie, a nie od Najbliższych. Więc siedzę teraz i dumam, bo chcę mieć jakiś zarys chociaż planu zanim uderzę w shopping. Heh, coraz mniej te Święta mnie kręcą w tym roku.

niedziela, 19 grudnia 2010

Wet Spot (not what you think)

Się wzruszam mocno gdy dostaję Prezenty. Serio. Najmniejszy drobiazg powoduje ściśnięcie krtani i piknięcie mocne w sercu. A im większy – wbrew Męskim Statements że „size doesn’t matter”, haha – tym gorzej. (R. wiesz o co mi chodzi tutaj, ja poinformowałam o kolczykach i koralikach, to małe przecie są rzeczy :) ale, ale, Duży Prezent od Ciebie da Dużą Przyjemność!) Udało mi się wczoraj tego nie okazać, bo przecież nie mogę wyjść na jakąś Miękką Pensjonariuszkę, choć ucisk w dołku był. Dziękuję, Kochani, za wszystko co dostałam, ehhh, oczy mi się pocą. Tak samo, jak gdy dostawałam prezenty od K. i A. i M. i Ł. i ... no wszystkich, wiecie kim jesteście, nie będę tutaj alfabetu zapodawać. :) Zastanawiam się właśnie dlaczego tak jest i uczciwie przyznaję, że chyba sama siebie źle traktuję. To jest tak, jakbym uważała że nie zasługuję na Dobro, na okazy Sympatii, od Przyjaciół/Znajomych. Hmmm, chyba sobie właśnie psychoanalizę robię (ale uczciwie ujawniam tutaj i teraz diagnozę), bo ostatnio właśnie Ktoś mi pokazał, że to co piszę na Blogu ma głębszy sens, poza wywnętrzeniem się i wyrzuceniem z siebie myśli jak lecą. Read between the lines... Heh, nie wiem czy teraz powinnam sama zczytać tego Bloga i zrobić korektę merytoryczną, coby poprawić swój Image? Ale to by się chyba mijało z celem – Mój Blog jest po to właśnie by pokazać co mnie Gnębi, Boli, Cieszy w danej chwili. I tak jak w życiu nie możemy wrócić do tego co było, cofnąć czasu, tak ja nie chcę uczciwie zmienić postów. Ohhh, tak, robię to, jeśli się dowiem że jest jakiś porażający błąd językowy, ale to wszystko. Czytam to co napisałam na widoku, zaraz po umieszczeniu, i robię „redakcję” (to kiepskie słowo, bo do redagowania po polsku tak się nadaję jak do rzutu młotem), ale to wszystko.
Heh, o czym to ja mówiłam?... Robi mi się z tego „Beniowski” albo „Ulysses”, dygresja za dygresją dygresję goni. Aaaa, Prezenty. No więc się wzruszam nieziemsko. Wczoraj za dnia (bo wieczorem/nocą wiadomo co było) Mamusia do mnie przyszła, żeby mnie zabrać na kupienie mojego Prezentu Urodzinowego. Przyjechała już z Dobrami: chciała mi sprawić Przyjemność i wnieść Coś Ciepłego do domu, więc przywiozła Firankę (tak, tak! może jednak nie muszę wychodzić za mąż, jak pisałam we wcześniejszym my post!!!) oraz kilka Miłych Drobiazgów w konwencji Xmas. Więc już mnie „wzięło” to. Pojechałyśmy do Arkadii i zostałam obkupiona. Absolutnie głupio się czułam i to mnie boli właśnie. Wiem że to Rodzina – Matka Własna – a w tej sferze daje się bez ograniczeń (tak zresztą samo jak ja, kiedy przepuszczam dwie pensje na prezenty dla Nich, bo chcę, bo ich Kocham) ale i tak było mi nieswojo, gdy Mama stała przy kasie i płaciła. I nie, nie „naciągnęłam” Jej na wielkie obdarunki, tylko kurtka przy 30% zniżki w C&A (bo suszyła mi głowę o to że nie mam od zeszłej zimy i sama kożuch chciała mi kupić) i szalik dziergany z kapturkiem. Mimo to jednak ucisk na serduszko był absolutnie mocny. Raz, po raz i po raz, wzruszam się i zauważam jak bardzo Kocham Moją Mamę, mimo wszystkiego co było i jest (Ryby i Strzelec – wybuchowa mieszanka). I nie zrozumcie mnie źle – nie Kocham za to że daje Prezent, Kocham za to, że chce mi zrobić Przyjemność, że jest dla mnie, gdy tego potrzebuję lub gdy nawet nie.
Heh, znowu dygresje mi wychodzą, bo wkraczam na wątek todo sobre mi madre. Skończę chyba ten wpis, bo możliwe że po wczorajszym słabo kojarzę. ;)

piątek, 17 grudnia 2010

Zmęczenie Materiału?

„Starość nie radość, śmierć nie cierpienie” – tak zawsze przekręcałam znane powiedzenie. Nie wiem skąd mi się to wzięło, ale już za czasów szkolnych rozbawiało moją Koleżankę W., która równie pilnie co bezskutecznie mnie poprawiała. Ale biorąc pod uwagę, że sama była Autorką „lovers in the year” (to słuchowo, z piosenki, zamiast „love is in the air”), to myślę, że jesteśmy sobie równe w błędach językowych. Ja zresztą wiem, że popełniam ich sporo, bo polszczyznę można niby wyssać z Mlekiem Matki, ale jeśli potem spędzi się lata wzmożonej Aktywności Intelektualnej na Antypodach, to angielski zawsze będzie wypierał ten słowiański, wracał na modłę Bumerangu i trzymał się człowieka jak wgryziony w łydkę Diabeł Tasmański.
Ale ja nie o tym chciałam. Otóż, jak wszem i wobec wiadomo, wczoraj świętowałam Jubileusz (tak! Jubilatka a nie Solenizantka! proszę o stosowanie poprawnej nomenklatury). Biorąc pod uwagę, że potem – jak od kilkunastu dni już – poszłam spać dopiero przed 3 nad ranem, a wstałam o 7, to dzisiaj skutki mam boleśnie odczuwalne cerebralnie. Oczywiście campari miało tutaj swój duży udział – ale warto było! Rocznica jak sama nazwa wskazuje jest raz per annum! No a dzisiaj mam kolejną Imprezę Pracowniczą, do tego w fajniejszej knajpie niż tamta sprzed tygodnia i bynajmniej nie winko będzie się lało. Jutro będę przyjmować życzenia i prezenty (już się boję myśleć w jakiej formie) oraz bawić się w Kameralnym Gronie – takie są najlepsze – też na mieście, w jednym z moich ulubionych Wodopojów, no i już sobie ostrzę kubki smakowe na prawdziwe Martini Jamesa Bonda z trzema oliwkami. A w niedzielę robię Powtórkę z Rozrywki dla kochanych L. z W., którzy nie mogą się zjawić mañana z powodu innych zobowiązań. Mam więc Proszę Państwa ciąg 4 Intensywnych Dni, a raczej Wieczorów/Nocy. Ostatni mój rekord to były 3: piątek imprezowanie do rana, sobota weselisko, niedziela poprawiny rozpoczęte w południe i dotarcie do Wawy dopiero późną nocą. Problem jest taki, że pamiętam doskonale jak biedna główka bolała i do jakiego stanu doprowadza deprywacja snu. Dlatego z góry się boję na ten weekend, który właściwie rozpoczął się dla mnie wczoraj i którego skutki już odczuwam organicznie. Stąd przypomniane powiedzenie „starość nie radość”. Faktycznie, jakoś forma mi spada z wiekiem chyba... hmmm, dla dobra nauki będę musiała w takim razie się poświęcić i dalej poeksperymentować, by znaleźć namacalne (heh, skojarzenie...) dowody na potwierdzenie lub zaprzeczenie tej tezy. ;)

czwartek, 16 grudnia 2010

18 – again ;)

Czym skorupka za młodu… i czego Jaś się nie nauczy… Ale efekt jest: don’t blame me because I’m smart AND beautiful. :P

wtorek, 14 grudnia 2010

Ryś

Ja tu tylko na chwilę, bom jeszcze nie gotowa na dłuższe wynurzenia. Ma na imię Ryszard, na zasadzie skrótu myślowego i małego Joyce’owego ciągu asocjacji: wygląda jak fiutek – fiutek po angielsku to dick – Dick to skrót od Richard – Richard to Ryszard. Proszę jaka jestem bystra dziewczynka. :) Kaktus znaczy się. Kwitnący. W kształcie bardzo anatomicznym. Prezent. Me like it. :)

poniedziałek, 13 grudnia 2010

Oj,

zwyczajnie nie mam czasu. Doba ma za mało godzin. Robota niestety (lub stety, skoro kasa z niej) się zwaliła. A do tego muszę przecież czasami trochę pospać, choć wszystkim wiadomo że ja standardowo egzystuję na 3-4 godzinkach z Morfeuszem. Ale, ale, czasami jednak znajduję czas na uciechy – na ten przykład seans filmowy z Machete na ekranie. I jeszcze w dobrym towarzystwie, heh, czegóż więcej chcieć? :) No ale wracając do tematu – napiszę coś jakoś niebawem. Mam nadzieję, że wyczekujecie z utęsknieniem. :)    

czwartek, 9 grudnia 2010

WP – Wielki Przekręt?

No to jutro Wydarzenie. Wigilia Pracownicza (WP). Heh... Ale ba!, nie tylko to: jeszcze prezentacja godzinna przed nią o Nowej Strategii, Misji i Wizji Firmy. Zapas Rapacholinu i Xanaxu proszę na cito dla wszystkich? -  ja stawiam? ;) No bo po prostu nie wiem  zupełnie czego się spodziewać. Serio. Jak już w jednym wcześniejszym wpisie widać, pokusa na masakrę w stylu „Go Postal” jest silna. Atmosfera w pracy przypomina psychikę pacjenta z chorobą dwubiegunową – raz euforia (ale histeryczna) a raz dołek i kompletna depresja/chandra – zniechęcenie i defetyzm raczej królują. A ten cały kryzys ekonomiczny (zaprzeszły) nie jest przecież wymówką – inne firmy, akurat wiem to z pierwszej ręki, jakoś potrafią się zachować w stosunku do pracowników i ogólnie. Dlatego tak boli to Zachowanie Odgórne...
No więc jutro wkraczam w Okres Wzmożonego Stresu: pracowego, urodzinowego, świątecznego i sylwestrowego. Jak to dobrze że impreza piątkowa to jest, więc czas na odreagowanie i dojście do siebie w ciągu weekendu będzie. Choć i tak przyznam się w tajemnicy – bo piszę tu starając się być niby taka silna i „co to ja nie jestem” – to przykre wszystko (i tak, wiem, że się powtarzam, bo już na temat Smuteczku Tego-Okresowego wpis był). Ale, ale... wprowadzam też w swoim życiu zmiany dość drastyczne – don’t ask me about them, please – tak że będę miała extra strain. No nieważne. Się zobaczy, prawda? I pamiętajmy: what doesn’t kill you, makes you stronger. :)

poniedziałek, 6 grudnia 2010

for what it’s worth…

when my time comes
forget the wrong that I’ve done
help me leave behind some
reasons to be missed
don’t resent me
and when you’re feeling empty
keep me in your memory
leave out all the rest
leave out all the rest

don’t be afraid
I’ve taken my beating
I’ve shared what I made
I’m strong on the surface
not all the way through
I’ve never been perfect
but neither have you

so if you're asking me
I want you to know

when my time comes
forget the wrong that I’ve done
help me leave behind some
reasons to be missed
don’t resent me
and when you’re feeling empty
keep me in your memory
leave out all the rest
leave out all the rest

Linkin Park – “Leave Out All the Rest”

niedziela, 5 grudnia 2010

Sin City

Dlaczego ciągnie nas do „Złego”? Co w tym jest? Napisałam „Złego” w cudzysłowie (Ż. bądź ze mnie dumna! zapamiętałam lekcję „w cudzym słowie”!), bo oczywiście dla każdego ta definicja jest inna, tak samo jak granice zachowań, które sami sobie ustalamy. Ohhh, oczywiście kodeks prawny oraz podstawowe wrodzone/wyuczone zasady etyki wyraźnie definiują co jest akceptowalnym postępowaniem w społeczeństwie a co nie. Nie mówię o tym. Chodzi mi o tę Szarą Strefę – mi osobiście kojarzy się to z ostatnim momentem przed wschodem słońca: niby jest jeszcze ciemno, ale niebo już robi się jasne i widać pomarańczowawą poświatę na horyzoncie. Co robimy? Co chcemy, tak naprawdę, robić? Czy zachowujemy się jak grzeczni obywatele działający w blasku dnia, idący jak te mróweczki do naszych codziennych obowiązków: porządni, układni, cisi, zgodliwi, Moralni (cokolwiek by to znaczyło)? Czy pozwalamy Nocy – pięknej Królowej Nocy – nami zawładnąć i puszczamy wodze fantazji, zrzucamy kajdany stereotypów i pozwalamy naszej Naturze wziąć górę? A nasza Natura, nie oszukujmy się, nie jest taka milusia i grzeczniutka. Mamy to coś w sobie, coś innego. Kurczę, jesteśmy tak naprawdę zwierzętami – społecznymi, cywilizowanymi,  ale w dalszym ciągu zwierzętami i dlatego czujemy w sobie ten „Zew Krwi”. Dla różnych osób jest on czymś innym, of course. I różne osoby tłamszą go w sobie bardziej lub mniej. To wszystko zależy od cech osobniczych: okazywanie złości, frustracji i klęcie („brudzenie” języka jako symbol); agresja (wyzwalana podczas paintball); atawizm i żądza mordu (kółka strzeleckie); chęć dominacji (gry S&M); oraz potrzeba nieograniczanej głupimi zakazami przyjemności – hedonizm, któremu sama osobiście adwokatuję (nie napiszę w nawiasie jak jest zaspokajana. :P) Hmm, chyba właśnie odpowiedziałam sobie na początkowe pytanie. Dlaczego? Dlatego, że taka nasza Natura, jakkolwiek byśmy ją przykrywali i dusili by się dostosować do życia stadnego w społeczeństwie. Dlaczego? Dlatego, że lubimy poddawać się pokusom – skoro to „pokusa”, to tak naprawdę nie jest nasza wina że zjemy to Zakazane Jabłuszko (ja bym rzekła, że Brzoskwinkę...) Dlaczego? Dlatego, że mamy taki dryg by pragnąć tego co „niegrzeczne” – bo mimo wszystko, tak naprawdę, nie chcemy być zunifikowani i ulepieni w idealnie identyczne ludziki z modeliny. Dlaczego? Dlatego, że być „Bad” to jest zajebiście super przyjemne! :D

sobota, 4 grudnia 2010

What I Need

pragnę mocniej
od pożółkłej topoli
na srebrnej drodze
pełnej lipcowego kurzu
pragnę ciebie
deszczem na moje nagie ciało
w spopielałe czoło
spłyń

drzewa szeptały trwożnie
dzień dzień
śmiały się cicho
noc
nocą w moje rozchylone ręce
ciepłą nocą
wilgotną rosą
przyjdź

(Halina Poświatowska)

piątek, 3 grudnia 2010

Nocne Polaków Rozmowy

Uwielbiam. :) To jest naprawdę świetna rzecz. Gdy zachodzi słońce, gdy za oknem robi się ciemno i cicho, jakoś inaczej rozmawiamy z ludźmi. Stajemy się Szczersi i bardziej Otwarci – ale zarazem też Odważniejsi. Czy to kwestia zmęczenia materiału po całym dniu, czy też efekt małej ilości fotonów padających na siatkówkę oka (hehe, jakbym była Tarty Teacher), to nieważne. Liczy się fakt nieocenzurowanej wymiany myśli, która sprawia, że stajemy się bliżsi sobie nawzajem. Tego mi zresztą brakuje w Życiu Solo. Towarzysza na długie, niekoniecznie-zimowe, wieczory. Tego ciepła, spojrzenia, obecności Drugiej Osoby, słów. Kogoś, z kim mogę rozmawiać, jednocześnie czując już jak mi się kleją oczy do snu. Komu będę mogła powiedzieć dobranoc, sweet dreams, do jutra. Bo nie ma nic lepszego niż Zasypanie z Kimś – i nie mam tutaj na myśli padnięcia w towarzystwie innych na łóżko lub podłogę po całonocnej imprezie. Ostatnio zgodziłyśmy się z Moją Mądrą Koleżanką, że to nie bezpośrednia bliskość i poznawanie nagich ciał podczas Sexu są najbardziej Intymne między dwojgiem ludzi, ale Spanie ze Sobą – Zasypianie i Budzenie się obok Drugiej Osoby. Zauważcie, to jest jeden z głównych kamieni milowych związku: pozostanie jednej osoby z Tą Drugą na całą noc, decyzja o Dzieleniu Łóżka w śnie razem z Nią. Zasypiając z Kimś pokazujemy tak naprawdę wielkie Zaufanie. Pokazujemy, że czujemy się Bezpieczni z tą Drugą Osobą. Pokazujemy, że chcemy spędzać z Nią chwile życia zarezerwowane do tej pory tylko dla nas samych. A dla Kobiety nie ma nic przyjemniejszego (no, może to przesada, bo akurat najprzyjemniejsze jest...) niż patrzeć na Mężczyznę śpiącego u Niej w domu. Przyglądać się Jego spokojnie unoszącej się i opadającej klatce piersiowej. Studiować każdy milimetr Jego Twarzy. Wsłuchiwać się w miarowy Oddech. To samo w sobie już jest dla Nas czymś Szalenie Miłym, ale gdy jeszcze stanowi dopełnienie Sexu/Kochania Się (wersja językowa Mężczyzny/Kobiety, haha), to przynosi nam Niewiarygodne Poczucie Szczęścia i Radości.
PS A w zimę stanowi dodatkowo ochronę termiczną w formie Żywego Termoforu ;)

czwartek, 2 grudnia 2010

(Green) Blood on My Hands

No to udało mi się ukatrupić Chłopa. Nie naumyślnie oczywiście. Po prostu nie pomyślałam jak temperatura działa na Osobnika. Tzn. wiedziałam że kurczy... ale to nie ten kontekst. No w każdym razie zatłukłam niechcący Pan Basil. Rósł sobie, mój wierny kochany, w kuchni na blacie pod oknem. A ja to okno otwierałam w celu zapodania świeżego powietrza bez schładzania pokoju. No i biedaczek zamarzł mi. Właściwie mogłabym mieć teraz doniczkową mrożonkę. Ehhh. Szkoda, bo jeszcze miał w sobie spory potencjał: stał mężny i dumny z jędrnymi listkami, a tu nagle – właściwie z chwili na chwilę – oklapł, pomarszczył się i osunął w zwisie na glebę. Zupełny brak szacunku dla mnie. No cóż, zaraz go wyprawię na Drugi Brzeg Styksu, a przy najbliższej okazji „wyrwę” Nowego. Skoro ten mnie zostawił nie zważając na moje uczucia, to niech sobie nie myśli, że nie sprowadzę do domu Następcy – Apetycznego, Smakowitego i Zachęcająco Pachnącego. Tylko mam nadzieję, że nie zostaną mi postawione zarzuty... W razie czego, to ja już proszę o jeden telefon do Obrońcy!

środa, 1 grudnia 2010

Final Countdown

No to się zaczęło. Ostatni miesiąc roku. Wreszcie! Wyjątkowo Doniczegowy był i cieszę się że już za 31 dni będzie tylko Historią. Oczywiście załączam myślenie magiczne i wmawiam sobie, że z wybiciem dwunastej wszystko się odmieni – tylko na odwrót niż u Kopciuszka: Dynia zamieni się w Karetę, a stare Łachy w piękną Suknię (czytaj: dotychczasowa Praca w nową, przyjemniejszą i lepiej płatną, a Samotność i Brak Faceta w zapatrzonego we mnie Adoratora, który nie będzie chciał się ze mną rozstawać ani na moment – hmmm, chyba masochistycznie marzę o Stalkerze, hehe). Ale jako że, jak wiemy od Nadszyszkownika Kilkujadka, na pieszczoty trzeba sobie zasłużyć, to oczywiście najpierw muszę odrobić pańszczyznę. A raczej pomęczyć się, postresować, pomartwić i popłakać. Niekoniecznie w tej kolejności. O smutku i strachu przed pierwszymi Świętami spędzonymi samotnie, w towarzystwie jedynie wspomnień o tym jak było w latach poprzednich z Nim u boku, już pisałam. Do tego dochodzi obawa przed Nieimprezowym Sylwestrem, bo jak narazie planów nie mam i nie wiem kiedy/czy mieć będę. Najwyżej pójdę odmrozić kościsty tyłek sama pod Prezent Radziecki na Placu Defilad. Następnie mamy stres związany z Prezentami Gwiazdkowymi. Jak co roku będę miała problem, bo rolę Sniegulićki (w zastępstwie Dzieda Maroza) mam do odegrania przed Babcią, Dziadkiem, Wujkiem, Mamą i Bratem. I oczywiście znowu będę miała zagwozdkę, bo naprawdę nie wiem co kupić. Najpierw chyba siebie samą oprezentuję: kilka opakowań waleriany, hehe. Kolejna sprawa to Kolacja Wigilijna. Moi Dziadkowie niestety są w kiepskim stanie, więc mamy plan z Mamą same wszystko przygotować w swoich domach i przywieźć do Nich. A jako że Moja Rodzicielka ma wstręt wrodzony do ryb i nawet najlżejsze niuchnięcie przyprawia ją o ataki mdłości, to po raz pierwszy będę musiała sama przyrządzić karpia pieczonego i śledzie na trzy sposoby. To już wolałabym nago wystąpić na karaoke niż taki debiut. Więcej waleriany proszę! Ostatnia (z tych co pamiętam) kwestia to Wigilia Pracownicza, która w tym roku będzie co najmniej ciekawa, bo zmiany drastyczne w firmie zachodzą. No cóż, są dwie możliwe wersje scenariusza: albo się wszyscy pozabijamy albo skończymy w jednym łóżku. Siostro, Prozac, Xanax i Valium proszę, STAT! ;) O rrrany. Chyba sobie kupię centymetr i wojskowym sposobem będę odcinać dni. Kochani, zaczynamy Odliczanie!

niedziela, 28 listopada 2010

Kolory

Jest pięknie. Wczoraj wyjrzałam za okno i oniemiałam. :) Śnieg w dalszym ciągu stanowi dla mnie szalenie miłą niespodziankę, bo tak długo go przecież w ogóle nie widziałam (uwierzcie mi, Boże Narodzenie w 40-stopniowym upale, gdzie racji bytu nie ma Święty Mikołaj w futrze i na saniach, albo Sylwester na Swimming Pool Party, ogranicza drastycznie tradycyjne Seasons Feelings). Cieszę się więc, naprawdę jak dziecko, gdy z Nieba lecą Białe Gwiazdeczki i pokrywają cieniutką Kołderką Puchu cały Świat. Uwielbiam te olbrzymie płaty, spadające powoli przy bezwietrznej pogodzie, ale także prawdziwą turbulentną śnieżycę z drobnymi prawie-igiełkami pędzącymi na złamanie karku ku straceniu na ziemi. I podoba mi się świat jaki tworzą. Czysty, nieskazitelny, piękny w swej monochromii. Ta warstewka śniegu, na pewien czas chociaż, przykrywa brud, błoto, oznaki ludzkiej biedy, niechlujności i nieszczęścia. Wiem oczywiście, że to co widzę z mojego Szóstego Piętra, jest wyidealizowane: z bliska zobaczyłabym jak przed delikatną materię tej Pierzynki prześwituje to wszystko co brzydkie, kanciaste i zbrukane, znajdujące się pod nią. Ale może ja tego nie chcę widzieć. Choć na chwilę – na miesiąc, dwa, na Okres Świąt choćby tylko. Pragnę piękna, czystości, niewinności. I wiecie, pomimo tego co napisałam w poprzednim poście, będę się cieszyć na Święta – na takie jak pamiętam z Dzieciństwa. Z ozdobionymi choinkami i bombkami wystawami sklepowymi. Z grubymi rękawicami na dłoniach i czapami na uszach wszystkich osób śpieszących się do Swoich Domów. Z mijającymi mnie uśmiechniętymi przechodniami, taszczącymi w rękach paczki i paczuszki Prezentów Gwiazdkowych. I będę się cieszyć na White Christmas: na choinki w mijanych obcych oknach, mrugające światełkami, na cudownie pachnące Drzewko u Mojej Mamy i Dziadków – wszystko to przy Białym Krajobrazie i wszystkich Pierwszych Gwiazdkach wypatrywanych zza okna i spadających w postaci Śniegu na Nas. Wiem też jedno: przez jeden wieczór, przez te kilka godzin Wigilii z całą Moją Rodziną przy stole, będę naprawdę Szczęśliwa. :)

PS Tak pomyślałam: „Trzy Kolory” Kieślowskiego, czyli Niebieski, Biały i Czerwony, oraz piosenka „Kolory” De Mono: Błękit i Czerwień. O Bieli piszę tutaj troszkę ja. A wszystko ma związek z Miłością. :)

piątek, 26 listopada 2010

Ciepło-Zimno

Jestem Zmarźluchem, co tu dużo ukrywać. Albo inaczej: Ciepłolubnym Zwierzęciem. Moja Mamusia twierdzi, że to dlatego, że jestem za chuda. No, może, faktycznie gabarytów Eskimosa nie mam. Ale z drugiej strony Żar Wewnętrzny... :) Dodajmy jeszcze do tego złe krążenie, które powoduje, że moje części dystalne mogłyby zastępować kostki lodu w drinkach. Ale, ale: ludowe przysłowie mówi „Zimne Ręce – Gorące Serce”! I pod tym twierdzeniem podpisuję się obiema ręcyma i bosymi stopy! No w każdym razie teraźniejszy okres aurowy sprawia mi pewne problemy. Mając wciąż jeszcze w żywej pamięci ostatnią Zimę, nie ubieram się dokładnie zgodnie z prognozami temperaturowymi zapodanymi przez Pogodynkę. Boję się zwyczajnie, że jeśli teraz wyciągnę zimową kurtkę, swetry i golfy, to co będzie gdy nastaną znowu mrozy??? Staram się więc Hartować i powoli przyzwyczajać do Chłodu, co powoduje, że stojąc na przystanku trzęsę się jednak jak Osika Na Wietrze i klnę w żywe kamienie swoje zaparcie w niewłożeniu czegoś cieplejszego. Ale jest też dodatkowy powód: zakutanie się w golf lub gruby sweter wyklucza interesujący dekolt – a ja chyba (stety lub niestety) mam zapędy exhibicjonistyczne i lubię... What to do, what to do... Potrzebuję opinii i wskazówek Ciepło-Zimno: czy błądzę zupełnie w rozumowianiu i powinnam wkładać na siebie wszelkie dostępne w szafie termoizolacyjne warstwy, które sprawią że będę wyglądać jak Bulinka, czy zaprzeć się w sobie i pozostać wierna wyznaniu „Less is More” w kwestii długości spódniczki i zabudowania bluzeczki. Z drugiej (albo trzeciej, albo czwartej, nie liczę, jak wymiarów w Próżni Doskonałej) strony: może zwyczajnie brakuje mi Męskiego Termoforu do przytulenia się w nocy i rozgrzania przed wyjściem?...

środa, 24 listopada 2010

Worried

Zaczyna się Parszywy Okres. Naprawdę. Powinnam w sumie pisać tego posta dopiero za tydzień – na początku grudnia – bo to właśnie z ostatnim miesiącem te negatywne odczucia są w tym roku związane. Ale cóż, dzisiejsze developments w pracy sprawiają, że wywnętrzam się tiepier. Zacznę po kolei, od najświeższej przyczynki, a więc... Primo: w biurze jest kreowana tak zwana Nowa Wizja i Misja. Jak się okazuje nie ma w nich miejsca na Dział w którym obecnie pracuję. Następuje więc przetasowanie (jak w amerykańskiej operze mydlanej, gdzie każdy/każda z każdym/każdą). Złożono mi propozycję – powiedziałam, że odpowiedź dam do końca tygodnia. Ale cóż, pomijając Gryzka i Kawalerów Roślinnych na utrzymaniu, mam też kredyt hipoteczny do spłacenia i rachunki miesięczne. Podejrzewam więc, że (for the time being) ofertę przyjmę. Jeszcze jutro muszę ustalić parę vitalnych szczegółów. Secundo: będą moje Urodziny (nie powiem dokładnie kiedy, ale 4 x 4...) A w moim wieku Kobieta już radośnie nie czeka na Jubileusz, choć ja i tak wyznaję zasadę, że ma się tyle lat na ile się czuje – a ja tu akurat jakieś Twentysomething mam w sobie. Tertio: będą Święta. Moje pierwsze samotne. I już wiem, że w tym roku nie chcę Choinki, bo to zbyt bolesne wspomnienia: za każdym razem Rzucający zarzekał się, że „będzie mała” a i tak kupowaliśmy na pół pokoju; ubieraliśmy ją razem, kłócąc się co do ilości bombek i kolorku światełek; podkładaliśmy prezenty podstępnie, tak by drugie nie widziało; było dzielenie się nasze własne opłatkiem; było „prezentowanie się” pod Drzewkiem... Dlatego nie chcę – bo nie miałabym z Kim kupować, ubierać, cieszyć się. :(  I boję się bardzo Wigilii. Tak, zawsze jest spędzana razem z Rodziną (hmmm, z Rodzinami Dwiema była...), ale potem wraca się do Siebie do Domu. A ja gdzie wrócę? Do mojej samotnej kawalerki. Ehhhh. To boli. Bardzo. Dlatego właśnie Parszywy Okres będzie. Postaram się przetrwać go, tak jak Silna Wyzwolona Kobieta powinna, ale nie będę się wstydzić łez, które na pewno popłyną. I w razie czego już teraz mówię, że cieszyłabym się na każde słowo wsparcia. :)

wtorek, 23 listopada 2010

No przecież

mieliście mi przypominać! No proszę, wystarczy że przez kilka dni mnie nie ma tutaj... i kara jest wymierzona. Orlando mi omdlał. Zupełnie niemęskie zachowanie, brrrr! Kto by pomyślał, że taki wrażliwy On. Chyba sobie źle Kolejnego Mężczyznę wybrałam – Story of My Life! Jak nie Podły Rzucający, to Wymuskany Delikacik. Kurczę, ja go chyba przemianuję na Wertera, bo to też takie Zniewieściałe Niewiadomoco było, jeśli dobrze pamiętam z bryków szkolnych (bo sama tego „dzieła” nie czytałam, tak samo zresztą jak kilku innych zanudzających lektur szkolnych). No nic, zrobiłam Mu właśnie pół-zanurzenie, zgodnie z instrukcjami Pana z Kwiaciarni, i czekam na to żeby stanął. Hehe, mam skojarzenie... ale nigdy nie musiałam na To czekać, więc chyba tutaj nie na miejscu ono. ;)

PS A tak na marginesie, Werter to imię czy nazwisko? Nie chce mi się sprawdzać w necie, a germańskiego zupełnie nie kumam - do tego stopnia, że nawet Schwarzkopf źle wymawiam i możliwe że spelluję.

czwartek, 18 listopada 2010

Nowi Chłopcy

No ludziska, Roślinki mi w dalszym ciągu rosną jakby były on high (a przysięgam, że nie otrzymują Trawki na zasadzie biernego palenia). Pan Basil dożywa sędziwego wieku w mojej kuchni i ani myśli odejść woniejąco w zaświaty – a przecież ma już ponad 3 miesiące!!! (nie wiem jak to przeliczyć na dog years ani na human years). Dwa inne kwiatki też zadomowiły się na moich salonach. No dobrze, może mało wymagające są, bo jeden to Pan Kaktus (choć niezwyczajny i nad wyraz egzotyczny) a drugi Pan Storczyk, ale mimo wszystko… Nie, wróć, nieprawda. Ostatnio jak dostałam w prezencie storczyka, jeszcze mieszkając z Tym Nim, to biedna roślinka przeżyła tylko tyle co dwa rozwinięte pąki na jej łodyżce – mimo nawadniania zgodnie z instrukcją. A dodawszy do tego fakt, że Ten On (dobra, wrócę do poprawnej definicji – Rzucający) zabił też cudowne Bonsai, które dostał z miłością ode mnie, to wniosek nasuwa się jeden. Roślinki, tak samo jak inne Żywe Stworzonka (z wyjątkiem pasożytów, na szczęście), naprawdę mnie lubią i poprzednia niemożność ich utrzymania wynikała tylko i wyłącznie z Trujących Fluidów wydzielanych przez Rzucającego, tworzących Toksyczną Atmosferę w domu. No proszę, przekonałam się już jaki Parszywy to był Podczłowiek na własnej skórze, ale ostatnio coraz częściej odkrywam dalsze dowody na prawdziwość tej tezy! Eeee, tam… zwyczajnie szkoda mojego czasu i moich myśli na takiego Samczego Niktosia z Małym... Lepiej zająć się pozytywami! :) Radośnie więc teraz wracam do Domu, do mojego Gryzka (chomiczka dżungarskiego, jak wszem i wobec wiadomo) i do moich trzech Panów Roślinków.
Ale, ale – dzisiaj cichcem Powiększyłam Rodzinę o Kolejnych – cichcem, bo wiadomo, że Chłopy to Zazdrosne są Stworzenia, więc nie chcę żeby mi te obecne w domu focha strzeliły i sczezły na złość. Na cudownym bazarku pod tzw. dupą (hmm, biorąc pod uwagę rozmiar mojej, to nie starczyłoby nawet na jedną panią sprzedającą jajka, hehe) zaprosiłam do siebie na stancję Dwóch Kawalerów o romantycznych imionach Hiacenty i Orlando (bo Szalony Fioł). Mam nadzieję, że się zadomowią. Tylko bardzo proszę, przypominajcie mi o pojeniu ich, bo chociaż w chwili obecnej mogłabym piekło brukować, to nie wiem jak moja pamięć się wykaże na długi dystans. Wodę czystą źródlaną (z własnego Kitchen Creek) muszę im dostarczać regularnie – taką mamy dżentelmeńską umowę. A w zamian, skoro będą mieć wikt i opierunek za darmo, mam prawo wymagać od tych Chłopów usługi, jakby nie było! Mają mi umilać życie, dobrze się prezentować i sprawiać mi przyjemność – od tego przecież Płeć Męska (nawet Roślinna) jest, nieprawdaż…

wtorek, 16 listopada 2010

On

Aż wstyd się przyznać, ale od pierwszego momentu, gdy Go zobaczyłam, poczułam „coś”. Co tu dużo kryć – piknęło mi w serduszku, naprawdę! :) Początkowo, On w kontaktach był ostrożny, jakby bał się zostać zraniony. Ale powoli, wydaje mi się, że zaczął wychodzić ze swojego „obronnego pancerza” i ufać mi – nie bać się bliskości, nie nastawiać się z góry na to, że mogę Go skrzywdzić. Bo On, mimo tego że jest przecież Mężczyzną, to jednak ma w sobie pewną miękkość, delikatność. Ma wrażliwość na to co Nas otacza, na to co odbiera ode mnie – moje słowa, mój dotyk. Stara się oczywiście grać Twardziela, być niby taki niezależny od niczego i nikogo, nie polegać ani nie przywiązywać się za bardzo – ale wyczuwam, że to wszystko jest maska ochronna. Bo w głębi serca chciałby jednak mieć tę jedną osobę, która będzie przy nim i dla niego, zawsze gdy tego będzie potrzebował, która wesprze Go i pomoże we wszystkim, a szczególnie we wszystkich sytuacjach „pod górkę”.  To jest tak jakby pragnął całym sobą (ale jednocześnie jeszcze się obawiał) przemówić do mnie słowami Lisa z Małego Księcia: jeżeli mnie oswoisz, staniemy się sobie potrzebni – wtedy będziesz dla mnie jedyna na świecie i ja będę dla ciebie jedynym na całym świecie. I mimo tego, że zazwyczaj jest takim niezależnym „kotem chadzającym własnymi drogami” – wydawałoby się, że zupełnie oziębłym – to potrafi być też czuły. Potrafi przytulić się do mnie, zagłębić czubek nosa w moją szyję, przyłożyć policzek do mojej dłoni. I… no cóż, nie ukrywam, że podoba mi się to. I powoli, powoli zaczynam kochać Go coraz bardziej. :)
O kim mowa, zapytacie? Hah, o jedynym Chłopie, który mnie nie rzuci – o Gryzku oczywiście, moim Dżungarskim Superhero. :P

niedziela, 14 listopada 2010

Muszę wyjść za mąż

Potrzebuję jeszcze dużo rzeczy do domu. Przykładowo: robot kuchenny z wypasionymi przystawkami, żeliwny zestaw do fondue, komplet kokilek, stojak na wino, kamienny moździerz, duży wok, firanki, antyramy do plakatów, wiertarka Boscha, rower górski (na zastąpienie skradzionego), klucz francuski plus komplet uszczelek plus pistolet silikonowy. Nie mam ani ochoty ani czasu chodzić po sklepach i ich szukać – a poza tym szkoda mi w tym momencie pieniędzy. Ale gdybym wychodziła za mąż, to mogłabym zrobić listę prezentów weselnych i wtedy dostałabym dokładnie to co chcę, bez żadnego wysiłku z mojej strony. Idealne rozwiązanie, prawda? A do tego o wiele lepszy i uczciwszy powód do zamążpójścia niż pogoń za kasą, obawa przed samotnością lub wpadka na dzieciaka. Hmmm, trza mi się rozejrzeć za potencjalnym kandydatem, bo Mamusia suszy mi głowę o te firanki już od dwóch miesięcy! ;)

sobota, 13 listopada 2010

High Fidelity

10 Rzeczy, które Lubię
promienie słoneczne na skórze
zapach świeżo przekrojonej brzoskwini
sex
surowe ostrygi
letnie burze
ostre dyskusje
czerwone wino
Tiësto
Darude
Australia

10 Rzeczy, których Nie Lubię
przemoc
fałsz
nietolerancja
wakacje pod namiotem
rosół
politycy
filmy Bollywood
disco polo
piasek w butach
żółtko jajka

piątek, 12 listopada 2010

Matki Polki

Kiedy stajemy się gotowi wziąć na siebie Odpowiedzialność za Drugiego Człowieka? Czy istnieje automatycznie nam narzucony przez Naturę próg wiekowy, od którego powinniśmy być do tego w pełni zdolni? A co z osobami, które „nigdy nie dorastają” – z tymi wszystkimi „Wiecznymi Kawalerami”, którzy do późnej starości zdają się nie odczuwać potrzeby związania się z drugą osobą i chcą pozostać wolni od wszelkich zobowiązań, z tymi „Kobietami Nowoczesnymi” wzorującymi się na czterech panienkach uprawiających Sex w Wielkim Mieście i sądzącymi że mogą się cieszyć taką swobodą nawet będąc w wieku prababcinym?
Chińskie porzekadło mówi, że jeśli ktoś komuś Uratuje Życie, jest za tę osobę Odpowiedzialny do Końca Życia. Hmmm, brzmi to trochę jak groźba i zarazem potwierdzenie tezy, że żaden Dobry Uczynek nie pozostanie Bez Kary... Ale oczywiście jest to w pewnym sensie prawda, tak jak i jesteśmy odpowiedzialni za Życie, które Stworzymy. I... no cóż... to właśnie Kobiety jako jedyna płeć otrzymały od Natury tę umiejętność, będącą zarazem przekleństwem.
Tutaj muszę dygresję. Zawsze uważałam Naturę za Siłę Żeńską, ze względu na wykazywane w Jej działaniu Kreatywność, Pasję i Zmysł Estetyki (czego wyraźnym dowodem jest stworzenie smakowitych Jean Reno, Clive Owen i John Cusack), a także Roztrzepanie, Niekonsekwencja, Zapominalskość i Poczucie Humoru (vide dodo, jeleń wielkorogi lub Jerzy W. Krzak). Jednak wiadomo, że Kobiety w swej Wielkiej Mądrości zawsze delegują odpowiedzialność na Chłopa – na przykład oddając Mu numerek z szatni w klubie i niech to On go pilnuje przez całą noc a potem zadba o odwiezienie Jej do domu. Więc ta akcja z Nowym Życiem to zupełnie niegodne zagranie ze strony Siostry!
Cóż, może to jednak niegłupie, bo tylko Kobieta jest na tyle silna, wyrozumiała i wrażliwa, a zarazem pozbawiona egoizmu i zdolna do poświęceń, by stać się Odpowiedzialna za Kogoś na całe swoje życie (bo wiek tu nie gra roli, związek pozostanie nierozerwalny i niezmienny). Już od pierwszego momentu – od tego wielkiego, świetlistego Big Bang będącego efektem fuzji jądrowej dwóch komórek – Kobieta swym ciałem bierze Odpowiedzialność za Innego Człowieka. I dba by nie groziły Mu/Jej żadne szkodliwe substancje (nikotyna, alkohol, używki, pestycydy, konserwanty, etc.) Później dba o zapewnienie obecności niezbędnych przeciwciał (w mleku z piersi), o bezpieczeństwo biologiczne (szczepienia), o odpowiedni rozwój fizyczny i psychiczny (przedszkole, szkoła, studia...) To Kobieta dostarcza Pozytywne Wzorce, uczy Uczuć i – na własnym przykładzie – Brania Odpowiedzialności za Kogoś. Więc niech ci wszyscy Mężczyźni używają sobie tej swojej Wolności, niech nie osiadają nigdzie, niech Skaczą z Kwiatka na Kwiatek (heh, dziękujcie Pani Bóg za viagrę, bo bez niej brak Mocy Przerobowych wygnałby Was z tej Łączki na Kupkę Kompostu w o wiele wcześniejszym wieku). Kobiety mają na szczęście tyle Siły i Dojrzałości w sobie, że – gdy ich ciało i dusza staną się już na to gotowe – będą potrafiły same podołać tej całej Odpowiedzialności.
Hmmm, idę zadzwonić do Mojej Mamy. :)

środa, 10 listopada 2010

Sweet Dreams Are Made of This

Nie wysypiam się ostatnio zupełnie. I nie, nie dlatego, że jestem zajęta czymś (Kimś) innym w nocy... Po prostu mam jakieś dziwne, pokręcone sny. Budzę się bardziej zmęczona, niż kładąc się do łóżka, a wiem też że w ciągu nocy mam częste momenty przecknięcia się i trwania na granicy snu i jaźni. Dla tych, którzy nie wiedzą, powiem, że jestem lunatyczką (somnambuliczką). Od dzieciństwa i niestety nie wyrosłam z tego. Pamiętam jak Mama przy każdej pełni księżyca zamykała szczelnie drzwi i okna – a i tak przy dwóch okazjach ściągała mnie z balkonu, gdy już prawie wchodziłam na doniczki za poręczą (co przy piątym piętrze mogło się skończyć nieciekawie). Podczas spędzania wakacji u Rodziny na wsi (Rzeszowszczyzna) trzy razy udało mi się wyjść przez okno i powędrować w środku nocy w pole. I’m not kidding you! Ot, Luna mnie ciągnęła nieprzeparcie do siebie... jak i teraz to robi. I cyklicznie funduje mi dwa zestawy. Przy Miesiączku faktycznie chodzę – po pokoju, mieszkaniu, domu, lub usiłuję wydostać się poza nie. A przy Nowiu dręczą mnie koszmary, gadam przez sen, wiercę się, męczę w łóżku. Ale ostatnio – od Rzucenia mnie właściwie, więc już pół roku – mam bardzo niespokojne sny niezależnie od Fazy Księżycowej. Nie wiem tak naprawdę dlaczego, bo nie czuję się jakoś przesadnie zdenerwowana, zestresowana lub zmartwiona czymś (choć jednak...). Ale tak, mam natłok myśli – częściowo też dlatego piszę tego bloga, by wyartykułować co mi na duszy/w sercu leży. Więc może to wina mojej biednej nadmiernie pobudzonej głowy?
Ot tak, żeby dać Wam posmak, to przedstawię dzisiejszy sen – a raczej co z niego pamiętam: Pierwszy obraz to dom, taki jak w był w Melbourne i też stojący na stoku wzgórza. W nim chłopiec – mój Syn, Jack (nie wiem skąd, ale wiem, że tym właśnie jest) – z Jego Ojcem bo mieszkają razem. Ja też tu jestem, przyszłam, bo dzieje się coś niedobrego. Jakiś koniec świata, trzęsienie ziemi, spadające meteoryty/komety, osuw lawiny błota czy coś w tym rodzaju. Jest strasznie głośno, biegamy po domu, do którego wdziera się woda i błoto wielkim strumieniem, przez wywaloną ścianę. My to staramy się ogarnąć, ratować życie chyba i dom też i biegamy nagarniając płachtami to błoto do jednego z pokoi – nie wiem dlaczego tam. Jack ma z jakieś 8 lat i jest przerażony i chce abym go wzięła na ręce i zabrała stąd, ale Jego Ojciec (chyba nie mój mąż ani nic takiego) nie pozwala mi na to, bo krzyczy, że musimy ratować dom i piwnicę (???) Wybiegam na zewnątrz, żeby sięgnąć po olbrzymie sklejkowe płaty – wydają mi się idealne do odpychania paskudztwa spadającego na nas. I nagle zmiana otoczenia: jest zima, stoję na jakiejś pętli autobusowej, sama. Jest Wigilia, wieczór. Jestem kompletnie przemarznięta, szczególnie moje biedne dłonie w cienkich rękawiczkach. Ale nie mogę ich schować do kieszeni, bo w rękach trzymam olbrzymią tacę z Potrawą Wigilijną, którą wiozę ze sobą. Jest okropna: to jakaś szara galareta, z której wystają Odcięte Karpie Łby... z otwartymi pyskami, z pozostawionymi całymi oczami, które martwo się we mnie wpatrują. A ja wiem, że jestem spóźniona, że muszę jak najprędzej dojechać do Moich Dziadków, do ich domu. To jest bardzo ważne, żebym dotarła do nich tak szybko, jak to tylko możliwe. Przyjeżdża jakiś autobus – chyba mój, bo przecież to pętla i nie ma innego tutaj zaznaczonego na rozkładzie. Zresztą jest tak ciemno, że i tak nie widzę numeru. Wsiadam do niego i ruszamy. Jestem zamyślona i dopiero po pewnym czasie zauważam, że jesteśmy w złym miejscu – jedziemy gdzieś pod górę, wspinając się po wzgórzu, wśród lasu paprociowego i rozpoznaję drogę na Olindę (pod Moim Melbourne). Wiem, że jest źle, że nie powinniśmy tam jechać, ale nie mogę teraz wysiąść, bo tutaj nic innego nie jeździ. Muszę doczekać aż autobus dojedzie na drugą pętlę i potem nim wrócić. Ale to spowoduje że będę potwornie spóźniona! Wybiegam z niego na następnym przystanku i nagle znajduję się w jakimś pomieszczeniu – w Piwnicy chyba. Pojedyncza Żarówka pod sufitem. Jestem popchnięta z tyłu by usiąść na Krześle stojącym na Środku tego pokoju. Naprzeciwko mnie, na drugim krześle siada Mężczyzna – przypomina Clive Owen z wyglądu. Nic nie mówi, tylko zapala papierosa i patrzy na mnie. I ja wiem, że to będzie jakieś przesłuchanie (ale bez żadnych narzędzi tortur!) I wiem też, że za żadne skarby Nie Mogę Mu Powiedzieć gdzie jest Jack, co mam w ręku (dopiero teraz czuję, że coś – okrągłego, zimnego – ściskam w dłoni), dlaczego mam całe podrapane i obtarte kolana, gdzie rozdarłam i pobrudziłam sukienkę, i gdzie zgubiłam buty. Boję się panicznie, że On potrafi Wzrokiem wniknąć w Moją Głowę, przejrzeć Moje Myśli i dowie się wszystkiego, co staram się przed nim Ukryć. Zamykam oczy i staram się skoncentrować tylko na zimnie przenikającym mnie w tej letniej kwiecistej sukieneczce, na twardym krześle pode mną, na wilgotnej podłodze pod moimi bosymi stopami… Byleby tylko nie dotarł do Jacka – to najważniejsze...
Więcej nie pamiętam. Możliwe, że tutaj budzik zadzwonił. Nie wiem. Nie należę do osób analizujących sny i wierzących w ich jakieś szczególne znaczenie, nie staram się zrozumieć na siłę o co w nich chodzi. Więc tak naprawdę nie wiem co to może znaczyć. Szczerze... szczerze, to boję się co to wszystko jest, bo że „sweet dream” nie, to wiem na pewno.

wtorek, 9 listopada 2010

Dangerous Links

Czuję się niewyżyta. Oczywiście takie stwierdzenie nie dziwi nikogo, kto mnie zna dłużej niż 15 minut, ale nie, nie chodzi mi tutaj o akrobacje gimnastyczne rodem z Kamasutry – to znaczy nie tym razem, tutaj, w tym poście, bo tak ogólnie to wiadomo... never enough... Czuję się niewyżyta intelektualnie. Potrzebuję czegoś, co sprawi że moje szare komóreczki osiągną wyższy stopień istnienia (a tak właściwie, to ja się sprzeciwiam! ja nie chcę szarych, ja wolę kolor różowy, intensywną fuksję lub delikatne lody truskawkowe!) Chciałabym więcej czytać, więcej słuchać, więcej widzieć. Łaknę jak kania dżdżu Zażartych Dyskusji i pisania Listów – tak jak kiedyś ludzie uprawiali sztukę epistolarną, tak jak ja jeszcze niedawno popełniałam przez dwa lata dzieła, które mogłyby zapełnić kilkadziesiąt tomów Niebezpiecznych Związków – adresowane oczywiście do Niezasługującego Na To Rzucającego! Marzy mi się gorąca Wymiana Zdań w cztery oczy, rozpalająca serca bardziej niż jakiekolwiek deklaracje miłosne. Marzą mi się Cięte Riposty, Niedomówienia, których nie trzeba wyjaśniać, Rozumienie Się w Lot, niejako bez słów, pomimo stania po przeciwnych stronach barykady. Marzą mi się Słowne Potyczki prowadzone przez cały wieczór, podniecające Umysł i zarazem Ciało, dodające koloru policzkom, krótkiego oddechu ustom, dreszczy skórze… przyjemnie męczące i satysfakcjonujące…
Nie oszukujmy się, Umysł człowieka jest czymś szalenie Podniecającym. Oczywiście wiem, że wielu osobników płci męskiej – np. Ten Rzucający Miś o Bardzo Małym Rozumku – uważa za swoje główne walory takie części ciała jak bicepsy, kaloryfer na brzuchu, płaski tyłek i odpowiedniej wielkości fiutka (hahaha, a jeśli nie tylko Rozumek jest Mały u Misia, to co?...), ale błądzą ci oni strasznie i na manowce są zwiedzeni głupotą własną. Prawda jest prosta i zawiera się w jednym zdaniu: „Your Brain is your Biggest Sex Organ”. To Mózg może tworzyć obrazy i artykułować je tak, by podziałały na wszystkie zmysły. To Mózg porusza naszymi wargami lub palcami na klawiaturze i pozwala ubrać wszystko co powstało w jego Korze w Słowa. To prawda – Słowa Odpowiednio Dobrane mogą podziałać tak samo podniecająco jak muśnięcie Opuszkami Palców po Nagim Ramieniu... jak delikatne przeciągnięcie Czubkiem Języka w Zagłębieniu Szyi... Dzięki temu właśnie możliwy jest sex na gg lub prosperuje instytucja sexu na telefon.
A czy można Pokochać kogoś poprzez Słowa? Autor „Samotności w sieci” stara się nas przekonać, że tak (Nick Hornby też to pokazuje na pierwszych 147 stronach „Juliet, Naked” – tyle przeczytałam do tej pory, ale przede mną jeszcze następne 99...). I rzesze Samotnych ma taką nadzieję lub wierzy w to, o czym dobitnie świadczy popularność książki oraz liczba osób przewijających się przez chat rooms lub spędzających godziny na komunikatorach. Ale z drugiej strony, bogactwo słowne tych osób ogranicza się zazwyczaj do „ile latek” i „spotkajmy się w realu”, a to może jedynie uwieść niewiasty, których zasób wokabularny sprowadza się do „100 zł za numerek, płatne z góry” oraz znudzonego „ohhhh” i „ahhh” później. OK, ja sama nie lubię górnolotnego słowotoku, który czasami serwują nam spece od reklamy i marketingu – lub „spece” od uwodzenia (yeah, in your dreams, buddy!) – ale jednak trzeba umieć z siebie coś wydać oprócz „oh tak, tak dobrze, maleńka...” Brrrr. Tutaj, jak zresztą w każdej innej dziedzinie życia, chodzi o coś co nazwę sztuką uprawiania zawodu – trzeba mieć idealne wyczucie i wiedzieć co zrobić/powiedzieć, w jakiej formie tego dokonać i kiedy się zatrzymać, kiedy skończyć.
Dlatego tak, powiem Wam, że można Pokochać kogoś przez Słowa. Ja tego doświadczyłam wielokrotnie – po prostu zakochałam się bezgranicznie w pisarzach. Pierwszy był Kurt Vonnegut – jeszcze w szkole podstawowej przeczytałam „Śniadanie Mistrzów” i „Pianolę” (podebrałam od Ojca z biblioteczki) i zapadłam ciężko. Wypożyczyłam z biblioteki Jego wszystkie dostępne książki i wsiąkłam na amen. Zapragnęłam całym swoim jestestwem zostać Jego Żoną. Zwyczajnie dlatego, że Zaimponowało mi do granicy Pragnienia/Pożądania Mistrzostwo jego Prozy. Potem, do chwili obecnej, doszli do mojej listy Wyśnionych Mężów: Stanisław Lem, Isaac Asimov, Max Frisch, Umberto Eco, Gabriel Garcia Marquez, John Irving, Paulo Coelho, Michel Houellebecq, Irvine Welsch – a ostatnio Ron Currie. Nieważne wiek, miejsce zamieszkania i stan cywilny: łaknęłam/łaknę Każdą Komórką Mojego Ciała żyć z takim człowiekiem. Tylko zamknę oczy i wyobrażam sobie jakie rozmowy, jakie dyskusje mogłabym z Nimi prowadzić... nigdy już nie byłabym niewyżyta intelektualnie... a do tego pomyślcie tylko jaką fantazją muszą się takie osoby wykazywać w domenie uciech cielesnych... ! ;)
Post Scriptum: przy którymś następnym poście napiszę o Magii Tańca i jak on działa na wszystkie części...

poniedziałek, 8 listopada 2010

Odpoczynek Wojownika

Kobieta – definicja: zwierzę z gatunku Homo sapiens. Jedna z dwóch jego płci charakteryzująca się nikłym owłosieniem ciała i krągłymi elementami kształtu (zwyczajowo nazywanymi przez osobników płci przeciwnej „cycami”, „melonami”, „tyłeczkiem”, „dupcią”). Obarczona genetycznie nadmierną wrażliwością oraz predyspozycją do tworzenia wyobraźnianych schematów na przyszłość na bazie nikłych przesłanek z rzeczywistości. W warunkach szczególnego „nastroju” (patrz: „nastrój”) posiadająca tendencję do utraty wody i elektrolitów z organizmu przez otwory przy organie wzroku („oczy” – patrz: „oko”) w postaci tzw. „łez” (patrz: „łza”). Cechująca się nadpobudliwością i impulsywnością postępowania, ale także potężnym łaknieniem i przywiązaniem do osobnika płci przeciwnej. Łatwo popadająca w zgubne finansowo nałogi w postaci niekontrolowanego zakupu – np. butów, torebek, biżuterii, bielizny lub książek. Zazwyczaj należąca do zwierząt typu „nesting” („tworzących gniazdo domowe”). Z przyjemnością – do której niektóre osobniczki się nie przyznają – spędzająca czas w tzw. „kuchni” (patrz: „kuchnia”) na przygotowywaniu strawy. UWAGA: nigdy nie należy krytykować potraw postawionych na stół przez Kobietę, nawet jeśli mają konsystencję zaprawy betonowej lub smakują jak osmolona woda z Morza Martwego. W odpowiednich warunkach wierna do grobowej deski (patrz: „grób”, „pingwin”) jednemu partnerowi. Wymagająca w pożyciu – tzw. „high maintenance” – ale przynosząca „profits” (patrz: „profit”). UWAGA: Kobieta jest niezbędna w życiu „prawdziwego mężczyzny” (patrz definicja nieistniejącego terminu) bo, zgodnie z twierdzeniem wybitnego przedstawiciela płci męskiej gatunku (patrz: Friedrich Wilhelm Nietzsche), Kobieta jest Odpoczynkiem Wojownika – tako rzecze Zaratustra.

sobota, 6 listopada 2010

„On jest temu winien...

... On jest temu winien, pocałować Ją powinien”. No to jadę na Ślub i Weselisko Koleżanki.
Lubię takie zabawy! :) Ostatnia... ostatnia na której byłam, była... bardzo interesująca... Nie wiem co w tym jest, ale Wesela stwarzają zupełnie odmienną atmosferę niż inne zorganizowane imprezy – urodziny, imieniny, parapetówki. Na przykład, ludzie mają tendencję do „spiknięcia się” z Kimś. Czy tu chodzi o „jedzenie oczami”? – widzimy Parę Młodą i sami chcemy Mieć Kogoś, chociaż na Jedną Noc? Czy może jest jakaś Magia w Ceremonii Małżeństwa, tworząca Fluidy, które działają na Zaproszonych Gości? Nie mam pojęcia. Ale pomijając powyższe, wiem tylko, że na Weselu każdy Obecny – niezależnie od wieku, bo przekrój jest od 6 do 106 – bawi się przednio. I to nie sam, ale z Innymi, lub Jednym Innym/Jedną Inną. Wydaje mi się, że sympatia dla Młodej Pary wytwarza jakąś więź między ludźmi, tworząc z nas Jedną Wielką Rodzinę, w której nikt nie ocenia ani nie krytykuje zachowania innych, a jedynie patrzy łaskawym wzrokiem na wszelkie ekscesy. No dobrze, alkohol leje się strumieniami, i nie żadne winko tylko Prawdziwa Polska Wódka, więc może to dodaje Pikanterii i uwalnia Wszelkie Wodze Fantazji i nie tylko w Zabawie? Ale nie, przeżyłam przecież imprezy (domowe i w lokalu), gdzie przy naszych damskich drinkach nagle Panowie zaczynali stawiać shoty wódeczki. I zabawa była odlotowa (zaraz, czy ja już pisałam o mojej Parapetówie, gdzie na łebka wyszło 1,5 l Czystej – a to oprócz piwa, wina, ginu i Campari... no comment) ale mimo to inna niż na Weselu. Więc chyba to jednak widok Szczęśliwej Pary Związanej na Całe Życie tak nas pobudza do radosnego balowania. Reagujemy bezwiednie, zupełnie altruistycznie, na Powodzenie Innych – hmm, czyli wychodzą z nas najlepsze cechy charakteru! :) Ot taki pomysł: może warto zastosować Terapię Weselami w szpitalach psychiatrycznych na oddziałach depresyjnych albo na przykład w więzieniach – jestem pewna że uleczalność i reformowalność, odpowiednio, wzrosłyby o 300%!
Anyways, jadę na ten Ślub i Weselisko... Z Kolegą przez duże K (tak zresztą, jak poprzednio – chyba tworzymy nową świecką tradycję). Planuję – nie, to jest złe słowo, bo niczego teraz nie planuję – jestem pewna, że będę się dobrze bawić. Wiem, że znowu będę się głupio uśmiechać patrząc na Pannę Młodą, bo zwyczajnie cieszę się szczęściem G. Bukietu nie zamierzam na siłę łapać, ale – tu drobna zmiana podejścia – nie postanawiam sobie z góry że go celnym kopem odbiję od siebie, gdyby jednak poleciał w moją stronę... :) Choć mam nadzieję, że nie poleci... Albo że tak... Sama nie wiem...
No więc dobrze – Ło Matko, znowu zaczynam ten akapit – jadę na Ślub i Wesele. Zabawa będzie przednia, w najlepszym towarzystwie! :) Ale... na wszelkij słuciaj trzymajcie za mnie kciuki, żebym „don’t do what I wouldn’t do”... (choć wiem, że kategoria „czego sam/a bym nie zrobił/a” jest zupełnie różna dla mnie i dla Moich Szacownych Koleżanek i Kolegów – oj tam, oj tam, bo ja po prostu Kobieta Wyzwolona jestem...)

czwartek, 4 listopada 2010

Szukajcie, a znajdziecie

Chociaż podobno znajduje się właśnie wtedy gdy się przestanie szukać, wypatrywać... Anyways, rzecz będzie o związkach, pisać będę jako Kobieta „szukająca” Mężczyzny, ale pamiętajcie, że myślami ogarniam wszelkie wariacje na temat (On-Jej, On-Jego, Ona-Jej... hmmm, w inne zdrożności nie wchodzę), więc wystarczy odpowiednio zmienić końcówki i możecie me mądrości przyłożyć do siebie.
Człowiek to zwierzę społeczne/stadne i nie jest skonstruowany do samotnego pędzenia żywota. Już nawet pomijając Ewolucję (na którą często powołują się Panowie, jako wymówkę swojego „rozsiewania genomu”), mamy coś takiego że w próżni, bez obecności innych nie potrafilibyśmy funkcjonować – skutki alienacji i jaskiniowego pustelnictwa widoczne ku przestrodze w „Pachnidle”. Szukamy więc tej Drugiej Połówki Jabłuszka, tego Yin uzupełniającego nasze Yang. I tutaj są dwie szkoły – obie według mnie poprawne, bo wszystko zależy od uwarunkowań osobniczych: albo Swój Ciągnie do Swojego albo (co mi się jakoś bardziej podoba, bo moja Strzelecka Natura lubi wyzwania i ostrą burzliwość) Przeciwieństwa Przyciągają Się. Dodam tylko – na mocy mojego wykształcenia – że ta druga opcja jest poprawna biologicznie, gdyż Natura stara się osiągać różnorodność genetyczną i unika chowu wsobnego, prowadzącego do zgubnych mutacji (wystarczy spojrzeć na Brytyjską Rodzinę Królewską, by widzieć skutki…).
Szukamy więc, nawet jeśli bezwiednie, nie myśląc lub nie przyznając się (ani sobie samym ani innym – chociaż wystarczy uczciwie się zastanowić...), tego Jednego Jedynego Partnera. I teraz mamy kwestię Kryteriów.
Primo: czy w ogóle mamy jakieś Kryteria Selekcji? Wiadomo, że tak. Nawet najbardziej Zdesperowane i Niewybredne osoby je mają. Prawda jest taka, że wiemy co nam się podoba. Panowie, przyznajcie się: Cycate Blondyny o Wzroście Karła, Wysokie Brunetki z Pojedynczą Brwią i Morenami Dennymi zamiast Kopców Kościuszki, Bladolice Rudowłose Wagi Ciężkiej à la Posłanka Renata B. ... whatever suits your fancy... Piszę tu o wyglądzie zewnętrznym, bo bolesna prawda jest taka, że to pierwsza rzecz na którą zwracamy uwagę – The First Impression. No chyba że, co w dzisiejszych czasach jest w sumie coraz częstsze, zaczniemy znajomość wirtualnie, odtwarzając prawie „Samotność w Sieci” przez e-mail lub gg. Ale to ostatnie, muszę zmartwić wszystkich Cerebrally Challanged (staram się być PC), to jest już gra bez pardonu, bo usterki urody można zatuszować grubym makijażem, oświetleniem świecami zamiast reflektorem sufitowym lub skarpetkami wsadzonymi w stanik, ale głupoty nie da się ukryć i wyłazi ona na wierzch jak smrodek niemytych pach spod dezodorantu.
Secundo: ile mamy tych Kryteriów i jak bardzo są one szczegółowe. Oczy zielone – kolor Pantonu 5747M, włosów na głowie – 93458, pochodzenie szlacheckie do 8 pokolenia wzwyż (kochanice królów i cesarzy mile widziane – ale tylko francuskich lub niemieckich a nie rosyjskich mocarzy), brak chronicznych chorób w rodzinie do 4 stopnia pokrewieństwa (ze szczególnym uwzględnieniem psychoz), itd. itp. Lista/ankieta do odhaczenia składająca się ze 150 punktów. No, sorry...
Tertio: co jest dla nas ważniejsze – Oględna Zewnętrzność czy Głęboka Wnętrzność (i nie mam tu na myśli jelitek, letkich ani przydatków). Bierzmy pod uwagę, że z wiekiem lub w warunkach stresowych Zewnętrzność ucierpi. Z drugiej strony Wnętrzność można maskować ze względu na potrzeby – np. zmywanie po sobie przy Pannie, podczas gdy normalnie On zostawiłby talerz do zaskorupienia. OK, Zewnętrzność jest ważna w jednym – Sex! No trudno by było chodzić regularnie do łóżka z osobą, która nas nie Podnieca (aczkolwiek to daje czas na robienie list zakupowych, planowanie nowego koloru sufitu, etc. podczas monotonnego wydawania z siebie „ohhh” i „ahhh”) Sex nie jest najważniejszy ani jedyny jako kryterium, jak co poniektórzy Panowie sądzą, ale jest Ważny. Bo, wbrew temu co pisał ten Piekielnik Libertyński Diderot, Pochewka może się pogodzić z przyjmowaniem Jednego Jedynego Kozika, a Kozik może pragnąć zagłębienia się tylko w Jedną Jedyną Pochewkę. Tylko, że muszą do siebie Pasować – rozmiarem (khe, khe), upodobaniami, temperamentem.
Quatro: jak bardzo skłonne jesteśmy iść na ustępstwa. Wiadomo, że nie znajdziemy Swojego Ideału (no nie znajdziemy, Kobitki, pogódźmy się z tym, zwyczajnie dlatego że Faceci są ułomni, hehe). Ale na ile jesteśmy w stanie odejść od swoich Planów/Wyobrażeń? Oczywiście, nie można spaść za nisko i lecieć na wszystko co Oddycha i ma Jakiegośtam Ogóreczka Między Nogami. Ale pomyślmy, co Możemy Wybaczyć – nie tylko teraz, ale także na Dłuższą Metę (tu wracam do wkurzającego nałogu zostawiania brudnych talerzy bez namaczania w zlewie, tak że skorupieją). Kompromis jest niezbędny. Kompromis – Kluczowe Słowo (pamiętam moją pierwszą rozmowę z Pewnym Szczególnym Osobnikiem i właśnie kompromis był krotochwilnie wspomniany). Kobity, nie oszukujmy się, my też nie jesteśmy idealne – chociaż Ja Jestem i zawsze mówię „Don’t hate me because I’m smart AND beautiful” :) Z czego możemy Zrezygnować? Na co Przymknąć Oko? Ja wiem akurat, że absolutnie nie jestem w stanie zdzierżyć głupoty/kretynizmu – tutaj nie będę PC – ani wszelkiego rodzaju nietolerancji (homofobia, rasizm, sexizm, etc.)
Quinto: przekreślamy cztery powyższe i po prostu idziemy na żywioł. I to jest najlepsze: if it feels good, it is good! :)
A Ja? Ja tylko wiem, że tak w głębi duszy pragnę/potrzebuję tego Ktosia w moim Życiu. Nie wiem czy się Dopiero Zjawi, czy już Był a ja to Straciłam, czy też Jest Teraz ale nie Rozpoznaję tego i/lub On też nie Rozpoznaje. Poddaję się żywiołowi – nie tyle Szukam, co Wypatruję, Czekam. Czekam na 100% pewny znak, choć ta bierność mierzi mą Naturę Strzelca. Ale cóż, jak to się mówi „once bitten, twice shy”, a po polskiemu „kto się na gorącym sparzył, na zimne dmucha”. No to dmucham, dmucham (heh, mam skojarzenie...).

środa, 3 listopada 2010

* * *

jestem jak gwiazda
gotowa w każdej chwili
zsunąć się z nieba
runąć we wszechświat
jestem jako owoc dyni
dojrzały gotów rozpęknąć
i wydać ze swego wnętrza
plon ziarna
jestem jak rozdeptany ptak
w agonii
rozczesujący dziobem skrzydła
podziwiający ich wietrzną konstrukcję
jestem jak błysk słońca
na ciemnym metalu drzwi
które prowadzą we wszechświat
        

(Halina Poświatowska)

poniedziałek, 1 listopada 2010

Brave New World

... for what it's worth...
Gdybym teraz dorwała tego złodzieja, przypięłabym mu powieki do czoła zszywkami, z języka zrobiła krawat, a potem powiesiłabym go za jaja i dała młodym dziewicom na pożarcie (bo wiadomo, że stare dziewice nie istnieją, jak dodo)! Hah.

niedziela, 31 października 2010

When will it end?!

Skradziono mi rower. Mój rower górski. Tak po prostu. Świńsko, chamsko i bezdusznie. Z zamkniętego korytarza wewnętrznego na piętrze. Wczoraj wieczorem jeszcze był, a dzisiaj rano już nie. Pierwsze co odczułam, to ucisk w dołku, jak przed egzaminem. I złość na tę hienę, która wydarła nie swoją rzecz. Ale potem – i teraz wciąż tak czuję – ręce mi opadły. Nie mam już siły, naprawdę. Poddaję się. Kiedy to się cholera skończy. Kiedy????? Jak tylko troszkę zaczyna mi dobrze iść, to trafia się coś co mnie wali jak obuchem i sprowadza na ziemię. Zawsze ten cholerny wiatr w oczy. Za co to wszystko??? Czym ja sobie na to zasłużyłam? Tak, wiem, rower (jak pieniądze) – rzecz nabyta – i szkoda zdrowia na zamartwianie się. Ale to jest już too much for me. Od początku tego parszywego roku wszystko się sypie, po kolei, jak kostki domina. Moi Dziadkowie nonstop zabierani do szpitala. Moje nerki. Rzucenie mnie przez Niego i zawalenie się całego mojego świata. Smutek, osamotnienie i borykanie się ze wszystkim – także ze sobą – sama. Czy ja nie zasługuję na trochę spokoju? Czy nie mam prawa do odrobiny szczęścia??? Ja już naprawdę dużo więcej nie wytrzymam. I chce mi się płakać. Potwornie. Ale z całych sił zaciskam zęby i staram się nie. Bo wiem, że gdybym teraz zaczęła, to bym płakała, płakała i płakała. Znowu bym wypłakała morze łez. Tylko tym razem płakałabym sama, w swoich czterech ścianach, bez niczyjej obecności i ewentualnej pomocy. A nie mogę sobie na to pozwolić, nie mogę wpaść w tę spiralę żałości. Najgorsze jest to, że wszyscy myślą, że jestem taka silną osobą, taką twardą kobietą. Że sobie ze wszystkim radzę. A to jest po protu mój pancerz ochronny. Tak naprawdę, to potrzebuję wsparcia. Potrzebuję pocieszenia. Potrzebuję, by – czasami – ktoś się mną zaopiekował. A teraz potrzebuję, by mnie zwyczajnie ktoś przytulił. I co ja mam kurwa zrobić?!

wtorek, 26 października 2010

Twarda i Miękka

Czy na wszystkich tak ludzie wpływają jak na mnie? W sensie: wystarczy, że jakaś Osoba powie/zrobi coś co mnie wprawi w Dobry Humor, a nastrój ten będzie się utrzymywał przez resztę dnia, jak dobre perfumy na skórze w zagłębieniu szyi. Albo z drugiej strony: jeśli Ktoś sprawi mi Przykrość – nieważne czy zamierzenie czy nie – będzie mi smutno jeszcze długo potem i możliwe, że nie będę się już potrafiła cieszyć z miłych rzeczy aż do następnego poranka. Zauważyłam to właściwie dopiero dzisiaj, choć przesłanki ku temu istniały już wcześniej (jak uśmiechanie się od ucha do ucha po Miłej Konwersacji wirtualnej lub odebranym SMSie – dostrzegane na przykład przez Koleżankę, bo w sumie ślepy by nie zauważył). Niby dziwię się, bo nie należę do osób, które ulegają wpływom innych – wręcz przeciwnie, jestem uparta jak Kozieł w Kapuście, a do tego święcie przekonana o swojej racji i stojąca ponad wszelkimi maluczkimi wpływami osób obcych, które Pyłem u Stóp Mych mogłyby być. Ale wiem też, że jestem wrażliwa – jak pięknie (haha) powiedziano w Kingsajzie „kobiałka miętka i pachnąca”. No tak, jestem miętka i dotykają mnie słowa lub zachowania innych. Ale postanowiłam sobie, że nigdy tego więcej po sobie nie pokażę – nie będę dawała satysfakcji i powodu do zadowolenia że ktoś mnie zranił. Gry plan jest taki by być teraz jak Kobieta ze Stali, Emilia Plater, Joanna d’Arc oraz Xena the Warrior Princess w jednym (hmm, ta ostatnia miała nawet fajne ciuszki w stylu Dominatrix). Cierpliwości więc teraz nie użyczę Jakiemukolwiek Przewrotnemu Osobnikowi, który mi wejdzie w drogę i będzie usiłował sobie pograć jak Mu się podoba – albo będzie niezdecydowany jak Fredrowski Osiołek. Let me know, when you know – maybe I’ll be interested. Bo wiem co przywodzi uśmiech na moje usta i co sprawia że ciepło mi się robi na sercu. To znaczy Ktoś, a nie coś. To Ktoś, kto zawsze znajduje czas na myśl o mnie, kto w wolnej chwili zawsze da radę wysłać mi SMS, wiadomość na gg lub zadzwonić. Ktoś kto mi mówi Dobranoc wieczorem i Dzień Dobry o poranku. Ktoś, kto mimo nawału codziennych obowiązków i spraw życia osobistego nie może się doczekać naszego Spotkania. I ooo, proszę, już mi się miło robi i się uśmiecham. To może ostatecznie dobrze jest być tą Miętką i Pachnącą Kobiałką. :)

piątek, 22 października 2010

Każda Kobieta jest Boginią

Jestem pierwszą i ostatnią,
Czczoną i nienawidzoną,
Jestem świętą i ladacznicą.
Małżonką i dziewicą.
Jestem matką i córką.
Ramieniem mojej matki jestem,
Bezpłodną, lecz moje potomstwo jest niepoliczone.
Zamężną i panną jestem,
Jestem tą, która daje dzień i która
Nigdy nie wydała potomstwa.
Pocieszeniem w bólach porodowych jestem.
Jestem mężem i żoną.
Mąż mój do życia mnie powołał.
Matką swego ojca jestem,
Męża swego siostrą, on zaś synem moim odrzuconym.
Cześć mi oddawajcie,
Gdyż ja jestem gorszącą i wspaniałą!


(Hymn na Cześć Izydy, tłum. Elżbieta Janczur)

środa, 20 października 2010

Venus and Mars collide

To teraz będzie o relacjach. Męsko-Damskich. Ale najpierw dygresja: najgłupsza książka, którą usiłowałam przeczytać, to „Men Are from Mars, Women Are from Venus”. Mówię serio. Podchodziłam kilka razy i zawsze lądowała po mocnym i celnym rzucie (grałam w koszykówkę z racji wzrostu, więc wiem jak zgarniać kosze za 3 punkty) w kącie pokoju. Ło Matko! Jaka szowinistyczna głupota! Cieszyłam się tylko, że nie wydałam na nią forsy, bo była pożyczona od Znajomej - w przeciewieństwie do „The Da Vinci Code”, który kupiłam i uznałam za najgorszą zbrodnię ekologiczną: tyle drzew poszło na zmarnowanie przy drukowaniu tego badziewia!
No ale wracając do rzeczy: jako Świeża Singielka na nowo odkrywam bull..., który faceci zapodają kobitkom. Choć oczywiście chodzi im o Jedną tylko słuszną (z ich punktu widzenia) Rzecz. I faktycznie, już słyszałam: „Zależy mi na naszej znajomości”, „Lubię/lubiłbym spędzać z tobą czas”, „Sprawia mi przyjemność twoje towarzystwo”, „Nie chodzi mi tylko o sex”. Ale uważajcie dziewczyny/kobiety! Co to znaczy naprawdę:
1) „Zależy mi na naszej znajomości” = „Mam nadzieję, że nie będę już musiał szukać dalej dupy, bo będę ją miał pod ręką na zawołanie”
2) „Lubię/lubiłbym spędzać z tobą czas” = „Bo podoba/spodobałoby mi się chędożenie gdy mam potrzebę”
3) „Sprawia mi przyjemność twoje towarzystwo” = „Bo wiem że będziemy się ciupciać jak norki”
4) „Nie chodzi mi tylko o sex” = „Bo jak wpadnę do ciebie, to zawsze coś będzie do jedzenia”
Ot, to taki Słowniczek Marsjański – podstawowy, bo oczywiście są wariacje na temat.

Jako fanatyczka Star Wars (wszystkich części, znanych mi na pamięć), pytam, wołam: Gdzie jest mój Szlachetny i Rycerski Bad Boy – Han Solo?!!! On takich akcji nie uskuteczniał!

niedziela, 17 października 2010

Nic

Miałam napisać posta, ale zostałam od tego odwiedziona. Może to i lepiej. Się odezwę jutro... chyba...

piątek, 15 października 2010

Stawianie do Pionu (Not!)

Kuracja wstrząsowa: kubas gorącego mleka z miodem – syf nieziemski (no dobrze, podgrzałam w mikrofali, więc to może dlatego), plus 3 aspiryny dojelitowe, plus 3 rutinoscorbiny, plus 2 tabletki Centrum, plus duży łyk syropku Herbapect prosto z butelki (hmm, tego płynu z gwinta jeszcze nie piłam), plus 2 psiknięcia Xylorinu do każdego biednego zapchanego nozdrza, plus 2 tabletki ACC Max. To było jakieś 15-20 minut temu, nie pomnę, bo chyba mam odlot lepszy niż gdybym zapodała specyfiki z bagażnika chłopców z Las Vegas Parano. Rrrany. Możliwe, że przedobrzyłam, ale nie ma co się bawić w półśrodki, prawda? (nie tylko jeśli chodzi o medykamenty...). No ale zaraz, chwila (uwaga: mobilizuję kuleczki w główce do stuknięcia się), skoro tutaj siedzę i piszę, to nie może być aż tak źle? W sensie: koherentna – w miarę – jestem, paluszkami trafiam w te klawisze w które chcę, a na dodatek siedzę półdupkiem na krześle i jeszcze z niego nie spadłam, choć fale gorąca przeze mnie przechodzą jakbym miała crash course z menopauzy! No nic, chyba muszę przeczekać na spokojnie te efekty zapodanej terapii... hmm, może jakiś filmik obejrzę... może to rzeczone Las Vegas Parano...

Pani Kotka była chora...

Marzy mi się słoneczna Australia. Marzy mi się gorący Singapur. Marzy mi się... gdzieś gdzie powietrze już o siódmej rano niesie ze sobą zapowiedź upalnego dnia. Zwyczajnie marzy mi się miejsce, gdzie nie będę marzła i gdzie jesienna wilgoć nie będzie przenikać mnie do szpiku kości. Pewna Szczególna Osoba wyjeżdża jutro na tydzień do Dubaju: Emiraty Arabskie, słońce, pustynia, ciepła woda w Zatoce Perskiej... ehhh. Zzieleniałam oczywiście z zazdrości, z osiągniętym odcieniem intensywniejszym niż podczas jakiejkolwiek podróży drogą wodną (mam chorobę lokomocyjną umożliwiającą bez mała poruszanie się za pomocą odrzutu przedniego). A wszystko dlatego że Grypa Przebrzydła mnie dopadła. Choć objawy prawie malaryczne: zimno i gorąco na przemian, gorączka, dreszcze, no i łupie mnie w kościach/stawach jak jakąś starą babcię. Lada chwila zacznę pogodę przepowiadać lepiej od Wicherka! Strasznie nie lubię chorować – a z drugiej strony, kto lubi? – bo, primo: nie jestem zbyt wytrzymała na przykrości cielesne, więc wszelkie bolączki odczuwam chyba mocniej niż inni; secundo: ogólnie cechuje mnie brak cierpliwości, a podczas choroby szczególnie jest to wzmożone, podczas gdy okazje do zniecierpliwienia jawią się jak borowiki po deszczowym wrześniu; tertio: kondycja fizyczna wpływa zdecydowanie na psychiczną, więc zwyczajnie robię się jeszcze bardziej zołzowata (tak, tak, jest to możliwe, proszę tutaj bez śmieszków pod nosem); quatro: nie lubię nie móc zrobić czegoś sama, a przy choróbsku wiadomo że z samodzielnością czasami krucho – chociaż... z drugiej strony, obsługiwanie Jaśnie Wielmożnej Pani może być fajne, nieprawdaż, Janie? No nic, choruję sobie dalej i będę dawać znać czy nie potrzeba mi donieść czegoś ze sklepiku. :)

czwartek, 14 października 2010

Just Say No to TV

Wczoraj po raz pierwszy od dłuższego czasu (patrz post „Spokój i Cisza”) oglądałam Newsy na TV. Dokładnie rzecz biorąc Wydarzenia na Polsacie. I żałuję. Zaczęło się fajnie o górnikach z Chile, ale przeszło na złą Prezydenturę Pana K. a potem... potem na ten potworny wypadek w Nowym Mieście nad Pilicą. I nie tylko był to reportaż o ofiarach i wspólnym pogrzebie, ale dodatkowo jeszcze (yeah, Triple Whammy!) o znieczulicy tych mijających miejsce zderzenia i o biedzie ludzi, którzy byli zmuszeni tak jechać po jakikolwiek zarobek. W tym momencie wyłączyłam Toksyczny Ekran i puściłam sobie muzykę z twojejtuby – a dzięki Cudownemu Prezentowi (merci beaucoup jeszcze raz, R.) mogę jej teraz słuchać jak należy, czyli wprawiając w wibracje podłogę, ściany i możliwe że cały budynek. No naprawdę nie mogę zdzierżyć tych wszystkich dołujących doniesień. Sorry. Wolę już żyć w błogiej nieświadomości. Ehhh. Marzy mi się Bezludna Wyspa albo chociaż jakaś Zagubiona Dżungla w Afryce. Hmmm, myślicie, że przyjęliby mnie na Misjonarkę? – tylko że z zachowaniem „czystości” może być pewien problem...
BTW: świrus mnie jakiś dopadł i zatoki zastrajkowały, czuję się jak przejechana walcem drogowym (angielskim, nie wiedeńskim, haha). Mam nadzieję, że to nie efekt Złych Wyziewów z Wiecie-Czego-42-Calowego.

środa, 13 października 2010

The Choice is Yours

Poeta John Greenleaf Whittier napisał w jednym ze swoich utworów: for all sad words of tongue or pen, the saddest are these: „it might have been”. A przypomniały mi się te słowa gdy, czytając wiersze Haliny Poświatowskiej, zatrzymałam się przy „Uroku trybu przypuszczającego” (polecam gorąco). Zatrzymałam i zadumałam. Każdy z nas na pewno choć raz w życiu pozwolił sobie na Gdybanie. „Co by było gdyby...” Ja oczywiście też ten grzech popełniłam, choć ogólnie uważam to za – cóż tu dużo mówić – głupotę. Nie można zmienić tego co jest, tego co zrobiliśmy, nie można cofnąć czasu, więc Gdybanie jest zwyczajnym waste of breath. A mimo to miałam momenty: Co by było gdyby Moi Rodzice się nie rozstali? Co by było gdybym poszła na medycynę, tak jak chciała Moja Matka? Co by było gdybym z kolei studiowała Moją Ukochaną Matematykę? Co by było gdybym wyszła za mąż gdy była okazja? Co by było gdybym nie wyjechała do Australii? Co by było gdybym została w Australii? Co by było gdybym... (tak, przyznaję się, myślałam też o tym)... zrobiła coś, nie wiem co, inaczej i wtedy nie została Rzucona? Odpowiedź na wszystko powyższe jest prosta: NIE WIEM. Nie wiem, czy moje życie potoczyłoby się lepiej czy gorzej. Nie wiem czy niosłoby ze sobą więcej Szczęścia i Radości czy też Bólu i Cierpienia. Zwyczajnie nie wiem. Jeśli wierzyć niektórym teoriom, istnieje nieskończona ilość alternatywnych wszechświatów i światów. I w nich właśnie w pewnym momencie podejmujemy inną decyzję i wkraczamy na inną ścieżkę – to takie równoległe konsekwencje Butterfly Effect. Stanisław Lem napisał świetne opowiadanie pt. „I” (znajduje się ono w zbiorze Dzienników Gwiazdowych), w którym to pewien Profesor Corcoran zbudował w swoim piwnicznym laboratorium żelazne skrzynie, komputery, odtwarzające pewne programy zapisane na taśmie jak muzyka w pianoli. Te skrzynie, opatrzone w igłę podobną do gramofonowej, to istnienia ludzkie. Im się wydaje, że żyją, choć wszystko co otacza te Zaklęte Świadomości jest tylko złudzeniem, częścią ścieżki na taśmie. I odtwarzają one ten z góry nadany im program – chociaż dysponują pewnym wyborem, gdyż tak naprawdę ich skrzynie nie są podłączone do jednej taśmy lecz iluś tam alternatywnych. Ale czasami zdarza się coś, co powoduje, że zaczynają się zastanawiać nad swoim bytem i nad sensem istnienia. Ot, wystarczy, że mucha potrąci igłę, lub wiatr spowoduje że przeskoczy ona o mikrometr – wtedy ten ułożony świat na chwilę przestaje być idealny: następuje Prawo Serii, pojawiają się Prorocy, przedmioty nie znajdują się tam, gdzie dana „Osoba” pamięta że je położyła lub doświadcza ona uczucia deja vu. I wiemy, że Profesor sam się zastanawia, czy nie jest taką żelazną skrzynią stojącą w jakimś laboratorium – innej żelaznej skrzyni. I tak w nieskończoność. Jaką MY mamy pewność, że nasze wolne wybory są właśnie tym, a nie przeskoczeniem na inną taśmę programu? Często przecież słyszymy romantyczne słowa „to było Zapisane w Gwiazdach”, albo zwyczajne „to było mu/jej Pisane”. Ja, przyznam się szczerze, nie wiem w co wierzę. W momentach Chandry czuję, że jestem Przeklęta w Życiu i są mi Przeznaczone tylko Samotność i Cierpienie. No i zastanawiam się czym tak nagrzeszyłam w Poprzednim Życiu by sobie na to wszystko zasłużyć (pewno byłam wredną zołzą, jak w tym). Ale to tylko w rzadkich chwilach Dołka. Ogólnie uważam, że sami dokonujemy Wyborów Życiowych, a ja staram się robić to tak, by nigdy nie żałować – to znaczy, nie żałować NIE zrobienia czegoś raczej niż zrobienia. Dlatego zawsze jestem otwarta na nowe rzeczy i uważam, że w życiu trzeba wszystkiego spróbować. I na wszelkie propozycje zazwyczaj odpowiadam TAK (hmm, czytelnicy płci męskiej powinni w tej chwili zapomnieć, że to przeczytali – już ja znam aż za dobrze te zdrożne manowce na które schodzą Wasze myśli). Co jest dla mnie najważniejsze to to, żebym, gdy już będę stara i będę czuła Anorektyka z Kosą zbliżającego się do mnie, mogła powiedzieć: Niczego Nie Żałuję.

wtorek, 12 października 2010

Living on the Edge

Życie Singla to Życie na Krawędzi. Nigdy nie wiesz co cię spotka gdy zrobisz kolejny krok przed siebie. Z jednej strony jest wspaniale: bez żadnych Zobowiązań, cieszenie się pełną Wolnością, bez całego balastu Życia Domowego (Rodzinnego lub Partnerskiego). A z drugiej strony: wystawienie się na przysłowiowy Wiatr w Oczy, brak Pomocnego Ramienia na którym można się wesprzeć, brak Buforu który złagodzi nadchodzące uderzenie. Szczerze mówiąc, to świetna Szkoła Charakteru – a nie każdy ma dość siły by ją przejść. Ja należę do nielicznych Ludzi Którzy Lubią Się Męczyć: to znaczy, lubię ciężko pracować, mieć zajęcie pełne wyzwań i pochłaniające mnie całkowicie, lubię być zmuszona do nauki nowych rzeczy, do poszerzania swojej wiedzy, a w życiu prywatnym – lubię stawać twarzą w twarz z nowymi przeciwnościami losu, z pewnym (ale nie 100%) brakiem stabilności i pewności, ze zmianami mającymi wpływ na moje życie. Ot taki Syndrom Matki Polki (lub Fenomen Wolnego Elektronu). Dlatego Życie Solo a nie w Duecie przyjmuję od Losu z niejakim Zacięciem Hazardzisty. Co mi się też podoba, to to że w pewnym sensie uczę się Ludzi. To znaczy: dostaję Nauczkę gdy się na kimś zawczasu nie poznam, Przekonuję się na Własnej Skórze na kim mogę polegać i kto mi dobrze życzy, a dla kogo tak naprawdę jestem warta tyle co puszka po sardynkach wyrzucona do kosza, odkrywam komu moje towarzystwo sprawia Autentyczną Przyjemność, a kto chce się ze mną widzieć jedynie na zasadzie „zapychacza czasu”. Oczywiście, tutaj zdarza mi się być zaskoczoną przez kogoś pozytywnie lub negatywnie – nigdy jednak nie potrafię z góry przewidzieć jak, bo szklanej kuli nie mam, a papierowa z gazety raczej by się tutaj nie sprawdziła. Ale w końcu plusem jest to, że to całe Życie jak Rosyjska Ruletka na razie jeszcze nie spowodowało że straciłam głowę… :)

poniedziałek, 11 października 2010

Teoria Względności

Oczywiście nie stwierdzę niczego odkrywczego, gdy powiem że Czas jest Wielkością Względną. Wszyscy pamiętamy z dzieciństwa jak dwa ostatnie miesiące szkoły wydawały się ciągnąć w nieskończoność, podczas gdy dwa miesiące wakacji mijały nam w oka mgnieniu. W dorosłym życiu, gdy wszystko wydaje się „wyrównywać”, nie dostrzegamy już tej Względności tak często. Dopóki coś nam jej nie uwidoczni. Ja miałam, nie tak znowu dawno, wątpliwą przyjemność doświadczyć jej na własnej skórze. To bolesne uświadomienie dotyczyło wielkości czasowych uznanych przeze mnie za bezwględne: „Zawsze” oraz „Nigdy”. Przez bardzo długi okres mojego życia zwyczajnie nie wierzyłam w istnienie tzw.  Miłości Jedynej, Miłości na Zawsze. Aż sama jej doświadczyłam. I tak, uwielbiałam mówić Mu i sama słyszeć po wielokroć: „Kocham Cię forever”, „Nigdy Cię nie zostawię”, „Nigdy się nie rozstaniemy”, „Pragnę być z Tobą zawsze”. Cóż, okazało się, że tylko ja jedna tak naprawdę miałam to na myśli. Względność Czasu zwaliła się na mnie jak grom z jasnego nieba: to „Zawsze” oznaczało zaledwie Kilka Lat, a „Nigdy” stało się Bardzo Konkretną Datą późną wiosną tego roku. Co mnie dodatkowo boli to to, że taki kubeł zimnej wody na głowę zmienił moje postrzeganie świata i praw fizyki nim rządzących. Owszem, chciałabym jeszcze usłyszeć od Kogoś tamte często powtarzane słowa. Tak, chciałabym aby zjawił się Ktoś kto poczuje i okaże mi, że wiąże Swoje Życie, Swoją Przyszłość ze mną. I wiem że będę chciała w to uwierzyć, ale boję się, że już nie będę potrafiła tak bezwarunkowo i bezgranicznie jak kiedyś. Cóż, tutaj znowu Relatywność pokazuje pazurki: postrzegamy każdą Nową Osobę przez Pryzmat Doświadczeń. I niestety (wiem, że to niesprawiedliwe) Każdy Ktoś, chcąc nie chcąc, będzie cierpiał za Grzechy swoich Poprzedników. Ale z drugiej strony Względność ma też drugą, o wiele łagodniejszą, twarz. Gdy już poddamy się i zatracimy w tym cudownym Uczuciu Przez Duże „M”, naprawdę będziemy je postrzegać jako Wieczne. Nie będziemy mogli sobie wyobrazić Życia Bez Tej Drugiej Osoby (choć wcześniej je przecież pędziliśmy). Ten Ktoś nagle stanie się dla nas Najważniejszy, Najwspanialszy, Najbliższy. I chyba o takie Zatracenie się i Zniekształcenie Świata powinno nam wszystkim chodzić, gdy odbieramy naszą Lekcję Fizyki od Życia. :)

Kilka innych, namacalnych przejawów Teorii Względności:
- sukienka w naszym rozmiarze wisząca na wieszaku zawsze wydaje się większa niż gdy usiłujemy ją przymierzyć i nie możemy się dopiąć
- kawałek tortu podczas zamawiania zawsze jest mniejszy i mniej kaloryczny niż gdy już go zjemy
- dziesięć minut rano przed wyjściem do pracy jest o wiele krótsze niż ostatnie dziesięć minut w pracy przez wyjściem do domu
- rzeczywisty czas gotowania i pieczenia jest o wiele dłuższy niż nam się wydaje gdy wracamy do kuchni, co zawsze skutkuje spaleniem czajnika, garnka i potrawy w brytfannie
- „punkt widzenia zależy od punktu patrzenia” (to np. dla rozmiaru pewnej części męskiego ciała postrzeganej przez Właściciela z góry i przez Kobietę z innej pozycji – choć tutaj są wyjątki od reguły!)
- shot wódki na początku wieczoru jest o wiele słabszy niż ten wypity pod jego koniec
- 55 kg wagi Ukochanej Kobiety jest o wiele lżejsze dla Jedynego Mężczyzny niż 5 kg ziemniaków, które poprosiła by kupił na bazarze
(jestem pewna, że Wy też znacie kilka przykładów...)

niedziela, 10 października 2010

Mój Idealny Poranek (Teraz)

W Moim Idealnym Poranku budzi mnie promień słońca muskający moją powiekę. Czuję, jak pieści moją skórę, niemal jak delikatny oddech Osoby Która Mogłaby Spać Obok Mnie. Powoli przechodzę z Krainy Morfeusza w Rzeczywistość. Jeszcze z przymkniętymi powiekami, pomagającymi zatrzymać przy sobie ostatnie resztki Snu, nasłuchuję. Cisza. Ale nie pusta, aż dźwięcząca złowieszczo w uszach, tylko Cisza Spokojna, zmącona ledwosłyszalnymi sygnałami życia. Słyszę świergot ptaków. Słyszę szum wiatru. Słyszę odgłosy kroków, wodę mknącą przez rury w ścianach, skrzypnięcie drzwi. Uchylam delikatnie oczy, filtrując jeszcze światło wpadające oknem przez firanki rzęs. Blask Dnia jest piękny, odświeżający. Widzę Refleksy Słoneczne tańczące na ścianie, odbijające się od szyby. Przeciągam się jak Kocica, mocno wyginając grzbiet i wysuwając daleko ręce i nogi. Mogę zająć całe łóżko, nie martwiąc się o potrącenie Kogoś. Pozostaję w takiej pozycji przez moment, niemalże starając się wyczuć każdą Komórkę Mojego Ciała budzącą się na nowo do życia po mini-hibernacji. Oddycham głęboko, smakując swojski i bezpieczny zapach Mojego Domu. Uśmiecham się. Jest mi Dobrze.