Tips for Life (#1: Wear Sunscreen!): http://www.youtube.com/watch?v=sTJ7AzBIJoI

wtorek, 18 października 2011

Sweet Child of Mine

No wiem, wiem, że nie pisałam, ale nie miałam kiedy, naprawdę.
Odczepcie się.

Anyways...

Kiedy się wzruszam?
Kiedy mężczyzna, czytając wczoraj w dramatycznych emailach, że zabiłam moją świętą Motorolkę (telefon niby-niezniszczalny, metalowy, który lądował już kilka razy na chodniku i rozpadał się na 3 części, by potem być złożony i działać – wczoraj przy wejściu powrotnym do domu upuszczony tak niefortunnie plaskato że coś jednak w środku szlag trafił i dzwoni ale ja nie mogę i nic nie słyszę) i że jestem pozbawiona zdalnego kontaktu werbalnego ze światem, odpisuje mi na modłę: „oczywiście mam telefon na pożyczenie, będę za 15 min”. I jest za 15 minut pod drzwiami. W środku nocy – jakoś o 00.20 (w sumie już dzisiaj).
Może jestem głupia, może jestem jakaś panienka sentymentalna z oczami na mokrym miejscu, ale wzruszyło mnie to.
Przyjechał w potrzebie. Ciemnym nocem i chłodem. Tylko po to by mi przywieźć parszywy telefon i przełożyć kartę i ustawić bym mogła korzystać. Nie oczekując nic w zamian. Wcale nie zostając długo (by otrzymać wynagrodzenie w naturze). Przyjechał do mnie dla mnie by pomóc. Ehhh... :)

P.S. A tytułowe Sweet Child of Mine jest melodyjką budzikową – jak się okazało dzisiaj rańcem. :)
   

piątek, 30 września 2011

Year One

Świętujemy.
Drogie Czytelniczki i Drodzy Czytelnicy. Starzy i młodzi. Jawni i ukryci. Wierni i marnotrawni. Weterani i nowicjusze. Z zamysłu i przypadkowi.
Blog obchodzi dzisiaj swój pierwszy jubileusz. :)


Jak wiadomo, ten rok przyniósł duże zmiany i śmiem twierdzić że – zgodnie ze stanem na dzień dzisiejszy – wszystkie na lepsze. Serio, aż się sama sobie dziwię, 
że nie potrafię wymyślić nic co jest teraz gorsze. Hmm, nie zwyczajnam tak...
Planowałam w sumie jakiś post z fanfarami, no wiecie: szał ciał i uprzęży graficznie oraz lingwistycznie, z pięknym podsumowaniem i wyliczeniem – taki Director’s Report for the Blogging-not-Accounting Year. Ale teraz, pisząc to, jakoś nie chcę. Bo tak naprawdę to nie trzeba. :)
Więc krótko dzisiaj i skończę na tym. Tym bardziej że świętowanie fajne jest, 
ale jako kobieta odczuwam awersję do jubileuszów (a mój osobisty już w sumie niedługo i słyszę coraz głośniej jak wielkimi krokami się zbliża).


What?! Spodziewaliście się słodyczy? Well, tough! ;P
   

poniedziałek, 26 września 2011

Dating ZSK

Ciąg dalszy wątku o tym specyficznym gatunku. Jakoś poczułam że warto by wzbogacić ogólniki o kilka szczegółów – tym razem w ramach systemu wczesnego ostrzegania dziewczyn w wieku od lat 9 do 109 którym się przytrafi związek 
z takowym osobnikiem (a boję się że ja na ten właśnie typ trafiłam, hah).


1) You can’t teach an old dog new tricks. Nie zacznie nagle robić czegoś dla was po latach warunkowania które sam sobie zafundował. Nie zadzwoni gdy powinien, nie przyjedzie gdy powinien, nie napisze gdy powinien... Zwyczajnie dlatego, że nawet nie zaświta mu w głowie że powinien. Żyjąc sam ze sobą i tylko dla siebie nie będzie w stanie zrozumieć że możecie się martwić gdy jedzie w nocy przez pół Polski, leci tysiące kilometrów albo gdy choruje. Że chciałybyście wiedzieć jak mu minął dzień imprezowania rodzinnego lub ten spędzony na intensywnych corporate-bullshit meetings, albo czy nie trzeba przywieźć mu rosołu i baterii OTC drugs na przeziębienie. Nie ma złych intencji, ale co z tego, skoro dla nas efekt końcowy jest jeden: facet nie myśli o nas.

2) Będzie się notorycznie spóźniał. Przez lata nie musiał się spieszyć ani być na czas dla nikogo ważnego (haha, szefa w pracy nie liczę), więc dla was też nie będzie. 
I znowu – nie dlatego, że nie szanuje waszego czasu i waszej osoby, ale dlatego że automatycznie, warunkowym odruchem, weźmie pod uwagę tylko siebie i rzeczy które musi zrobić dla siebie. Nad tym jednak w miarę łatwo przejść do porządku dziennego – po prostu umawiając się na 20 przyjmijcie z góry że będzie o 20.30 
i spokój umysłu bez głupiej frustracji mieć będziecie. Ale: przy spóźnieniu się do teatru lub do kina macie prawo robić potężne wymówki.

3) Jakimikolwiek informacjami będzie cykał jak dziadek z przerostem prostaty siuśkami. A dodatkowo, jak każdy facet, choruje na coś co ja nazywam Syndromem Clintona: jedynie przyparty do muru powie całą prawdę. Ma meeting w Oslo 
w czwartek, więc go nie będzie w Wawie by się spotkać z wami? Powie tylko tyle. 
W ostatniej chwili, gdy zaczniecie mówić coś o środzie, on się przyzna że już w ten dzień musi wylecieć. I koniec z info. Dopiero potem, gdy dopytacie dalej, wycedzi że w piątek też jeszcze w sumie odpada, bo wraca o północy. See what I mean? Zamiast powiedzieć od razu: „Kochanie, nie będzie mnie trzy dni, bo mam meeting w czwartek, ale lecę środa-piątek”, on dobrowolnie ujawni tylko informację jak najbardziej minimalistyczną, a co za tym idzie nie do końca prawdziwą, jakby szefem jakiejś cholernej konspiracji ratującej Ziemię był.

4) W kuchni ZSK nie znajdziecie chef's knife jak należy, normalnego korkociągu bez reszty Swiss Army Knife, papieru pergaminowego, czy garnka żeliwnego do duszenia mięsa. Jedyne co to dwie filiżanki ze spodeczkami i miseczki, dwa talerzyki i dwa kieliszki, mała patelenka na jedno jajo i garneczek do ugotowania może trzech ziemniaczków o średnicy 1,5 cm. Ale i tak nie ma co pichcić, bo lodówka zieje pustkami – zapewne się wietrzy – a kuchenka nie działa od miesięcy, jakby dla dobra planety się poświęcał i LPG ani gazu ziemnego używać nie chciał, heh. 
Na szczęście czajnik elektryczny, kawa rozpuszczalna i cukier są, a to o poranku nam wystarczy. Za to w mieszkaniu – wynajmowanym, of course – będą się znajdować rzeczy właścicieli: jakieś metalowe drągi na balkonie, jakaś kiczowata pseudo-sztuka na ścianach i półkach, etc. A ZSK, jak każdy facet, będzie szedł 
w zaparte i twierdził że mu to jak najbardziej odpowiada i że de gustibus non est disputandum, jak to my zawsze powtarzamy. Hmm, no OK, już słowa nie powiem.

5) Będzie mówił „ja”, „u mnie”, „dla mnie”, „moje” w odniesieniu do teraźniejszości 
i przyszłości – nieważne czy tej za tydzień, miesiąc czy za lat 10 – choć w niektórych przypadkach bardzo dobrze mogłoby pasować „my”. No i stoimy przed dylematem: czy w ten sposób daje nam delikatnie do zrozumienia że nie wiąże z „nami” żadnych planów i zamierza być sam, thank you very much, czy też te parszywe zaimki osobowe wyskakują mu z ust odruchem szwungszajby, chociaż w głowie ma wizję świetlanego życia we dwoje. Oczywiście, słyszenie po raz kolejny „ja” lub „dla mnie” powoduje że automatycznie się wzdrygamy, jak przy skrzypieniu wyschniętego flamastra na papierze, ale to jedno z wielu błędów i wypaczeń męskich, nad którym lepiej – na pewien czas – przejść do porządku dziennego.


Koniec końców, mówiąc wprost: widziały gały co brały. No a my, znając piosenki Bruno Mars i Pamiętnik Bridget Jones na pamięć, love Him just the way He is.
   

środa, 21 września 2011

I can do Science me


A long time ago in a laboratory far, far away…
… Queen Agadala, wciąż jeszcze świeżo po inwazji Krainy Oz, pracowała pilnie nad nietajnym projektem magisterskim dotyczącym gruźlicy. Z pomocą i zachętą Ewoków odkryła nieznane dotąd geny związane z patogenezą Mycobacterium. Szczegółowo analizując mutanty transpozonowe dzikiego szczepu modelu laboratoryjnego – mc2 – zidentyfikowała te o obniżonej przeżywalności po fagocytozie w linii tkankowej ludzkich makrofagów, a następnie wyizolowała i zsekwencjonowała fragmenty DNA odpowiedzialne za to. Zaczęła się nowa era walki z podstępnymi prątkami...

I wracamy na planetę Ziemia.
Miałam dzisiaj autentyczny blast from the past. Dostałam email od kolegi z mojego pierwszego laboratorium – a właściwie to Research Fellow, który przyszedł do naszego labu by przejąć projekt Mycobacterium jakoś tak w połowie mojego malarycznego doktoratu. Jeden z mutantów i gen, które zidentyfikowałam osobiście podczas gruźliczej magisterki – ten który czule nazywałam „my baby” – został dalej scharakteryzowany i wyniki są bardzo ciekawe i obiecujące jeśli chodzi o zrozumienie patogenezy i walkę z gruźlicą. Am proud of myself like hell! Ja to oczywiście wiedziałam, że ma przyszłość, ale oni woleli się bawić microarrays całego genomu, bo to takie cool i na czasie było. Hehe – i kto miał rację?
No w każdym razie artykuł naukowy z mojego MYCO popełnili, a ja jestem oczywiście jednym z co-authors, bo przecie podwaliny i część kluczowych wyników jest moja. Dostałam manuskrypt do zrecenzowania plus info w którym scientific journal P. planuje opublikować. No słuchajcie, ucieszyłam się zupełnie jak blondynka na widok pudelka.


I zadumałam.
Miałam już wielokrotnie potężną nostalgię za poprzednim życiem. Tęsknię mocno, niezależnie od frajdy jaką mam z tego co robię teraz. Tęsknię za swoim projektem badawczym – twórczym a nie odtwórczym! – za mental stimulation, tęsknię za improwizowanymi dyskusjami w labie gdy nagle słychać od kogoś „oh, fuck, what the hell happened to my cells”, tęsknię za tym fajnym uczuciem jak przy otwieraniu prezentu za każdym razem gdy spoglądałam w mikroskop i nie wiedziałam czego się spodziewać po tych piekielnych komórkach, tęsknię za strzelaniem jak z petard eppendorfówkami napełnionymi suchym lodem, tęsknię za zabawą w barmana i przyrządzaniem z innymi wydumanych drinków na bazie czystego laboratoryjnego EtOH, tęsknię za wyścigami myszek laboratoryjnych, tęsknię... za wszystkim.

But, anyways, rozśmieszyło mnie trochę że wieki – jak to czuję – po tym gdy moja noga ostatni raz przestąpiła próg labu ja wciąż publikuję. Czyż nie fajnie? Ustawiło mi dobry humor na cały dzień.

   

sobota, 17 września 2011

Barca Essentials

Gdybyście mogli zobaczyć tylko 3 rzeczy w Barcelonie i nic więcej, to musiałyby być te: Camp Nou, Parc Güell i Sagrada Família. Tyle wystarczy by osiągnąć pełnię szczęścia.

1. Camp Nou jest absolutnym must see niezależnie od tego czy ktoś jest fanem futbolu czy nie. Ten stadion to legenda i „dom” klubu sportowego który jest legendą. Bilet na Camp Nou Experience kosztuje 22 euro, ale jest warty każdego centa. Wejście na trybuny, możliwość zwiedzenia pomieszczeń piłkarzy, dotknięcia np. tablicy na której rozrysowują taktykę, wejście na lożę VIP, siedzenie na krześle komentatora w ich box z idealnym widokiem na murawę, przejście korytarzem 
z szatni i wyjście z „podziemi” na stadion tą samą drogą którą oni pokonują przed meczem – a to przy puszczonym z głośników skandowaniu tysięcy kibiców na trybunach... Niezapomniane wrażenia. Do tego wspaniałe muzeum pokazujące historię klubu i drogę jaką przeszedł do obecnej świetności. Chłonęłam wszystko jak suszony borowik ciepłą wodę.




2. Parc Güell to bajka. Przepiękna kraina nie z tego świata położona na wzgórzu Tibidabo. Zaprojektowany przez Gaudiego, ten kompleks ogrodowo-parkowy ze swoimi falistymi schodkami, murkami, arkadami wyłożonymi białym kamieniem 
i kolorową mozaiką przypomina jakąś wioskę skrzatów lub elfów z baśni Andersena czy braci Grimm. Kolumnady, tarasy, krużganki, do tego palmy i mnóstwo pięknie kwitnących krzewów tworzą idylliczne i zarazem fantastyczne otoczenie. A budynki wyglądające jak domki z piernika z lukrowaną polewą na dachu są po prostu prześliczne. Przy tym wszystkim mamy jeszcze przepiękną panoramę Barcelony 
z Morzem Śródziemnym niebieszczącym się na horyzoncie. Oczy same mi się śmiały gdziekolwiek spojrzałam. BTW: tutaj kupiłam dwie pierwsze pary kolczyków. :) 




3. Sagrada Família zapiera dech w piersiach. Ona pierwsza mi staje przed oczami gdy pomyślę o Barcelonie. To jest jedna, jedyna, najważniejsza rzecz do zwiedzenia, gdyby trzeba się było tak ograniczyć. Kościół zaprojektowany przez Gaudiego, którego budowa wciąż trwa. Fasady i wieżyce są bogato zdobione i pełne symbolicznych płaskorzeźb i detali. W środku kościół jest absolutnie monumentalny a jednocześnie lekki. Nie przytłacza ciężarem mrocznej powagi lecz wciąż powala na kolana ogromem prawie radosnego piękna. Wspaniałe witraże, kunsztowne zdobienia kolumn i stropu, wycyzelowane strzeliste sklepienia 
i przepiękny świetlik dający delikatny snop światła, jak promień słońca wskazujący drogę ku niebiosom, to wszystko chłonie się z zachwytem i niedowierzaniem, 
aż miejsca braknie – nie wiem czy w sercu czy duszy. Nie oddam ogromu tego wrażenia ani słowami ani zdjęciami. Tam po prostu trzeba samemu pojechać. Powiem tylko, że byłam w katedrze Notre Dame w Paryżu i według mnie to osiedlowy kościół w porównaniu z Sagrada Família.
Wjechaliśmy oczywiście na wieżę i mogliśmy zobaczyć z bliska detale iglic i fasad, wyglądając przez małe okienka w murach gdy schodziliśmy po 278 krętych schodkach w dół. Zwiedziliśmy też muzeum pokazujące postęp prac, szkice, projekty Gaudiego, a także zajrzeliśmy do pracowni architektonicznej z makietami wciąż trwającego projektu. Wszystko pozostawiło absolutnie niezapomniane wrażenie – do końca życia.






Barcelona jest tak pełna architektonicznych i dekoracyjnych perełek wkomponowanych w nowoczesne otoczenie, że się je przestaje zauważać. Mozaikę Miró na La Rambla dostrzegliśmy dopiero w poniedziałek, specjalnie jej szukając, choć codziennie deptaliśmy po niej kilkakrotnie. La Pedrera zobaczyłam z drugiej strony ulicy i powiedziałam do L. „Zobacz, następny budynek w stylu Gaudiego” nie wiedząc że to właśnie to. Zresztą, La Pedrera jest przereklamowana. No OK, ciekawe faliste fasady i dach, ale to wszystko takie szaro-beżowe i zwyczajne – wygląda tylko jakby architekt zabrał się za projekt napruty lub naćpany. O wiele bardziej warta obejrzenia jest Casa Batlló wchodząca w skład Manzana de la Discordia (Kwartału Niezgody – bloku trzech budynków różnego autorstwa i w różnych stylach). To jest Gaudi w pełnej krasie – falujące bajkowe części fasady i okna połączone z wycyzelowanymi kolorowymi detalami. Piękne. :)


Kolejną bajkową niespodzianką było muzeum zoologiczne, na które trafiliśmy przypadkiem idąc od Łuku Triumfalnego do Parc de la Ciutadella. Wygląda zupełnie jak zamek Śpiącej Królewny czy inny, w podziemiach którego żyje smok. Do tego iście hiszpańskie fasady budynków, urokliwe wąskie uliczki, strzeliste lub okrągłe kopuły wyrastające nad dachami, wspaniałe widoki z promenady Port Vell, przepiękne secesyjne kolumnady i witraże Palau de la Música Catalana, rewelacyjne obrazy i rzeźby w muzeum i na tarasie Fundació Joan Miró, oraz futurystyczny Palau Sant Jordi na wzgórzu Montjuïc. Naprawdę, w Barcelonie można się tylko zakochać i chcieć pozostać w niej jak najdłużej. :)


wtorek, 13 września 2011

Barcelona Alter Guide

Czego Wam nie powiedzą w żadnym przewodniku – albo powiedzą źle.


1. Llegada: radzę po dobroci, kupcie jak najszybciej wachlarz (kobitki) lub weźcie 
z Tourist Information plan miasta (faceci) do wachlowania się. Będziecie jeździć metrem a nie żurbujsko rozbijać się taxi, w nim zaś panuje temperatura 40°
(nie przesadzam!) – wszyscy tubylcy machają czymś przed sobą dla ochłody. 
A piękny wachlarz za parszywe 1-2 euro będzie też miłą pamiątką.

2. Aromas: W Barca napotkacie prawie na każdym kroku jeden z 3 zapachów: kiszonej kapusty, moczu lub smakowitej kuchni hiszpańskiej. Dwa pierwsze nie wiem skąd, bo przecież nie były to jakieś żulerskie zaułki (np. nasza stacja Glories nieodmiennie witała kapuśniakiem, a urokliwa uliczka prowadząca do Parc Güell zalatywała jak męski urynał). To podobnie jak Paryż, gdzie metro śmierdzi mocno wiekowymi ściekami a powierzchnia często psimi kupami. Może tak się objawia równowaga w naturze: Warszawa jest brzydka ale w miarę bezwonna, za to Paris and Barca piękne ale podśmierdujące.
                  
3. Comida: Wbrew sugestiom z przewodników, jeśli chcecie smacznie zjeść to omijajcie szerokim łukiem bary i restauracje tapas. Serwowane tu jedzenie jest na miarę szkolnej stołówki lub baru mlecznego dla emerytów. 


W jednym takim przybytku (nie tym na foto), dosłownie pod samą Sagrada Família, wołowina z warzywami przypominała zupę gulaszową Campbell’s (z większymi kawałkami i mniejszą ilością płynu), a sałatka z kraba i ananasa to były strzępki paluszków surimi z ananasem z puszki polane różowym sosem do kebaba. Jedyną dobrą rzeczą było tam wino (bo kupne markowe). Idźcie do prawdziwej restauracji, I’m serious. Tego samego dnia po niefortunnym lanczu tapaso-stołówkowym siedzieliśmy o 23 w nocy w knajpie Via7o na La Rambla i z rozpromienionymi twarzami jedliśmy najlepsze małże a la marinera na świecie. A w poniedziałek, zupełnie psim swędem, trafiliśmy na wspaniałą restauracyjkę Rita Blue (w bocznej uliczce od La Rambla), gdzie można przeżyć wielokrotny orgazm przy każdym kęsie cudownie świeżych i idealnie przygotowanych potraw. O extatycznym deserze 
w postaci czekoladowego mud cake nawet nie wspomnę – jeno że chęć wylizania talerzyka była nieprzeparta u nas obojga. Dodatkowo: wspaniała, sympatyczna obsługa i ładny klimatyczny wystrój (chociaż ogródek odrzucał mnie lekko kolorowymi ceratowymi obrusami kojarzącymi mi się z PRL). Polecam gorąco.


4. Alcoholes: Ło matko! Sangria to największa zbrodnia wyrządzona kieliszkowi (serwują to coś w pucharach półlitrowych). Soczek z kawałkami owoców, w którym nie da się wyczuć krzty wina czy innego alkoholu. Można to butelkować i dzieciom dawać jak Bobo Frut. Nie dałam rady zmóc nawet połowy. I’m not kidding: niech was ręka boska broni przed zamawianiem. 


Za to G&T był celebrowany: kelner przyszedł do stolika, postawił niską szklankę z lodem, zaczął na naszych oczach fantazyjnie lać do niej gin, a potem odkapslował jedną ręką tonic i go dodał. Perfecto. Jeśli jednak chcecie bardziej wyrafinowany koktajl, to musicie iść do prawdziwego pubu. I tutaj absolutnie polecam London Bar – stał się dla nas prawie Mekką i przy nocnym wyjściu standardowo padało „To co? Zaczynamy w London Bar a potem dalej?”. To miejsce klimatyczne z fantastycznym retro wystrojem, świetną atmosferą udzielającą się każdemu klientowi i rewelacyjną obsługą za barem. Wystarczy powiedzieć „classic dry martini”, a przyrządzają one mean drink. Ambrozja! Dodam że miejsce jest sławne i z tradycją, bo przesiadywali w nim tacy ludzie jak Pablo Picasso, Ernest Hemingway czy Joan Miró. 


A poza tym, to alkohol pije się normalnie w miejscach publicznych. Nie dziwi widok puszki piwa lub butelki wina niesionej w ręce, z której co pewien czas pociąga się łyk. Przyjemnie jest usiąść w parku lub gdzieś na schodkach czy murku z ładnym widokiem i pozwolić odpocząć nogom przy okazji delektując się trunkiem. 
W sklepie zresztą można kupić czteropaki buteleczek po 0.25 l, które są poręczniejsze do noszenia pojedynczo niż cała flacha. BTW, w sklepach sieciowych w Hiszpanii można też zobaczyć takie półki z winem: 


5. Comercio: Wszędzie na szlakach turystycznych zobaczycie mnóstwo nielegalnych imigrantów – handlarzy ulicznych oferujących wszelkiego rodzaju podróbki torebek, okularów, piszczałki, zabawki, błyskające piłeczki, etc. 
Na La Rambla jest jeszcze jeden ich gatunek: trzymając w ręku zgrzewkę piwa, niby że na sprzedaż, półgębkiem (jak za czasów PRL ci co sprzedawali dolary na Bazarze Różyckiego) zagadują „hashish, marihuana, cocaine”. I’m serious! Ja byłam zadziwiona że policja nic z tym nie robi, a przecież każdy wie o tym procederze.

Na zakończenie – czego nie przeczytacie w żadnym przewodniku: za Barceloną zaczyna się tęsknić już na lotnisku. W tym mieście nie można nie zakochać się od pierwszego wejrzenia, więc wyjazd jest jak zerwanie – łamie serce.

 
Barcelona ma atmosferę cudownej świeżości życia. Za dnia jest pięknym miastem 
z niesamowitymi widokami, a nocą rozkwita jeszcze bardziej i tętni energią, zapachami, kolorami, dźwiękami. Powrót wiąże się nieodmiennie z tęsknotą za tym wszystkim i ze smutkiem ściskającym gardło, bo jest się już w szarej rzeczywistości 
a nie tam... tam gdzie na deptaku pod naszym hotelem w dzielnicy Glories były nocą koncerty i można się było pobawić, posłuchać muzyki, potańczyć; tam gdzie codziennie idąc z hotelu na stację metra mijaliśmy ikonę miasta: Torre Agbar 
(i śmialiśmy się że to „kolorowy fiutek”); tam gdzie wchodząc na stację metra, mieliśmy piękny widok na wzgórze Tibidabo i na wieżyce Sagrada Família
tam gdzie każda komórka ciała chłonęła cudowną symfonię widoków, dźwięków, zapachów i smaków.
P.S. Tam, gdzie w telewizji w hotelu mamy również Al Jazeera ;P

   

czwartek, 8 września 2011

Coffee break

Krótka przerwa będzie, ale jesteście już zaprawieni w boju, więc nie powinno boleć.
Jedziemy do Barcelony!
Lecimy, dokładnie, ale jakoś lepiej brzmi w pierwszej wersji ;)
Tym razem czysta błogość i spokój przed podróżą: jakoś nie boję się wzajemnego mordu z powodu „niezgodności charakterów” – lub zbytniej ich zgodności jak się okazuje; nie boję się wsiąknięcia na amen bo niestety i tak już przegrałam w tej grze w okręty – „trafiona-zatopiona”; nie boję się nawet tej sprzedaży do burdelu czeskiego, austriackiego, chorwackiego czy bośniackiego – a w obecnym przypadku hiszpańskiego. Moja Druga Ja, czyli Aguś Fatalistka, szepcze podstępnie że gdy się tak niczego złego nie spodziewam i nastawiam na pełnię szczęścia to 
na pewno coś gruchnie spektakularnie. Ale zagłuszam głupią dupę nuceniem motywu z Vicky Cristina Barcelona. ;)

Pracę domową z przewodnikiem w ręku zadałam, żeby było sprawiedliwie, a ja swoją już dawno klepnęłam i efektem jest króciutka lista Must-See and Must-Do:
1. Camp Nou
2. Manzana de la Discordia i Sagrada Familia
3. Parc Güell i Tibidabo
4. Fundació Joan Miró i Palau Sant Jordi
5. Razzmatazz i/lub Otto Zutz i/lub La Terrrazza i/lub Club Catwalk
6. spacerowanie po La Rambla
7. making out pod niebem Katalonii
8. oliwki i jamón ibérico z winem hiszpańskim
9. kolczyki (najlepiej 2-3 pary) i kastaniety

Pogoda sprawdzona – ma być 27°C za dnia i 20°C w nocy, więc perfecto. Kurs ojro trochę boli, ale pieniądze są po to by je wydawać. Aviomarin na przeloty mam, pranie zrobione i wyschło, dla Gryzka nowe kolby kupione. Mogę z czystym sumieniem rozpocząć countdown. :)))
   

poniedziałek, 5 września 2011

Vital Stats E03


Statystyki sierpniowe. Głupawka wyjechała chyba na urlopy, bo wyszukiwania nie były takie fatalne jak w poprzednich miesiącach, ale i tak garstka perełek się trafiła. Enjoy.

pupeńka blog
(tak, to właśnie tutaj LOL)
jedynie w recznik
(„Tylko rób tak żeby nie było dziecka” – A. Bursa)
dam dupy za jedzenie
(i przeżyjesz na tym sucharku?)
facet w obcisłych spodniach
(Barysznikow)
filek roztropek
(dobrze zorganizowany podglądacz?)
szczodrze obdarzony przez naturę
(w każdej sekcji “Poszukiwany”)
mały fiutek
(mały kłopot – duży fiutek, duży kłopot)
A inne zabawne to kilkanaście wyszukiwań burdel w makarskiej oraz na jakie zegarki leca laski (czuję się dumna z tym ostatnim – moja teoria wciąż znajduje potwierdzenie).

P.S. Tak, tak, wiem, strasznie zaniedbałam tego bloga, ale seriously nie było kiedy pisać. No przecież nie wrzucę dwóch zdań na krzyż tak na odwal się. Czasu brak 
i chęci czasami też, bo gdy już odpalę komputerka „dla przyjemności” i załatwię wszystkie inne rzeczy, zwyczajnie odrzuca mnie na myśl o inteligentnym pisaniu.
Ale mam mocne postanowienie lepszej organizacji wszystkiego (heh, mocnymi postanowieniami konfesjonały w kościołach są okute) i niedługo powinno być lepiej 
z twórczością własną. 
   

poniedziałek, 29 sierpnia 2011

From the inside

Karma my ass.
Gdy mówię o równowadze w naturze nie chodzi mi o jednoczesną wewnątrz rodziny. I trzeba wprowadzić zastrzeżenie, że odchylenie standardowe od mediany nie może być większe niż 1 pkt. na skali 1-10 oceny normalności człowieka. Ehhh.

Jedno od 30 lat tak naprawdę nie interesuje się dziećmi – z wyjątkiem garstki świąt, urodzin i tym podobnych okazji w ciągu roku; albo gdy akurat „sobie przypomni”. W sumie po co: DNA rozsiane, życie stworzone i będzie się pętało po Ziemi by dalej kontynuować linię. Zupełnie słomiany zapał na początku mojego pobytu tam, 
a teraz też – „Musimy częściej pisać i rozmawiać”, bo akurat zdjęcia były oglądane. Podczas gdy tak naprawdę to jest: I live on my own and the rest is just a stage set. 
Drugie apodyktyczne i ingerujące w każdy szczegół życia. Chce aby się opowiadać co się robi, gdzie się wychodzi, z kim, kto jest w domu gdy dzwoni i prowadzi podobne przesłuchania w sprawie A., aż mam ochotę powiedzieć „Czyż jestem stróżem brata mego? Chcesz wiedzieć, to jego wypytuj, nie mnie”. Rządzi twardą ręką całą rodziną i nie przyjmuje do wiadomości, że ktoś inny może mieć rację – szczególnie w sprawach zdrowotnych dot. Dziadków.

Jestem zmęczona tym wszystkim. Nie mam już siły ani ochoty wciąż znosić takich dysfunkcyjnych zagrań. Nie mam siły kończyć każdej rozmowy kłótnią lub fochem ze śmiertelnym obrażeniem się na mnie. Nie mam ochoty słyszeć „zobaczysz, znowu będziesz płakać”. Jestem naprawdę bardzo zmęczona.
Parszywe rodzinki, ehhh, what can you do?
   

czwartek, 25 sierpnia 2011

Krytyk

Teatralny, filmowy, kulinarny, hotelowy. ;)

1) Testament cnotliwego rozpustnika
Świetny spektakl w Teatrze Kamienica. Po większości zabawne przedstawienie ostatnich dni (nie)sławnego Don Juana. Komedia miesza się tu gęsto z delikatnymi nutkami nostalgii i ostrym posmaczkiem antyklerykalnej filozofii. Hmm, a real dish that is true life. :) Jedyne słowo krytyki to nudne i niespecjalnie udane tańce hiszpańskie (niby flamenco) wprowadzone jako egzotyczna nutka w przedstawieniu. Zapodane masowo po antrakcie spowodowały że w pewnym momencie siedziałam 
i wściekałam się „enough with the dancing, for f*ck sake!” Ale na to możecie przymknąć oczy. Aktorzy: Kamiński rewelacyjny jako rozpustny dziadyga, co to „stary ale jary” jeszcze z jedną nogą w grobie (nie metrykowo tylko od rany kłutej, więc nie Matuzalem i jeszcze coś mu stanąć może teoretycznie) rozwija swoje mojo; dwie inne role męskie obsadzone rewelacyjnie: Cypryański i Witaszczyk (szczególnie ten drugi!) grali bawiąc się i bawili grając, cudo!;  ale za to Cichopek fatalna – farbowana na czarno blondina co to ani mówić nie umie, ani grać nie umie ani... nic nie umie (jednym słowem: żenua) – na szczęście nie o jej bohaterkę w tym wszystkim chodzi, ale i tak psuje ogólne wrażenie wprowadzając dysonans. Oh well, you can’t have it all, can you? Spektakl jest rewelacyjny i polecam gorąco – obowiązkowo miejsca w jednym z pierwszych trzech rzędów weźcie! A jako wisienkę na torcie dostaliśmy od Kamińskiego, już po zakończeniu, tę oto perełkę: „popiątek”. Wiecie co to jest? Ot taki nasz rodzimy „weekend”. Bardzo mi się podoba i zamierzam propagować. :)


2) Beginners (Debiutanci)
Świetny film pana Mike Mills z Ewan McGregor i Chrostopher Plummer. 
Co śmieszne (a zarazem smutne, ale co mnie od razu skusiło do obejrzenia): 
w Polsce jest on klasyfikowany jako dramat – zapewne ze względu na tematykę 
i słowo „homosexual”, które w tym kraju wrzuca z automatu na tor powagi. Oczywiście luknęłam na świętą IMDb: „Comedy, Drama”. Heh, no comment. 
I faktycznie. Film zabawny, ale ciepło zabawny a nie głupio zabawny. Żadna Szarlotka Amerykańska ani Kacyk. Dla mnie osobiście w konwencji mocno przypominającej dzieła Woody Allena. Na pewno na myślenie, ale nie przygnębiający – po prostu taki, który podsuwa nam pomysły lub pokazuje inną perspektywę życia, ale nie zmusza do kontemplacji ciężkiego żywota ludzi na świecie. Oczywiście jest historia miłosna – a nawet dwie (tak, tak, bo Ojca też liczę). Oczywiście jest mocno konwencjonalna: boy meets girl, boy falls in love with girl, boy argues with girl, boy and girl split up... I najlepsze jest to, że spodziewamy się happy end (boy and girl get back together), ale z drugiej strony nie wiemy czy będzie – bo to nie jest głupia komedia, bo to nie jest typowa Americana, bo... bo ta historia mogłaby się zakończyć one way or another, a i tak byłaby dobra. Dlatego że w tym filmie nie chodzi o to romansidło tylko o odnalezienie się człowieka w swojej skórze. O przebudzenie. O odkrycie (dzięki lepszemu poznaniu Ojca i zrozumienie co nim kierowało) co robiliśmy w życiu i dlaczego. I odkrycie że wreszcie chcemy odważyć się na coś innego, na to czego zawsze pragnęliśmy ale specjalnie niszczyliśmy za każdym razem, bo taki był nasz odruch obronny. Film cudo, 
z połową czasu spędzoną na śmianiu się, a połową na wzdychaniu „aww”. :)


3) Die Friseuse (Fryzjerka)
Jak z tytułu można się domyślić, film dżermański, więc dla mnie wymagający (czytania). Świetna historia zwyczajnej kobiety, która odnajduje się w dzisiejszej rzeczywistości mając kilka problemów na głowie: szukanie pracy; dorastającą córkę – nastolatkę oczywiście trudną i wstydzącą się mamusi – i świeże rozstanie z mężem; sporą nadwagę – a więc problem z oceną przez ludzi; oraz (tutaj już mój dodatek) fatalny gust jeśli chodzi o biżuterię i ciuchy. Taka bitter-sweet story, ale bardziej sweet niż bitter. Kolejny film lekki na myślenie, momentami wpadający 
w taką farsę, że aż wierzyć nie mogłam – prawie jak flashes z pokręconej rzeczywistości Underground Kusturicy (a to jest absolutnie rewelacyjny film, 
a must-see), choć oczywiście setting jest zupełnie inny – masturbacja przy myciu głowy, zgon pod hełmową suszarką fryzjerską, nielegalny przewóz ludzi przez granicę, koczowanie kilkunastu Azjatów w małym dwupokojowym mieszkanku, pośrednictwo narkotykowe (chyba)... to kilka takich surrealistycznych momentów. Ogólnie rzecz biorąc: świetna moderna komedia mieszczańska. :)


4) Restauracja Mała
W Ełku. Jeśli będziecie w tym miasteczku, gorąco zachęcam do nawiedzenia. Pierwsze co się zauważa, to wystrój – ja chciałam uciekać z miejsca, bo to kiczowaty domek dla lalek i zupełnie nie mój klimat. Ale stolik na „ganku” faktycznie bardzo miły jest. A do tego... Do tego kuchnia: z miejsca już wiadomo że dobra, jeśli na pytanie „czy macie świeże ryby” pani odpowiada „mamy, oczywiście, dzisiaj akurat sandacza i pstrąga” (czytaj w domyśle: dzisiaj takie, bo akurat te złowiono i dostarczono). Kuchnia, która robi każde danie na bieżąco i jeśli się chce zmienić co w karcie (małej zresztą – kolejny dowód że restauracja dobra, tak przynajmniej twierdzą Anthony Bourdain i Gordon Ramsay) to zrobią: bez natki, bez marchewki, z pieca a nie smażoną rybkę. Do tego obsługa: troskliwa ale nie nachalna. Pani, po zebraniu zamówień ze stolika obok, zada sobie trud by podejść i powiedzieć „przepraszam, zaraz się państwem zajmę”, poleci do kuchni złożyć te zamówienia 
i wróci by wziąć nasze. Po przyniesieniu jedzenia dopyta się (powtarzam: nie nachalnie) „czy wszystko jest jak należy i smakuje?”. A w międzyczasie będzie sprawdzać czy czegoś nam nie potrzeba. Na jedzenie nie czeka się długo, a smak... pycha! Restauracja cieszy się zresztą niezłą renomą, bo gdy tam byliśmy grupy osób wchodziły, spoglądały naokoło oceniając status jedzeniowy i ustawiały się by czekać na zwolnienie stolika (choć w okolicy było kilka innych knajp). Mówię wam – jeśli w Ełku to Mała. :)


5) Hotelik Gołdap
To też jeśli was tam kiedyś coś zaniesie. Położony w centrum miasteczka, jest bardzo sympatyczny bez bufonady. Ciepłe wnętrza, ładne przytulne pokoje i bardzo miła obsługa recepcji (w sumie sprzątaczki też, bo jedna kulturalnie się wycofała rano). Ja uwielbiam takie duperele, jak końcówka papieru toaletowego zagięta 
w trójkącik w łazience, opaska papierowa na sedesie mówiąca że czysty, albo butelki wody (przynajmniej) czekające na stoliku. A do tego coś co nie wszystkie hotele rozumieją: że w double room chcemy double bed, a nie dwa pojedyncze które trzeba samemu zsuwać. Beaut. :) Jedynym szkopułem są piekielne schody 
i problematyczne próżki na piętrach, co przy ciemnym korytarzu (jeśli się nie namierzy od razy pstryczka) może się nie zgodzić ze stanem osoby powracającej (nie, nie, ja tym razem sobie tylko teoretyzuję!) Hotel ma swoją restaurację, która działa też osobno, z wejściem po schodkach w dół od poziomu ulicy, i oferuje śniadania dla gości. Tutaj info wam nie podam, bo akurat trafiliśmy na to piekielne Kartaczewo i jak wspomniałam wcześniej zapach zasmażek i złoconej cebuli przeważał nad wszystkim – przypuszczam że nawet kawa pachniałaby jak pyzy 
z omastą. Hotelik jest tani a bardzo wygodny i naprawdę miły do zatrzymania się. Polecam, of course. :) 


poniedziałek, 22 sierpnia 2011

Brutti ma Buoni

Jak wiadomo, droga do serca mężczyzny prowadzi przez żołądek, tak samo jak do Dubrownika przez Ston. No a do tego jeszcze ustalone wcześniej zostało, że jedzenie jest jednym z trzech priorytetów płci brzydkiej i głodnej. (Dygresja: wymyśliłam właśnie połączenie całej Świętej Trójcy Samczej: spanie za biurkiem w pracy przeżuwając porządny kawał steka, haha.) Popełniłam więc coś strasznego: 
się wzięłam i upiekłam ciastka. Serio. No jak jakaś Hausfrau – nawet fartuszek założony miałam! Efekt poniżej. Pikne nie som, ale na rozkładówkę Playboya ich przecież nie pcham, a konsumować je można i z zamkniętymi oczami najlepiej lubieżnie co wieczór.
   

Experyment to był, wymysłu własnego, ale uważam że całkiem udany. Są z ciasta francuskiego, z czekoladą, winogronami i (niektóre) posypką lukrowo-orzechową.
Protokół zdawczo-odbiorczy nie dał się spisać na papierze pergaminowym, 
ale produkt przeszedł akceptację śpiewająco – a raczej mlaszcząco, haha.
Jak tytuł posta wskazuje, są po prostu brzydkie ale dobre. :)

   

piątek, 19 sierpnia 2011

Seriously, people!


Lubię ludzi, ale nie obok mnie. No OK, jest wyjątek – kluby. A tak poza tym to najchętniej bym wprowadziła godzinę policyjną pomiędzy 1. a 24. dla wszystkich którzy nie zrobią 100 m w 10 sekund.
Dygresja: Właśnie pomyślałam, że Polacy (znający przecież z doświadczenia lub lekcji historii ten PRLowski wymysł) nie powinni popełniać idiotycznego błędu od którego szlag mnie trafia za każdym razem: mam ochotę złapać tłuczek od mięsa i wbić do durnych pał właścicieli knajp, że nie ma „happy hours” tylko „happy hour” – l. poj. nie l. mn.! Nawet jeśli ją macie między 17. a 22.! Tak samo jak nie było „godzin policyjnych” między 22. a 6., tylko „godzina policyjna”! Get it?!
Anyways, do szału też doporowadzają mnie ludzie pętający się pod nogami. 
Na chodniku, na przejściach dla pieszych, w sklepie, na bazarze, przy wsiadaniu do autobusu albo metra, przy wchodzeniu do knajpy, etc.

Kilka przykładów:
1) Nie wiem co w tym jest, ale na bazarze ludzie ruszają się jak muchy w smole i do tego nie patrzą dokąd idą – a zazwyczaj łażą środkiem lub blisko niego. Seriously, nie mogę tego pojąć. Większość kramów ma te same warzywa i owoce. Chcesz kupić kalafiora? To podejdź, obejrzyj, a jak ci nie pasuje, to przejdź (trzymając się jak najbliżej stoiska) dalej. Jak mówiliśmy w Oz: „keep to the left and get the f*ck out of my way”! Mówię serio, dobrze że nie żyjemy w Hameryce, bo broń palna zamiast 
w torebce non-stop tkwiłaby – dymiąca z lufy – w mojej dłoni. 

   
2) W supermarkecie alejki są przeważnie zatarasowane babą z olbrzymim zadem, pchającą wózek (tak, tak, bo od niesienia koszyka zapewne spaliłaby niezbędne jej do życia kalorie) wypchany po brzegi i zatrzymującą się co chwila by sięgnąć grubą łapą jeszcze coś z półki i do niego dorzucić (uniemożliwiając mi wciśnięcie się 
w regały i wyminięcie jej zdrapując sobie skórę o słoiki z gołąbkami i puszki ze śledziem w oleju). W takim momencie mam ochotę zapytać prosto z mostu: 
„Nie sądzi pani że spasła się już wystarczająco i teraz powinna wreszcie zacząć odżywiać się powietrzem? Najlepiej gdzieś na zewnątrz, z dala ode mnie”.


3) Również w supermarkecie, ludzie przy kasie doprowadzają mnie do białej gorączki. Weźmie taki, wyłoży swoje produkty na taśmę i czeka. Dochodzi do kasy 
i patrzy jak pani skanuje – nie patrzy nawet na to czy dobra cena jest nabita, tylko gapi się jej na ręce. Dopiero gdy kobitka skończy i powie ile razem, to weźmie (barrrdzo powoli) swój plecak, otworzy go (barrrdzo powoli), pogmera w nim, wyciągnie portfel i zacznie odliczać pieniądze (barrrdzo powoli). Zapyta też zawsze „jaka końcówka?” i wysypie monety w garstkę i zacznie w nich grzebać i podawać pojedynczymi grosikami, nawet jeśli końcówka to 3,89 zł! Potem powoli, jak żółw ociężale, wsypie resztę z powrotem do portfela, schowa go do plecaka, zarzuci plecak na ramię. Odsunie się, krokiem starego paralityka, kawałeczek i zacznie pakować swoje produkty do siatek. Kasjerka w tym czasie już trzyma w ręku jedną 
z rzeczy kupowanych przeze mnie, ale nie może zacząć skanować, bo nie ma gdzie jej odłożyć (albo ma, ale jest za mało miejsca na więcej i do tego musiałaby się wykręcić do tyłu). Dżizas! Wczoraj tak miałam i szczerze mówiąc marzyło mi się złapanie tej mojej butelki Krzepkiego Radka, obtłuczenie jej – jak się widzi 
w filmach – i trzymaną w dłoni jej resztką o ostrych krawędziach zafundowanie panu operacji plastycznej na koszt NFZ. P.S. To samo ma miejsce w innych bottlenecks, of course.


No sami widzicie, że ta godzina policyjna jest niezbędna dla tych ludzi. I postuluję jej wprowadzenie dla ich własnego dobra i z czystej troski o ich zdrowie i życie. Taka jestem dobra i kochana i altruistyczna. ;)
   

wtorek, 16 sierpnia 2011

Moon Test

   
Aga's Law on Men # 154: Mężczyźni myślą tylko o Pracy, Spaniu i Jedzeniu.

Szybki test w kwestii ostatniej (kierowca wyścigowy, cieć nocny, fizyk nuklearny i tym podobne zawody) lub w kwestiach pierwszej i ostatniej (piekarz, kierowca furgonetki Bliklego lub inne powiązanie z branżą):

   

czwartek, 11 sierpnia 2011

Kartacze na polskich dróżkach


Tak mi się przypomniało i jedno i drugie z tytułu, bo mnie dzisiaj naszła chrapka na pyzy z mięsem na obiad i ciąg asocjacji się załączył: pyzy – kartacze – Karteczewo – Gołdap – dojazd – powrót z Croatia – polskie drogi – Pyza na polskich dróżkach.

Kartacze to regionalna forma pyz z mięsem na Mazurach. Akurat jak byliśmy tam 
w zeszły weekend, w Gołdapiu (Gołdapi) odbywało się coroczne święto tych pocisków gastronomicznych: Regionalny Festiwal Pogranicza „Kartaczewo”. Wszystko fajnie-pięknie, tylko wyobraźcie sobie ranek w niedzielę i „rozkoszny” zapach sączący się każdą szparą okienną, drzwiową i podłogową z restauracji hotelowej, w której właśnie rozpoczęto obsmażanie kilogramów cebulki. Taka pobudka mało romantyczna jest, nieprawdaż. Woń ta dobywała się zresztą ze wszystkich domów i jadłodajni w mieście, które chciały zaprezentować swoje talenta na festynie. Gdy szliśmy do samochodu i odjeżdżaliśmy w siną dal, wręcz spodziewałam się że patrząc za siebie zobaczyłabym kopułę tego dymu patelniowego obejmującą miasteczko jak tarcza Death Star generowana na Endorze. Pamiętając lekcję o żonie Lota – nie obejrzałam się. ;) 
Dygresja ad pogranicze: mogę uczciwie stwierdzić że byłam zagramanicą, 
w Rosji, bo stojąc na potwornym pomoście pontonowym (na którym oczywiście w pewnym momencie zrobiłam się zieleńsza od Shreka) na komórce L. już się pokazało że jesteśmy w tamtym kraju i w zasięgu ichniej sieci telekom. Ha!

I odjechaliśmy... i dojechaliśmy. I powiem tak: droga na Mazury to chyba najlepsza na kraniec Polski, którą jechałam. Serio. No byłam seriously impressed: trasa Wawa-Gołdap w 3.5 h (tam). A powrót podobnie wartko i też bez stresu, bez frustracji, bez rozkopanych dróg, bez korków (dopiero pod samą Stolycą, ale to dlatego że o tej godzinie akurat wszyscy do domu wracali). Nieliczne cipy, wlokące się niemiłosiernie, wymijało się bez problemu, a kilka TIRów na krzyż nie zawalało drogi. To teraz porównajcie nasz powrót do Wawy z Croatia, przez Austrię i Czechy, i moje przerażenie w oczach gdy Hołowczyc radośnie zawiadomił, że mamy 350 km do celu i 6 godzin jazdy (a w tamtejszych Utopiach ćwierkał, że jest 350 km i 2.5 h). Oczywiście żadnej 6tki nie było, ale i tak długo... A na dokładkę jeszcze zapodam nieradosne info o trasie Wawa-Władek (lub Wawa-Gdańsk), którą jeśli pokona się    w 8 godzin to można uznać że się leciało expressem. Ehh.
I powiem tak: winny jest nie tylko stan polskich dróg, wołający o pomstę do nieba (nie dziwcie się tym ulewnym deszczom: Pan Bóg patrzy z góry i mówi sobie „Polska, gówniany kraj, spłukiwać trzy razy dziennie”). Winne są też te wszystkie cipy, zarówno płci żeńskiej jak i męskiej, wlokące się niemiłosiernie, zawalające drogę normalnym ludziom i bezmyślnie lub złośliwie utrudniające wymijanie.             Ot takie ciężkomyślące kartacze na polskich dróżkach...

No ale żeby zakończyć posta na up’ie a nie down’ie, poniżej przedstawiam absolutnie rozbrajające teksty... kartaczy? Enjoy :)

   

niedziela, 7 sierpnia 2011

Love and Other Catastrophes


Na ślubach czekam zawsze na podołtarzowe wpadki. Nie, nie dlatego że chciałabym ośmieszenia tej biednej Pary Skazańców, tylko po prostu by zobaczyć sympatyczny ludzki odruch w napuszonej oficjalnej celebracji.
Tym razem ksiądz był OK, choć miał denerwującą tendencję zwracać się zdrobniale, wręcz dziecinnie, do małżonków in spe i popełnił niesmaczny grzech jęczenia jak to się strasznie poświęcił, musiał zrezygnować z urlopu i przejechać 1000 km by móc udzielić im sakramentu. Well, tough luck, wanker – if you don’t like it, don’t do it and bugger off! Tym razem to Panna Młoda pękła (i widziałam to po raz drugi i pół – „pół”, bo w jednym przypadku nie było kompletnego parsknięcia) i zaśmiała się nerwowo przy jednej z formułek. Piękne! :)
Swoją drogą, przerąbane z tą tradycją brania ślubu w parafii Panny Młodej – bo to oznacza, na przykład, pchanie się do czegoś pod nazwą Gołdap. Kojarzycie gdzie to? Ładne miasteczko, nie powiem, ale takie z rodzaju dziur zabitych dechami. Jednak nie narzekam, bo tylko jedna suka latająca mnie uchlała – może ta wanilia zadziałała jednak – no i nie na wielkomiastowe atrakcje tam przecie wyjeżdżałam. A Leśny Zakątek, ulokowany nad samym jeziorem, jest idealnym miejscem na wesele, więc gratuluję A. i A – widzieliśmy inną parę młodą, która się nie załapała z booking i przyjechała tylko na zdjęcia, tak że good on you, guys! :)
Ale poza tym, to wszystko wypadło naprawdę pięknie, kameralnie i sympatycznie. Najważniejsze, że obydwoje powiedzieli „tak” (i to przy świadkach, z nagraniem kamerą, więc nie mogą się wypierać ani tłumaczyć niepoczytalnością spowodowaną intoksykacją). Nie ma chyba nic gorszego niż gdy w kwestii sercowej jedna osoba jest na „tak” a druga na „nie”. Ty mówisz „kocham cię”, otwierając się i podając serce na dłoni, a on/ona milczy zakamieniale – pewno zastanawiając się jak szybko zmienić temat. No bo nie znam osoby na tyle odważnej by powiedzieć „a ja ciebie nie, ale teraz wracajmy już do chędożenia”. W idealnym przypadku, ta druga osoba odruchowo odpowiedziałaby „ja ciebie też” – bo przecież odwzajemnia uczucie. Jeśli nie mówi nic, to znaczy że nie czuje nic – a raczej czuje tylko chętkę na przyjemności bez zobowiązań – i to powinno być a big flashing red light dla każdego kogo to spotka: „to jest ślepa uliczka, nigdzie nie prowadzi, zawracaj”. No ale kamiennej ciszy pod ołtarzem nie było i Państwo Młodzi (naprawdę młodzi) w chwili obecnej chędożą już za boskim przyzwoleniem i z obopólną deklaracją łuczuciów.
Niech Im gwiazdka pomyślności... :)

    

piątek, 5 sierpnia 2011

The Sum of All Fears

Iridescent

Oj, no bo głupia jestem. Tak. Macie to na piśmie – ale autografu nie złożę pod ;)
Nigdy nie byłam pesymistką, wręcz przeciwnie, jednak mam tendencję do oportunistycznego fatalizmu. „Oportunistycznego” bo mój mózg wykorzystuje każdą okazję gdy tylko odczuwam porządniejsze ściśnięcia szczęścia – gdzieś            w okolicach gardła i pod letkimi z lewej strony – aby rozpocząć kampanię wrednego podgryzania negatywem („ciesz się póki możesz, to nie potrwa długo”, „nawet nie nastawiaj się...”, „zobaczysz, pewno...”, etc.) No szlag mnie trafia i mam ochotę wredną babę wyłączyć czasowo, ale niestety, środki do tego służące mocno szkodzą na wątrobę, a poza tym zastosowane w dawce należnej wyłączyłyby mnie całą a nie tylko ją.
Nie wiem skąd to się bierze, to chyba akurat ta część bagażu genetycznego władowana przez Mamusię (kurczę, że też zamiast nie mogłam dostać Jej małego noska!) Ogólnie rzecz biorąc, jest mnie dwie: 1) The Think Positive Chica, która zna i praktykuje tzw. myślenie magiczne („będzie dobrze”, „na pewno się uda”), doskonale rozumie, że negatywne myśli przyciągają negatywne zdarzenia, a do tego nie uznaje strachu przed jutrem, przed próbowaniem i walczeniem do końca,        oraz 2) Matka Polka Zamartwiająca Się – „czy na pewno dobrze wyszło/wyjdzie”,    „a co będzie, jeśli coś źle pójdzie”, „wszystko może pójść źle”, „trzeba się przygotować na najgorsze”, „dopóki tego nie skończę, jeszcze nic nie wiadomo”, etc. Mój best friend z Krainy Oz, S., nazywał mnie zawsze The Warrior Worrier (oprócz tytułowania Queen Agadala, haha).
No więc teraz znowu czuję że faza fatalistyczna nadciąga jak czarne chmury burzowe nad sielską dolinkę w Górach Dynarskich – właściwie już czuję pierwsze ciężkie krople deszczu (przynajmniej to dobre, że nie kwaśny)  i słonko zaczyna mi się lekko chować. Dlatego że zwyczajnie za dobrze mi jest, zbyt szczęśliwa jestem       i głupie podejrzenia „jak to możliwe, to nie może trwać...” się rodzą. Obecny zestaw umartwiania (standard + najświeższe):
- Jeśli spadnę ze stołka, złamię rękę, nie będę mogła pracować, nie zapłacę kredytu    i stracę mieszkanie.
- Jeśli w nocy Gryzek spadnie z kółka, złamie łapkę, gdzie ja znajdę weterynarza dla niego o 2 w nocy?
- Kiedy Mamusia dzwoni w ciągu dnia pracy – czy to znaczy że Dziadkom coś się stało?
- Jeśli przy otwieraniu zassanego słoika nóż się złamie, strzeli mi w oko, to będę pół-ślepa i będę musiała nosić opaskę jak pirat i nikt mnie nie zechce.
- Coś głupio palnę lub zrobię i popsuję co jest z L.
- Nic nie palnę ani nie zrobię, tylko On zwyczajnie mnie rzuci w pierony, jak to mężczyzna.
- Za 5 miliardów lat zgaśnie Słońce.
Ehhh, nie poddaję się temu, ale denerwujące piekielnie jest. Zna ktoś sposób na bezbolesne usunięcie części osobowości? ;)

Remember all the sadness and frustration
And let it go, let it go.
   

środa, 3 sierpnia 2011

Vital Stats E02


Lipiec mógł sobie w Polsce deszczowy być, jednak pozostaje oficjalnie miesiącem wakacyjnym, a więc indukującym do wyjazdowych (lub nie) uciech cielesnych. Może to moje skrzywienie, ale patrząc na wyszukiwane teksty widzę tylko jeden motyw przewodni... A pierwszy tekst poniżej kompletnie zwalił mnie z nóg i oficjalnie należy do Mistrza Wyprasowanej Kory Mózgowej.

jest burdel w makarskiej riwierze?
(omamuniu!!!)
makijaż do sexu
(i obowiązkowo wyprasowane figi-betoniarki)
garnitur penis
(sukienka pipka)
jak wytresować smoka sex
(często go głaskać i smyrać za łuszkiem)
pasag gdzie jeden trzyma penisa a drugi go niema
(to „pomoc sąsiedzka” w wianie?)
ile zyja plemniki na reczniku
(podaję wzór na liczbę dni:
gramatura tkaniny x stężenie pyłków w powietrzu ÷ zamieszkiwane piętro)
czy proszek do prania zabije plemniki
(Ariel może tak, ale już Dosia pobudzi je bardziej)
czy animal test szkodzi
(tak, jeśli to pozytywny test ciążowy)
facet na pierwszej randce mowi ze cie kocha
(łże aż ziemia jęczy – także na trzeciej, dziesiątej i setnej)
1) na jakie zegarki lecą laski
2) na jakie zegarki męskie lecą kobiety
(tak, właśnie na taki który dostaliście w prezencie przy kupnie dresu)
poradnik dla starych kawalerów
(„Stary Kawaler i Nie Może”)
najbardziej owłosiona dupa na świecie
(lustereczko mówi przecie: ty masz najbardziej owłosioną dupę na świecie)
jego męskość była nabrzmiała
(pewno od kleszcza, dlatego trzeba nosić majtki)
   

poniedziałek, 1 sierpnia 2011

Resistance

Muse(ical) theme
Is our secret safe tonight
and are we out of sight
or will our world come tumbling down?
Will they find our hiding place
is this our last embrace
or will the walls start caving in?


Dzisiaj robię bunt, bo czuję że zaczęłam brzmieć jak jakiś Croatia Tourist Guide. Będzie Darlingowo a nie Chorwacjo-reklamowo. :)

Pierwsze i najważniejsze – bo bliskie sercu dziedzinowo – to perypetie lingwistyczne. Błędów i wypaczeń popełniłam więcej niż znana nomenklatura, ale przynajmniej dostarczałam powodu do śmiechu tym.
Problem jest taki, że chorwacki niby podobny ale jednak inny i nigdy człowiek nie mógł się spodziewać co nadejdzie. Jako że z zuchów mnie wywalono za niesubordynację już po tygodniu i harcerką takoż nigdy nie byłam, to nie umiałam zastosować zasady „Czuwaj!” w obcowaniu z autochtonami lub ich pisanym przekazem. Na swoje wytłumaczenie podam tylko dwa przykłady: „dzień dobry” to po ichniemu dobro jutro, a „prosto” to pravo. Heh, no comment. Dlatego też stosowałam mój tradycyjny-wyjazdowy język lengłydź w restauracjach, sklepikach, na kwaterach, na plaży/ulicy/szlaku z uporem złotej rybki krążącej w swojej szklanej kuli jakby spodziewała się dopłynąć do krawędzi świata.  A poza tym słodko się uśmiechałam, otwierałam szeroko oczęta i mówiłam niewinnie „ja ich nie rozumiem, ty mów do nich w ich języku”.
To także wiązało się z „agową nowomową” vel „kreatywnym nazewnictwem”. 
Na przykład, po wieki wieków miejscowości w których się zatrzymaliśmy na dłuższe pobyty to będą dla mnie Wadowice (Vodice) oraz Tucipka (Tučepi). Zwiedziliśmy She-Whatever (Šibenik), przejeżdżaliśmy przez Ooo-Misia (Omiš), 
a w powrotnej drodze kierowaliśmy się na [Saendź] (angielska wymowa Senj ze względu na „j” na końcu). Śniadanie to dla mnie „durczak” (doručak, ale ja pamiętałam że coś jak „durszlak”), a podziękowanie czyli hvala do tej pory mi się myli z „hlava”, choć jestem wzrokowcem – ale to pewnie dlatego, że staje mi przed oczami baklava (heh, nie pytajcie, pokrętne są zaiste meandry mojej psychiki, 
bo słodyczy nie lubię i gdzie Rzym a gdzie Krym – Chorwacja to nie Turcja).
No ale z drugiej strony na zawsze zapamiętam jaja na oko czyli jajka sadzone 
(w jednej ze standardowo oferowanych wersji „durszlaka”). I od pierwszego dnia też opanowałam podstawowe niezbędniki lingistyczne, które mogę wyrecytować wyrwana ze snu w środku nocy: vino bijelo (białe wino), sucho (wytrawne), rakija (wiadomo co), kamenice (ostrygi), hobotnica (ośmiornica), lubin (sea bass, czyli jak teraz znajduję po polskiemu: labraks, bo nazwa inglish była mi znana i bliska) no i piekelny peršin (wymawiany „perszin” – skojarzenie na „Pershing”) czyli pierońska natka pietruszki.

Poniżej, jagniątko (czyli bardzo popularna domaća janjetina - choć ja z początku myślałam że to znaczy "dalmatyńska" a nie "domowa", nie dojrzawszy wyraźnie napisu, siedząc lekko zaspana rano w jedynym bistro oferującym napitek i strawę na malowniczym zadupiu plitwickim) na ogniu piekielnym już o 9 rano 
w restauracyjce w Bośni i Hercegowinie (tak, tak, odwiedziłam jeszcze jeden kraj!) gdzie wstąpiliśmy na coporanne cappuccino i „durczak” i gdzie nastąpił incydent międzynarodowy, bo L. podłożono bombę cholesterolową – kelner źle zrozumiawszy przyniósł mu podwójne „jaja na oczach”, czyli 4. 


Poza tym, to obcowanie z tubylcami było czystą przyjemnością. Chorwaci to przesympatyczni ludzie. Przyjaźni, mili, uśmiechnięci, chętni do pomocy lub gościny nawet gdy się zjawialiśmy w środku nocy u nich, cierpliwi nawet gdy focha strzelałam że nie rozumieją gdy wyraźnie i wolno do nich mówię in English zamawiając jedzenie lub picie, nawet gdy wymagania im rzucałam że Pershinga nawet szcząteczka ma nie być w jedzeniu bom uczulona i – ze słodkim uśmiechem mordercy – wzrokiem mroziłam wszelki sprzeciw, starając się telepatycznie przekazać, że być może szoku anafilaktycznego dostanę i się uduszę, ale i tak zza grobu ich dopadnę i wsadzę im, własnoręcznie obcięte zardzewiałą brzytwą, 
ich własne jaja na ich własne oko. ;)

Wzmiankowany w poprzednich postach balwierz na balkonie.


Jeden z frontonów w She-Whatever. Intryguje mnie dlaczego facet zakrywa piersi 
a babka je bezwstydnie odsłania, składając rękę na brzuchu. Hmm... tym bardziej że tych obiecywanych plaży topless nie było. ;)


A to najpopularniejszy samochód na drogach chorwackich (stojący przy czymś co mi wygląda na historyczny budyneczek przerobiony na osiedlowy śmietnik).


Ahh, no i uczciwie nadmienię: tak, opcja # 3 wyszła z zachowaną weną, ale aż dziw że moje zwłoki (z wersji # 2) nie dryfują gdzieś na Adriatyku, bo miałam ze dwa-trzy momenty swoje humorkowe – co L., święty człowiek zasługujący na pokojową nagrodę Nobla lub beatyfikację już jutro, zniósł ze stoickim spokojem. Ale z drugiej strony... taki balsam na wzburzone nerwy koi je szybciej niż odgryzanie się. :) I nie, nie chodziło o muzykę w samochodzie, tylko o Tucipkę, która okazała się bardziej trójpokoleniowo-rodzinną Jastarnią niż zabawowym Władkiem na który się nastawiłam, no i o inne drobiazgi not worth mentioning. :) BTW: nie przestanę się też dziwić chęci dalszego obcowania ze mną po tym jak wykazałam się absolutnie bezlitosną żądzą krwi w stosunku do bachorów i ich piekielnych rodziców bawiących się ostatnim szałem wakacyjnym, czyli czymś co w Polsze znane było dawno jako riki-tiki albo klik-klak (dwie kulki na sznurku którymi się uderzało naokoło palca) absolutnie wszędzie – a szczególnie na plaży – produkując łomot gorszy od stada słoni w chodakach zbiegających po kamiennych schodach. 
No dostawałam białej gorączki, podobnie jak w Wawie na dźwięk parszywych ławek grających Szopena na Krakowskim Przedmieściu. Uwaga: jeśli ktoś zna sposób albo może je dla mnie rozbroić by zamilkły na wieki, well... name your price. ;)

W Tucipce trafiliśmy też na mecz water polo. Chorwaci to podobno mistrzowie (czegoś) w tym – nawet widać na bannerze „welcome to the world of champions”.


A zakończę widokiem na pożegnanie gdy wyjeżdżaliśmy z Wadowic... don’t ask. ;)