Tips for Life (#1: Wear Sunscreen!): http://www.youtube.com/watch?v=sTJ7AzBIJoI

niedziela, 31 października 2010

When will it end?!

Skradziono mi rower. Mój rower górski. Tak po prostu. Świńsko, chamsko i bezdusznie. Z zamkniętego korytarza wewnętrznego na piętrze. Wczoraj wieczorem jeszcze był, a dzisiaj rano już nie. Pierwsze co odczułam, to ucisk w dołku, jak przed egzaminem. I złość na tę hienę, która wydarła nie swoją rzecz. Ale potem – i teraz wciąż tak czuję – ręce mi opadły. Nie mam już siły, naprawdę. Poddaję się. Kiedy to się cholera skończy. Kiedy????? Jak tylko troszkę zaczyna mi dobrze iść, to trafia się coś co mnie wali jak obuchem i sprowadza na ziemię. Zawsze ten cholerny wiatr w oczy. Za co to wszystko??? Czym ja sobie na to zasłużyłam? Tak, wiem, rower (jak pieniądze) – rzecz nabyta – i szkoda zdrowia na zamartwianie się. Ale to jest już too much for me. Od początku tego parszywego roku wszystko się sypie, po kolei, jak kostki domina. Moi Dziadkowie nonstop zabierani do szpitala. Moje nerki. Rzucenie mnie przez Niego i zawalenie się całego mojego świata. Smutek, osamotnienie i borykanie się ze wszystkim – także ze sobą – sama. Czy ja nie zasługuję na trochę spokoju? Czy nie mam prawa do odrobiny szczęścia??? Ja już naprawdę dużo więcej nie wytrzymam. I chce mi się płakać. Potwornie. Ale z całych sił zaciskam zęby i staram się nie. Bo wiem, że gdybym teraz zaczęła, to bym płakała, płakała i płakała. Znowu bym wypłakała morze łez. Tylko tym razem płakałabym sama, w swoich czterech ścianach, bez niczyjej obecności i ewentualnej pomocy. A nie mogę sobie na to pozwolić, nie mogę wpaść w tę spiralę żałości. Najgorsze jest to, że wszyscy myślą, że jestem taka silną osobą, taką twardą kobietą. Że sobie ze wszystkim radzę. A to jest po protu mój pancerz ochronny. Tak naprawdę, to potrzebuję wsparcia. Potrzebuję pocieszenia. Potrzebuję, by – czasami – ktoś się mną zaopiekował. A teraz potrzebuję, by mnie zwyczajnie ktoś przytulił. I co ja mam kurwa zrobić?!

wtorek, 26 października 2010

Twarda i Miękka

Czy na wszystkich tak ludzie wpływają jak na mnie? W sensie: wystarczy, że jakaś Osoba powie/zrobi coś co mnie wprawi w Dobry Humor, a nastrój ten będzie się utrzymywał przez resztę dnia, jak dobre perfumy na skórze w zagłębieniu szyi. Albo z drugiej strony: jeśli Ktoś sprawi mi Przykrość – nieważne czy zamierzenie czy nie – będzie mi smutno jeszcze długo potem i możliwe, że nie będę się już potrafiła cieszyć z miłych rzeczy aż do następnego poranka. Zauważyłam to właściwie dopiero dzisiaj, choć przesłanki ku temu istniały już wcześniej (jak uśmiechanie się od ucha do ucha po Miłej Konwersacji wirtualnej lub odebranym SMSie – dostrzegane na przykład przez Koleżankę, bo w sumie ślepy by nie zauważył). Niby dziwię się, bo nie należę do osób, które ulegają wpływom innych – wręcz przeciwnie, jestem uparta jak Kozieł w Kapuście, a do tego święcie przekonana o swojej racji i stojąca ponad wszelkimi maluczkimi wpływami osób obcych, które Pyłem u Stóp Mych mogłyby być. Ale wiem też, że jestem wrażliwa – jak pięknie (haha) powiedziano w Kingsajzie „kobiałka miętka i pachnąca”. No tak, jestem miętka i dotykają mnie słowa lub zachowania innych. Ale postanowiłam sobie, że nigdy tego więcej po sobie nie pokażę – nie będę dawała satysfakcji i powodu do zadowolenia że ktoś mnie zranił. Gry plan jest taki by być teraz jak Kobieta ze Stali, Emilia Plater, Joanna d’Arc oraz Xena the Warrior Princess w jednym (hmm, ta ostatnia miała nawet fajne ciuszki w stylu Dominatrix). Cierpliwości więc teraz nie użyczę Jakiemukolwiek Przewrotnemu Osobnikowi, który mi wejdzie w drogę i będzie usiłował sobie pograć jak Mu się podoba – albo będzie niezdecydowany jak Fredrowski Osiołek. Let me know, when you know – maybe I’ll be interested. Bo wiem co przywodzi uśmiech na moje usta i co sprawia że ciepło mi się robi na sercu. To znaczy Ktoś, a nie coś. To Ktoś, kto zawsze znajduje czas na myśl o mnie, kto w wolnej chwili zawsze da radę wysłać mi SMS, wiadomość na gg lub zadzwonić. Ktoś kto mi mówi Dobranoc wieczorem i Dzień Dobry o poranku. Ktoś, kto mimo nawału codziennych obowiązków i spraw życia osobistego nie może się doczekać naszego Spotkania. I ooo, proszę, już mi się miło robi i się uśmiecham. To może ostatecznie dobrze jest być tą Miętką i Pachnącą Kobiałką. :)

piątek, 22 października 2010

Każda Kobieta jest Boginią

Jestem pierwszą i ostatnią,
Czczoną i nienawidzoną,
Jestem świętą i ladacznicą.
Małżonką i dziewicą.
Jestem matką i córką.
Ramieniem mojej matki jestem,
Bezpłodną, lecz moje potomstwo jest niepoliczone.
Zamężną i panną jestem,
Jestem tą, która daje dzień i która
Nigdy nie wydała potomstwa.
Pocieszeniem w bólach porodowych jestem.
Jestem mężem i żoną.
Mąż mój do życia mnie powołał.
Matką swego ojca jestem,
Męża swego siostrą, on zaś synem moim odrzuconym.
Cześć mi oddawajcie,
Gdyż ja jestem gorszącą i wspaniałą!


(Hymn na Cześć Izydy, tłum. Elżbieta Janczur)

środa, 20 października 2010

Venus and Mars collide

To teraz będzie o relacjach. Męsko-Damskich. Ale najpierw dygresja: najgłupsza książka, którą usiłowałam przeczytać, to „Men Are from Mars, Women Are from Venus”. Mówię serio. Podchodziłam kilka razy i zawsze lądowała po mocnym i celnym rzucie (grałam w koszykówkę z racji wzrostu, więc wiem jak zgarniać kosze za 3 punkty) w kącie pokoju. Ło Matko! Jaka szowinistyczna głupota! Cieszyłam się tylko, że nie wydałam na nią forsy, bo była pożyczona od Znajomej - w przeciewieństwie do „The Da Vinci Code”, który kupiłam i uznałam za najgorszą zbrodnię ekologiczną: tyle drzew poszło na zmarnowanie przy drukowaniu tego badziewia!
No ale wracając do rzeczy: jako Świeża Singielka na nowo odkrywam bull..., który faceci zapodają kobitkom. Choć oczywiście chodzi im o Jedną tylko słuszną (z ich punktu widzenia) Rzecz. I faktycznie, już słyszałam: „Zależy mi na naszej znajomości”, „Lubię/lubiłbym spędzać z tobą czas”, „Sprawia mi przyjemność twoje towarzystwo”, „Nie chodzi mi tylko o sex”. Ale uważajcie dziewczyny/kobiety! Co to znaczy naprawdę:
1) „Zależy mi na naszej znajomości” = „Mam nadzieję, że nie będę już musiał szukać dalej dupy, bo będę ją miał pod ręką na zawołanie”
2) „Lubię/lubiłbym spędzać z tobą czas” = „Bo podoba/spodobałoby mi się chędożenie gdy mam potrzebę”
3) „Sprawia mi przyjemność twoje towarzystwo” = „Bo wiem że będziemy się ciupciać jak norki”
4) „Nie chodzi mi tylko o sex” = „Bo jak wpadnę do ciebie, to zawsze coś będzie do jedzenia”
Ot, to taki Słowniczek Marsjański – podstawowy, bo oczywiście są wariacje na temat.

Jako fanatyczka Star Wars (wszystkich części, znanych mi na pamięć), pytam, wołam: Gdzie jest mój Szlachetny i Rycerski Bad Boy – Han Solo?!!! On takich akcji nie uskuteczniał!

niedziela, 17 października 2010

Nic

Miałam napisać posta, ale zostałam od tego odwiedziona. Może to i lepiej. Się odezwę jutro... chyba...

piątek, 15 października 2010

Stawianie do Pionu (Not!)

Kuracja wstrząsowa: kubas gorącego mleka z miodem – syf nieziemski (no dobrze, podgrzałam w mikrofali, więc to może dlatego), plus 3 aspiryny dojelitowe, plus 3 rutinoscorbiny, plus 2 tabletki Centrum, plus duży łyk syropku Herbapect prosto z butelki (hmm, tego płynu z gwinta jeszcze nie piłam), plus 2 psiknięcia Xylorinu do każdego biednego zapchanego nozdrza, plus 2 tabletki ACC Max. To było jakieś 15-20 minut temu, nie pomnę, bo chyba mam odlot lepszy niż gdybym zapodała specyfiki z bagażnika chłopców z Las Vegas Parano. Rrrany. Możliwe, że przedobrzyłam, ale nie ma co się bawić w półśrodki, prawda? (nie tylko jeśli chodzi o medykamenty...). No ale zaraz, chwila (uwaga: mobilizuję kuleczki w główce do stuknięcia się), skoro tutaj siedzę i piszę, to nie może być aż tak źle? W sensie: koherentna – w miarę – jestem, paluszkami trafiam w te klawisze w które chcę, a na dodatek siedzę półdupkiem na krześle i jeszcze z niego nie spadłam, choć fale gorąca przeze mnie przechodzą jakbym miała crash course z menopauzy! No nic, chyba muszę przeczekać na spokojnie te efekty zapodanej terapii... hmm, może jakiś filmik obejrzę... może to rzeczone Las Vegas Parano...

Pani Kotka była chora...

Marzy mi się słoneczna Australia. Marzy mi się gorący Singapur. Marzy mi się... gdzieś gdzie powietrze już o siódmej rano niesie ze sobą zapowiedź upalnego dnia. Zwyczajnie marzy mi się miejsce, gdzie nie będę marzła i gdzie jesienna wilgoć nie będzie przenikać mnie do szpiku kości. Pewna Szczególna Osoba wyjeżdża jutro na tydzień do Dubaju: Emiraty Arabskie, słońce, pustynia, ciepła woda w Zatoce Perskiej... ehhh. Zzieleniałam oczywiście z zazdrości, z osiągniętym odcieniem intensywniejszym niż podczas jakiejkolwiek podróży drogą wodną (mam chorobę lokomocyjną umożliwiającą bez mała poruszanie się za pomocą odrzutu przedniego). A wszystko dlatego że Grypa Przebrzydła mnie dopadła. Choć objawy prawie malaryczne: zimno i gorąco na przemian, gorączka, dreszcze, no i łupie mnie w kościach/stawach jak jakąś starą babcię. Lada chwila zacznę pogodę przepowiadać lepiej od Wicherka! Strasznie nie lubię chorować – a z drugiej strony, kto lubi? – bo, primo: nie jestem zbyt wytrzymała na przykrości cielesne, więc wszelkie bolączki odczuwam chyba mocniej niż inni; secundo: ogólnie cechuje mnie brak cierpliwości, a podczas choroby szczególnie jest to wzmożone, podczas gdy okazje do zniecierpliwienia jawią się jak borowiki po deszczowym wrześniu; tertio: kondycja fizyczna wpływa zdecydowanie na psychiczną, więc zwyczajnie robię się jeszcze bardziej zołzowata (tak, tak, jest to możliwe, proszę tutaj bez śmieszków pod nosem); quatro: nie lubię nie móc zrobić czegoś sama, a przy choróbsku wiadomo że z samodzielnością czasami krucho – chociaż... z drugiej strony, obsługiwanie Jaśnie Wielmożnej Pani może być fajne, nieprawdaż, Janie? No nic, choruję sobie dalej i będę dawać znać czy nie potrzeba mi donieść czegoś ze sklepiku. :)

czwartek, 14 października 2010

Just Say No to TV

Wczoraj po raz pierwszy od dłuższego czasu (patrz post „Spokój i Cisza”) oglądałam Newsy na TV. Dokładnie rzecz biorąc Wydarzenia na Polsacie. I żałuję. Zaczęło się fajnie o górnikach z Chile, ale przeszło na złą Prezydenturę Pana K. a potem... potem na ten potworny wypadek w Nowym Mieście nad Pilicą. I nie tylko był to reportaż o ofiarach i wspólnym pogrzebie, ale dodatkowo jeszcze (yeah, Triple Whammy!) o znieczulicy tych mijających miejsce zderzenia i o biedzie ludzi, którzy byli zmuszeni tak jechać po jakikolwiek zarobek. W tym momencie wyłączyłam Toksyczny Ekran i puściłam sobie muzykę z twojejtuby – a dzięki Cudownemu Prezentowi (merci beaucoup jeszcze raz, R.) mogę jej teraz słuchać jak należy, czyli wprawiając w wibracje podłogę, ściany i możliwe że cały budynek. No naprawdę nie mogę zdzierżyć tych wszystkich dołujących doniesień. Sorry. Wolę już żyć w błogiej nieświadomości. Ehhh. Marzy mi się Bezludna Wyspa albo chociaż jakaś Zagubiona Dżungla w Afryce. Hmmm, myślicie, że przyjęliby mnie na Misjonarkę? – tylko że z zachowaniem „czystości” może być pewien problem...
BTW: świrus mnie jakiś dopadł i zatoki zastrajkowały, czuję się jak przejechana walcem drogowym (angielskim, nie wiedeńskim, haha). Mam nadzieję, że to nie efekt Złych Wyziewów z Wiecie-Czego-42-Calowego.

środa, 13 października 2010

The Choice is Yours

Poeta John Greenleaf Whittier napisał w jednym ze swoich utworów: for all sad words of tongue or pen, the saddest are these: „it might have been”. A przypomniały mi się te słowa gdy, czytając wiersze Haliny Poświatowskiej, zatrzymałam się przy „Uroku trybu przypuszczającego” (polecam gorąco). Zatrzymałam i zadumałam. Każdy z nas na pewno choć raz w życiu pozwolił sobie na Gdybanie. „Co by było gdyby...” Ja oczywiście też ten grzech popełniłam, choć ogólnie uważam to za – cóż tu dużo mówić – głupotę. Nie można zmienić tego co jest, tego co zrobiliśmy, nie można cofnąć czasu, więc Gdybanie jest zwyczajnym waste of breath. A mimo to miałam momenty: Co by było gdyby Moi Rodzice się nie rozstali? Co by było gdybym poszła na medycynę, tak jak chciała Moja Matka? Co by było gdybym z kolei studiowała Moją Ukochaną Matematykę? Co by było gdybym wyszła za mąż gdy była okazja? Co by było gdybym nie wyjechała do Australii? Co by było gdybym została w Australii? Co by było gdybym... (tak, przyznaję się, myślałam też o tym)... zrobiła coś, nie wiem co, inaczej i wtedy nie została Rzucona? Odpowiedź na wszystko powyższe jest prosta: NIE WIEM. Nie wiem, czy moje życie potoczyłoby się lepiej czy gorzej. Nie wiem czy niosłoby ze sobą więcej Szczęścia i Radości czy też Bólu i Cierpienia. Zwyczajnie nie wiem. Jeśli wierzyć niektórym teoriom, istnieje nieskończona ilość alternatywnych wszechświatów i światów. I w nich właśnie w pewnym momencie podejmujemy inną decyzję i wkraczamy na inną ścieżkę – to takie równoległe konsekwencje Butterfly Effect. Stanisław Lem napisał świetne opowiadanie pt. „I” (znajduje się ono w zbiorze Dzienników Gwiazdowych), w którym to pewien Profesor Corcoran zbudował w swoim piwnicznym laboratorium żelazne skrzynie, komputery, odtwarzające pewne programy zapisane na taśmie jak muzyka w pianoli. Te skrzynie, opatrzone w igłę podobną do gramofonowej, to istnienia ludzkie. Im się wydaje, że żyją, choć wszystko co otacza te Zaklęte Świadomości jest tylko złudzeniem, częścią ścieżki na taśmie. I odtwarzają one ten z góry nadany im program – chociaż dysponują pewnym wyborem, gdyż tak naprawdę ich skrzynie nie są podłączone do jednej taśmy lecz iluś tam alternatywnych. Ale czasami zdarza się coś, co powoduje, że zaczynają się zastanawiać nad swoim bytem i nad sensem istnienia. Ot, wystarczy, że mucha potrąci igłę, lub wiatr spowoduje że przeskoczy ona o mikrometr – wtedy ten ułożony świat na chwilę przestaje być idealny: następuje Prawo Serii, pojawiają się Prorocy, przedmioty nie znajdują się tam, gdzie dana „Osoba” pamięta że je położyła lub doświadcza ona uczucia deja vu. I wiemy, że Profesor sam się zastanawia, czy nie jest taką żelazną skrzynią stojącą w jakimś laboratorium – innej żelaznej skrzyni. I tak w nieskończoność. Jaką MY mamy pewność, że nasze wolne wybory są właśnie tym, a nie przeskoczeniem na inną taśmę programu? Często przecież słyszymy romantyczne słowa „to było Zapisane w Gwiazdach”, albo zwyczajne „to było mu/jej Pisane”. Ja, przyznam się szczerze, nie wiem w co wierzę. W momentach Chandry czuję, że jestem Przeklęta w Życiu i są mi Przeznaczone tylko Samotność i Cierpienie. No i zastanawiam się czym tak nagrzeszyłam w Poprzednim Życiu by sobie na to wszystko zasłużyć (pewno byłam wredną zołzą, jak w tym). Ale to tylko w rzadkich chwilach Dołka. Ogólnie uważam, że sami dokonujemy Wyborów Życiowych, a ja staram się robić to tak, by nigdy nie żałować – to znaczy, nie żałować NIE zrobienia czegoś raczej niż zrobienia. Dlatego zawsze jestem otwarta na nowe rzeczy i uważam, że w życiu trzeba wszystkiego spróbować. I na wszelkie propozycje zazwyczaj odpowiadam TAK (hmm, czytelnicy płci męskiej powinni w tej chwili zapomnieć, że to przeczytali – już ja znam aż za dobrze te zdrożne manowce na które schodzą Wasze myśli). Co jest dla mnie najważniejsze to to, żebym, gdy już będę stara i będę czuła Anorektyka z Kosą zbliżającego się do mnie, mogła powiedzieć: Niczego Nie Żałuję.

wtorek, 12 października 2010

Living on the Edge

Życie Singla to Życie na Krawędzi. Nigdy nie wiesz co cię spotka gdy zrobisz kolejny krok przed siebie. Z jednej strony jest wspaniale: bez żadnych Zobowiązań, cieszenie się pełną Wolnością, bez całego balastu Życia Domowego (Rodzinnego lub Partnerskiego). A z drugiej strony: wystawienie się na przysłowiowy Wiatr w Oczy, brak Pomocnego Ramienia na którym można się wesprzeć, brak Buforu który złagodzi nadchodzące uderzenie. Szczerze mówiąc, to świetna Szkoła Charakteru – a nie każdy ma dość siły by ją przejść. Ja należę do nielicznych Ludzi Którzy Lubią Się Męczyć: to znaczy, lubię ciężko pracować, mieć zajęcie pełne wyzwań i pochłaniające mnie całkowicie, lubię być zmuszona do nauki nowych rzeczy, do poszerzania swojej wiedzy, a w życiu prywatnym – lubię stawać twarzą w twarz z nowymi przeciwnościami losu, z pewnym (ale nie 100%) brakiem stabilności i pewności, ze zmianami mającymi wpływ na moje życie. Ot taki Syndrom Matki Polki (lub Fenomen Wolnego Elektronu). Dlatego Życie Solo a nie w Duecie przyjmuję od Losu z niejakim Zacięciem Hazardzisty. Co mi się też podoba, to to że w pewnym sensie uczę się Ludzi. To znaczy: dostaję Nauczkę gdy się na kimś zawczasu nie poznam, Przekonuję się na Własnej Skórze na kim mogę polegać i kto mi dobrze życzy, a dla kogo tak naprawdę jestem warta tyle co puszka po sardynkach wyrzucona do kosza, odkrywam komu moje towarzystwo sprawia Autentyczną Przyjemność, a kto chce się ze mną widzieć jedynie na zasadzie „zapychacza czasu”. Oczywiście, tutaj zdarza mi się być zaskoczoną przez kogoś pozytywnie lub negatywnie – nigdy jednak nie potrafię z góry przewidzieć jak, bo szklanej kuli nie mam, a papierowa z gazety raczej by się tutaj nie sprawdziła. Ale w końcu plusem jest to, że to całe Życie jak Rosyjska Ruletka na razie jeszcze nie spowodowało że straciłam głowę… :)

poniedziałek, 11 października 2010

Teoria Względności

Oczywiście nie stwierdzę niczego odkrywczego, gdy powiem że Czas jest Wielkością Względną. Wszyscy pamiętamy z dzieciństwa jak dwa ostatnie miesiące szkoły wydawały się ciągnąć w nieskończoność, podczas gdy dwa miesiące wakacji mijały nam w oka mgnieniu. W dorosłym życiu, gdy wszystko wydaje się „wyrównywać”, nie dostrzegamy już tej Względności tak często. Dopóki coś nam jej nie uwidoczni. Ja miałam, nie tak znowu dawno, wątpliwą przyjemność doświadczyć jej na własnej skórze. To bolesne uświadomienie dotyczyło wielkości czasowych uznanych przeze mnie za bezwględne: „Zawsze” oraz „Nigdy”. Przez bardzo długi okres mojego życia zwyczajnie nie wierzyłam w istnienie tzw.  Miłości Jedynej, Miłości na Zawsze. Aż sama jej doświadczyłam. I tak, uwielbiałam mówić Mu i sama słyszeć po wielokroć: „Kocham Cię forever”, „Nigdy Cię nie zostawię”, „Nigdy się nie rozstaniemy”, „Pragnę być z Tobą zawsze”. Cóż, okazało się, że tylko ja jedna tak naprawdę miałam to na myśli. Względność Czasu zwaliła się na mnie jak grom z jasnego nieba: to „Zawsze” oznaczało zaledwie Kilka Lat, a „Nigdy” stało się Bardzo Konkretną Datą późną wiosną tego roku. Co mnie dodatkowo boli to to, że taki kubeł zimnej wody na głowę zmienił moje postrzeganie świata i praw fizyki nim rządzących. Owszem, chciałabym jeszcze usłyszeć od Kogoś tamte często powtarzane słowa. Tak, chciałabym aby zjawił się Ktoś kto poczuje i okaże mi, że wiąże Swoje Życie, Swoją Przyszłość ze mną. I wiem że będę chciała w to uwierzyć, ale boję się, że już nie będę potrafiła tak bezwarunkowo i bezgranicznie jak kiedyś. Cóż, tutaj znowu Relatywność pokazuje pazurki: postrzegamy każdą Nową Osobę przez Pryzmat Doświadczeń. I niestety (wiem, że to niesprawiedliwe) Każdy Ktoś, chcąc nie chcąc, będzie cierpiał za Grzechy swoich Poprzedników. Ale z drugiej strony Względność ma też drugą, o wiele łagodniejszą, twarz. Gdy już poddamy się i zatracimy w tym cudownym Uczuciu Przez Duże „M”, naprawdę będziemy je postrzegać jako Wieczne. Nie będziemy mogli sobie wyobrazić Życia Bez Tej Drugiej Osoby (choć wcześniej je przecież pędziliśmy). Ten Ktoś nagle stanie się dla nas Najważniejszy, Najwspanialszy, Najbliższy. I chyba o takie Zatracenie się i Zniekształcenie Świata powinno nam wszystkim chodzić, gdy odbieramy naszą Lekcję Fizyki od Życia. :)

Kilka innych, namacalnych przejawów Teorii Względności:
- sukienka w naszym rozmiarze wisząca na wieszaku zawsze wydaje się większa niż gdy usiłujemy ją przymierzyć i nie możemy się dopiąć
- kawałek tortu podczas zamawiania zawsze jest mniejszy i mniej kaloryczny niż gdy już go zjemy
- dziesięć minut rano przed wyjściem do pracy jest o wiele krótsze niż ostatnie dziesięć minut w pracy przez wyjściem do domu
- rzeczywisty czas gotowania i pieczenia jest o wiele dłuższy niż nam się wydaje gdy wracamy do kuchni, co zawsze skutkuje spaleniem czajnika, garnka i potrawy w brytfannie
- „punkt widzenia zależy od punktu patrzenia” (to np. dla rozmiaru pewnej części męskiego ciała postrzeganej przez Właściciela z góry i przez Kobietę z innej pozycji – choć tutaj są wyjątki od reguły!)
- shot wódki na początku wieczoru jest o wiele słabszy niż ten wypity pod jego koniec
- 55 kg wagi Ukochanej Kobiety jest o wiele lżejsze dla Jedynego Mężczyzny niż 5 kg ziemniaków, które poprosiła by kupił na bazarze
(jestem pewna, że Wy też znacie kilka przykładów...)

niedziela, 10 października 2010

Mój Idealny Poranek (Teraz)

W Moim Idealnym Poranku budzi mnie promień słońca muskający moją powiekę. Czuję, jak pieści moją skórę, niemal jak delikatny oddech Osoby Która Mogłaby Spać Obok Mnie. Powoli przechodzę z Krainy Morfeusza w Rzeczywistość. Jeszcze z przymkniętymi powiekami, pomagającymi zatrzymać przy sobie ostatnie resztki Snu, nasłuchuję. Cisza. Ale nie pusta, aż dźwięcząca złowieszczo w uszach, tylko Cisza Spokojna, zmącona ledwosłyszalnymi sygnałami życia. Słyszę świergot ptaków. Słyszę szum wiatru. Słyszę odgłosy kroków, wodę mknącą przez rury w ścianach, skrzypnięcie drzwi. Uchylam delikatnie oczy, filtrując jeszcze światło wpadające oknem przez firanki rzęs. Blask Dnia jest piękny, odświeżający. Widzę Refleksy Słoneczne tańczące na ścianie, odbijające się od szyby. Przeciągam się jak Kocica, mocno wyginając grzbiet i wysuwając daleko ręce i nogi. Mogę zająć całe łóżko, nie martwiąc się o potrącenie Kogoś. Pozostaję w takiej pozycji przez moment, niemalże starając się wyczuć każdą Komórkę Mojego Ciała budzącą się na nowo do życia po mini-hibernacji. Oddycham głęboko, smakując swojski i bezpieczny zapach Mojego Domu. Uśmiecham się. Jest mi Dobrze.   

sobota, 9 października 2010

Atawizm w Promieniach Słońca

mówiłeś: masz rzęsy
stąd do nieba
nie lubię takich rzęs
– a ja się śmiałam –

mówiłeś: masz stopy które w dłoni
kryją się wąsko
nie trzeba
– a ja się śmiałam –

mówiłeś: masz uśmiech
jak skrzydła świerszcza
nie wolno
– a ja się śmiałam –

mówiłeś: spódniczkę masz cienką
i w ogóle wiatr
– a ja się śmiałam –

potem
na żółtym promyku jaskra
poprowadziłam cię ścieżką

ciężkiego niedźwiedzia
w zadąsanym futrze

uklękłam na trawie
i nie mówiłeś nic

(Halina Poświatowska)

piątek, 8 października 2010

Spokój i Cisza

Pewna Osoba, która pracuje jako social worker dla psychiatrycznych pacjentów ambulatoryjnych opowiadała mi raz, jak to jedna z Jej podopiecznych tłumaczyła, że nie ogląda żadnych wiadomości, dzienników, etc. bo zupełnie ją przygnębiają i wpada w fazę depresyjną. Hmm, coś jest na rzeczy. Czego jest najwięcej w takich spotach programowych? Doniesień o katastrofach, trzęsieniach ziemi, wypadkach wszelkiej maści, zabójstwach, oszustwach, korupcji no i wystąpień Panów i Pań Politykierów, którzy plączą się w zeznaniach jak Piekarski na mękach, plotą trzy po trzy jakby się blekotu najedli, albo wymyślają następne podwyżki cen, podatków lub ustawy utrudniające jeszcze bardziej życie Normalnego Człowieka. Też bym wpadła w Depresję! A zaczęłam się nad tym zastanawiać, bo właśnie uświadomiłam sobie, że nie pamiętam kiedy ostatnio oglądałam telewizję. Serio. To znaczy nie, pamiętam – gdy była Impreza Inaugurująca Mieszkanie i znudziło nam się słuchać kawałków z twojejtuby, włączyliśmy kanały muzyczne na TV. To wszystko. Pogodę sprawdzam w internecie, bieżące wiadomości w formie okrojonej (więc zdatnej do przełknięcia bez stawania ością w gardle) podawane są w radio, którego słucham w pracy, a w weekendy nie mam ochoty na żadne newsy, oprócz tych, że otworzył się Nowy Klub albo że w Tym Pubie jest właśnie happy hour. Wiem, że jako Kobieta Moderna powinnam być „na czasie i na bieżąco” z tym co się dzieje w Globalnej Wiosce, ale jakoś brak tej wiedzy nie utrudnia mi funkcjonowania w społeczeństwie. Nowe filmy, otwierające się wystawy, premiery teatralne – informacja o tym wszystkim jest dostępna z innych źródeł niż promieniujący ekran. Więc stoi sobie to 42-calowe ustrojstwo, milczące, niewchodzące w drogę, niewymagające żadnych zabiegów. Hmmm. Czyżbym znalazła Mężczyznę Idealnego? Pan Telewizor (tylko te 42 cale to jednak za dużo... tym bardziej, że podobno „the size doesn’t matter” – yeah, right, to musiał powiedzieć mężczyzna).

czwartek, 7 października 2010

Uroki Dobrych Wyborów Życiowych

Słuchajcie, słuchajcie! Nie chcąc położyć jinx na następne 9 lat mojego życia, muszę jednak powiedzieć, że chyba trafiłam nie tyle na żyłę złota ile na idealne Zagłębie Złota. Mówię oczywiście o moich Cudownych Okolicach. Uświadomiłam to sobie właśnie dzisiaj, gdy z moim Pierwszym Awizem (pierwszym wysłanym do mnie na ten adres) szłam odebrać Pierwszą Przesyłkę z Mojej Nowej Poczty. Do tej pory oczywiście nie sprawdzałam gdzie się ona znajduje. I już się nastawiałam duchowo na wyprawę w Zaklęte Rewiry, nauczona bolesnym doświadczeniem wyniesionym z poprzedniego miejsca Oficjalnego Zameldowania (ponad 15 min autobusem jeśli nie ma korka i do tego zupełnie nie po drodze), a tutaj zostałam zaskoczona – przyjemnie. Okazuje się, że pocztę mam pod samym nosem! Wystarczy przejść przez ulicę, zajść supermarket od tyłu (hmmm, lubię zachodzenie od tyłu...) i voilà! Jestem w Moim Urzędzie Pocztowym! Ale kontynuujmy „Złoty Wątek”. Już przy pierwszej, nieoficjalnej, parapetówce (trzyosobowej, po przewiezieniu mojego dobytku późnym wieczorem/nocą, składającej się z: wódki, coli, 6 piw i TV pack chipsów, wszystko na stojąco lub na pudłach z moimi przynależnościami – czy jestem złą gospodynią? mam nadzieję, że nie) odkryliśmy, że pod samym domem mam całodobowy monopolowy, całodobowe delikatesy, w których jest wszystko, od świeżych warzyw i owoców po serwetki papierowe czy waciki do uszu, oraz komisariat policji. Później jeszcze odkryłam co następuje: fitness club (do którego planuję uczęszczać), bibliotekę, aptekę, piekarnię, dwa mniejsze sklepy warzywno-spożywcze oraz cały bazar na którym można kupić mydło i powidło (a także dorobić klucze, kupić/zamówić meble na wymiar lub skorzystać z inszych oferowanych usług). Wszystko dosłownie dwa kroki ode mnie. Dodatkowo, dojazd do pracy zajmuje mi około 10 minut, z przystankami pod tzw. dupą (hah, i znowu skojarzenie...) i przy pracy i przy domu. Hmmm, chyba odnalazłam Raj Utracony. :) Jedyne co jeszcze mnie teraz korci, to zlokalizowanie najbliższej stacji benzynowej. W poprzednim Miejscu Bytowania miałam ją zaraz pod domem, co okazywało się zbawienne w Święta Państwowe (zawsze wiadomo było, że w emergency cases będzie gdzie kupić wodę, mleko, sok lub papierosy – ooops, ja już nie palę!) oraz przydatne w celach podpompowania powietrza w oponach rowerowych. No nic, jak namierzę najbliższą Muszelkę, to Was powiadomię. A narazie powiem tak: uważam, że kupno tego mieszkania to jedna z Lepszych Decyzji w moim życiu, nawet jeśli trochę wymuszona Rzuceniem – ale to ja je znalazłam, ja się zakochałam od pierwszego kopa i to ja wynegocjowałam cenę i je kupiłam. Poza tym, dobrze się tu czuję i to chyba widać po mnie, a wszyscy, którzy u mnie gościli wydawali tylko pozytywne opinie (jeśli łgaliście aż ziemia jęczy, to Was dopadnę i zemsta będzie słodka!). Ehhh, chyba jestem klasycznym przykładem „nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło” – ale cicho, sza, bo Licho nie śpi! :)

środa, 6 października 2010

* * *

oswajanie słów
jest trudniejsze
niż oswajanie tygrysów
one własną zwinnością zdumione
przeciągają wśród traw
wpełzają kocio na drzewa
poruszają wargami
z bliska
zapach mięsa i pierza
ostry zapach krwi
trzeba pokochać je wszystkie
aby popis
wypadł pomyślnie

(Halina Poświatowska)

wtorek, 5 października 2010

Criticism

Pewna Osoba powiedziała mi, że moje wpisy na blogu są nierówne i nie podobają się Mu niektóre kawałki (ten „Todo sobre mi Madre” szczególnie).
No i co??? Piszę, to co czuję w danym momencie. Nie redaguję tekstów (a może powinnam: please, let me know). Nie wiem, nie znam się – pierwszy raz piszę bloga, a nie odwiedziłam innych oprócz dwóch – you R. (as in „You, D.”) know it and B. - ty też wiesz . 
Ale, do cholery, to Mój Blog i sama ustanawiam reguły! Piszę, to co mi akurat serce/dusza dyktuje. Niektóre wątki może i są challenging. Sorry.
Nie, przepraszam, nie „sorry”. To jest Mój Blog – i Ja decyduję. Choć raz w życiu, Ja decyduję w 100%.
Hah, jak widać, nie wszystkie komentarze – nawet te nieopublikowane, tylko usłyszane – są pozytywne. Ale to jest OK, ja przyjmuję krytykę, a i tak wiem co chcę (potrzebuję) robić.

Odkrycia

Ten blog pozwala mi odkrywać Nowych Ludzi. To znaczy, to są „Starzy Ludzie”, których znałam wcześniej, ale odkrywam Ich na nowo. Tak jak Oni mogą widzieć moje obnażone myśli i uczucia tutaj, tak przede mną uchylają drzwiczek do swoich dusz i serc. Rozmowy. Rozmowy pomagają. Niby nic, zwyczajna wymiana słów, jak gra w zbijaka – ja rzucę kilka, Ty rzucisz kilka, odbijemy piłki i wyjdzie nam coś z tego. Ale wychodzi więcej niż tylko gra na słowa. Wychodzi Poznanie. Wychodzi Zrozumienie. Wychodzi Odkrycie – jacy jesteśmy, że mamy swoje problemy, że nie można sądzić książki po okładce. Słowa leczą duszę i wiem to – przez dwa tygodnie po Rzuceniu codziennie rozmawiałam, rozmawiałam i rozmawiałam. Wyrzucałam z siebie cały Ból, całą Rozpacz, cały Brud zalegający wewnątrz mnie. I dlatego podziwiam profesjonalistów – psychologów i psychiatrów – którzy dzień w dzień muszą stawać twarzą w twarz z takim ludzkim Cierpieniem. Ja bym tego nie potrafiła. Ale nie potrafiłabym też przemilczeć, zignorować i przejść obok potrzebującej wsparcia lub zwyczajnie smutnej osoby. Dlatego cieszę się z tych ostatnich rozmów, bo wiem, że już sam akt wysłuchania przeze mnie kogoś pomoże, tak jak ja jestem podnoszona na duchu przez usłyszane ciepłe komentarze. Nie jestem może najmądrzejszą osobą – gdybym była, nie popełniłabym pewnych błędów w życiu i potrafiłabym przewidzieć przebieg wydarzeń i uchronić się przed Bólem – ale cieszę, się że mogę czasami służyć radą lub zwyczajnie pozwolić komuś spojrzeć na sprawy z innej perspektywy. I co jest wspaniałe, to Odkrycie, że mimo naszych różnic, mimo tego że wszyscy jesteśmy inni – ukształtowani przez inne Doświadczenia, niosący inny Balast Życiowy – to mamy właściwie te same pragnienia: Spokój, Bezpieczeństwo, Zdrowie nasze i naszej Rodziny, Zrozumienie, Bliskość, Miłość. Zwyczajne Ludzkie Szczęście. Uświadomienie sobie tego zbliża i sprawia że możemy się czuć mniej samotni w naszej Wędrówce Przez Życie. Ja wiem, że tak czuję.

poniedziałek, 4 października 2010

* * *

nie rzuca się kobiet
bo płaczą
w rogu wszechświata zwinięte
gwiazdom chłodnego blasku zazdroszczą

gwiazdy
za rozchwiane pociągają włosy

nie rzuca się kobiet
pożądaniem ścięte
jak lodem
usta cisną do brunatnego pnia

i nawet księżyc
może je zagarnąć
białą ręką z fosforu
tak powolne
w miłość czarną
owinięte szczelnie
cyprysem kwietniowym rosną

(Halina Poświatowska)

niedziela, 3 października 2010

Todo sobre mi Madre

Moja Matka jest Silną Kobietą. Moja Matka okazała się silniejsza ode mnie w analogicznym, kluczowym momencie życia, choć Jej sytuacja była gorsza. Moja Matka zakochała się bez pamięci, bo Kobiety w naszej Rodzinie niczego nie robią połowicznie – także w sferze uczuć, szczególnie w sferze uczuć. Moja Matka pozostała wierna tej miłości do tej pory, czy to dlatego że wciąż w Niej drzemie, czy dlatego że nie potrafiła już zaufać żadnemu mężczyźnie i dopuścić go do Swojego serca (a co za tym idzie: łoża). Tę wierność w związku i inne zasady moralne Moja Matka odebrała od Swoich Rodziców i przekazała mnie. Dziękuję Jej za to. Moja Matka stworzyła Dwa Nowe Życia gdy była jeszcze młodą dziewczyną. Nie była przygotowana na to, ani na to co miało nastąpić później. W wychowaniu popełniała błędy. Niewybaczalne błędy – a w dzisiejszych czasach czasami nawet karalne. Ale Ona po prostu nie wiedziała lepiej. Moja Matka jest osobą apodyktyczną, dumną i dominującą. To nie każdy potrafi zaakceptować lub tolerować. Mój Ojciec odszedł od nas gdy byłam mała. To znaczy odleciał. Na Drugi Koniec Świata. Dosłownie – dalej już nie można było uciec. Moja Matka okazała cała Swoją Siłę i wychowała sama dwójkę dzieci w rzeczywistości gdy o wszystko było trudno, a potem w okresie zmian. I wiem, że było Jej ciężko, bardzo ciężko. Ale nigdy nie widziałam Jej odwróconej do ściany i płaczącej – jak Rzucona. Dzięki Niej jestem tym kim jestem i jaka jestem. Kobietą Silną (choć, jak się ostatnio okazało, wrażliwą i łatwą do skrzywdzenia przez kogoś komu ufam bezgranicznie). Kobietą Niezależną (zarabiałam już w podstawówce, a mając 18 lat wyprowadziłam się by nie „siedzieć na garnuszku”). Kobietą Uczciwą i Szczerą (bo wiem jakie spustoszenie mogą siać kłamstwa, hipokryzja i niedomówienia). Także na Jej błędach uczyłam się życia: wiem, że trzeba czasami ustąpić lub iść na kompromis, wiem że trzeba umieć przyznać się do błędu, wiem że nie należy się fiksować na małych rzeczach, tylko patrzeć na big picture wszystkiego. Moja Matka poświęciła Swoje życie dla Dwóch Żyć, które stworzyła. I do tej pory okazuje to poświęcenie. To Ona była dla mnie Opoką zaraz po Rzuceniu. I nigdy, ani razu – za co ją uwielbiam – nie powiedziała mi „A nie  mówiłam!” Z Moją Matką czasami jesteśmy jak Ogień i Woda – tym bardziej, że ja jestem Strzelcem, a Ona Rybami. Zestawienie takich dwóch przeciwstawnych, silnych osobowości to bez mała Starcie Tytanów. Ale okazało się, że potrafiła cierpliwie znosić moje wyskoki, że potrafiła wystąpić jako Pocieszycielka w dniach mojej Rozpaczy i że potrafiła być moją Przyjaciółką przy urządzaniu Mojego Domu. To Ona wspierała i nadal wspiera mnie i Mojego Brata we wszystkim co robimy – czy swoim krytycyzmem, który jednak jest konstruktywny, czy pochwałami, czy zwyczajną poradą.
Za wszystko, co otrzymałam od Mojej Matki, za nauki i zasady moralne, które we mnie wpoiła, za to, że dzięki niej jestem Taką Kobietą a nie inną – dziękuję. Wiem, że to słowo to za mało, ale po prostu DZIĘKUJĘ.
Wszystkie błędy popełnione przez Moją Matkę – WYBACZAM i ZAPOMINAM, bo przecież nie mogłabym inaczej. W miłości wybacza się wszystko, a ja kocham Moją Matkę begranicznie i bezwarunkowo.
Za wszystkie smutki i troski, które spowodowałam, za wszystkie przykrości, które Jej wyrządziłam – przepraszam. W książce Love Story są piękne słowa: „Love means never having to say you’re sorry”. Może to i prawda. Ale ja uczciwie PRZEPRASZAM.

sobota, 2 października 2010

Niespodziewana Adoracja

Do niedawna byłam święcie przekonana, że Rośliny – w przeciwieństwie do Zwierzątek – mnie nie kochają, a co za tym idzie nie chcą żyć ze mną (który to fakt wyraźnie by sugerował, że są one płci męskiej). Pamiętam nawet Podłego Fasola z biologicznej pracy domowej w szkole podstawowej, który wolał zgnić marnie niż spędzić ze mną chociaż tydzień. Okazuje się jednak, że byłam w błędzie. Słuchajcie, słuchajcie! Pan Basil, którego kupiłam dzień po Wielkiej Przeprowadzce rośnie szczęśliwie w swojej doniczusi na parapecie kuchennym, pomimo mojego niecnego podskubywania go z różnych stron. Dodatkowo, Pan Kaktus Egzotyczny i Pan Storczyk, których to otrzymałam w prezencie od Koleżanek gdy przyszły na Rozgrzewanie Mieszkania, twardo trzymają się swoich miejscówek i ani myślą mnie opuścić odchodząc w lepsze zaświaty. No aż wierzyć mi się nie chce! Nie wiem skąd ta zmiana nastawienia do mnie, bo zołzą jaką byłam taką jestem nadal. Czuję się dogłębnie wzruszona tą nagłą adoracją! Jeszcze boję się generalizować na całą Płeć Roślinną (na marginesie: angielskie słowo „root” ma też inne, niebotaniczne znaczenie, hmm), ale jak tak dalej pójdzie to może zaryzykuję i zakupię sobie jeszcze jakiegoś Jednego, albo Dwóch...

piątek, 1 października 2010

A ja mam Chomika

Znalazłam takie cóś i zwyczajnie muszę się podzielić, lol.

Jak zaaplikować kotu tabletkę?

1. Weź
kota na ręce i otocz go lewym ramieniem tak, jak się trzyma niemowlę. Umieść palec wskazujący i kciuk prawej ręki po obu stronach pyska i naciśnij lekko trzymając tabletkę w pozostałych palcach prawej ręki. Gdy kot otworzy pysk wpuść tabletkę, pozwól kotu zamknąć pysk i przełknąć.
2. Podnieś tabletkę z podłogi i wyciągnij
kota spod tapczanu. Ponownie otocz kota lewym ramieniem i powtórz cały proces jeszcze raz.
3. Wyciągnij
kota z sypialni i wyrzuć rozmamłaną już tabletkę.
4. Wyjmij nową tabletkę z opakowania, otocz
kota lewym ramieniem jednocześnie trzymając lewą ręką wierzgające tylne nogi. Rozewrzyj pysk kota i palcem wskazującym prawej ręki wepchnij tabletkę tak głęboko, jak się da. Przytrzymaj kotu zamknięty pysk i policz do dziesięciu.
5. Wyciągnij tabletkę z akwarium a
kota z garderoby. Zawołaj żonę do pomocy.
6. Przyduś
kota do podłogi klinując go miedzy kolanami, jednocześnie trzymając wierzgające przednie i tylne łapy. Nie zwracaj uwagi na niskie warczące odgłosy wydawane w tym czasie przez kota. Niech żona przytrzyma głowę kota, jednocześnie wpychając mu drewnianą linijkę między zęby. Następnie wsuń tabletkę wzdłuż linijki miedzy rozwarte zęby i intensywnie pogłaszcz kota po gardle co skłoni go do przełknięcia.
7. Ściągnij
kota siedzącego na karniszach i rozpakuj nową tabletkę. Zanotuj sobie, żeby wymienić firanki. Pozbieraj kawałki porcelany z potłuczonej wazy, możesz je posklejać później.
8. Owiń
kota w ręcznik kąpielowy, a następnie niech żona położy się na kocie tak, żeby tylko jego głowa wystawała spod jej pachy. Umieść tabletkę w środku plastikowej rurki do napojów. Przy pomocy ołówka otwórz kotu pysk i wcisnąwszy rurkę miedzy rozwarte zęby mocno wdmuchnij tabletkę do środka.
9. Sprawdź na opakowaniu, czy tabletki nie są szkodliwe dla ludzi, a następnie wypij jedną butelkę piwa żeby pozbyć się nieprzyjemnego smaku w ustach. Zabandażuj żonie rozdrapane ramię, a następnie przy pomocy ciepłej wody z mydłem usuń plamy krwi z dywanu.
10. Przynieś
kota z altanki sąsiada. Rozpakuj następna tabletkę. Przygotuj następna butelkę piwa. Umieść kota w drzwiczkach od kredensu tak, żeby przez szczelinę wystawała tylko jego głowa. Rozewrzyj mu pysk łyżeczką od herbaty i przy pomocy gumki recepturki strzel tabletką miedzy rozwarte zęby.
11. Przynieś śrubokręt i przykręć wyrwane zawiasy z drzwiczek na swoje miejsce. Wypij piwo. Weź butelkę wódki. Nalej do kieliszka i wypij. Przyłóż zimny kompres do policzka i sprawdź, kiedy ostatnio byłeś szczepiony na tężec. Przemyj policzek wódką w celu zdezynfekowania rany i wypij kolejny kieliszek aby ukoić ból. Podartą koszulę możesz już wyrzucić.
12. Zadzwoń po straż pożarną, żeby ściągnęli tego pier...
kota z drzewa. Przeproś sąsiada, który wjechał samochodem w płot próbując ominąć kota przebiegającego przez ulicę. Wyjmij kolejną tabletkę z opakowania.
13. Skrępuj tego drania przy pomocy sznurka od bielizny związując razem przednie i tylne łapy, a następnie przywiąż go do nogi od stołu. Weź grube skórzane rękawice ogrodnicze. Wciśnij tabletkę kotu do gardła popychając dużym kawałkiem polędwicy wieprzowej. Już nie musisz być delikatny. Przytrzymaj głowę
kota pionowo i wlej mu dwie szklanki wody wprost do gardła żeby spłukać tabletkę.
14. Wypij pozostałą wódkę z butelki. Pozwól żonie zawieźć się na pogotowie. Siedź spokojnie, żeby doktor mógł zaszyć ci ramię i wyjąc resztki tabletki z oka.
Po drodze do domu wstąp do sklepu meblowego i kup nowy stół.
15. Zadzwoń do schroniska dla zwierząt, żeby zabrali tego mutanta z piekła rodem i sprawdź, czy w pobliskim sklepie zoologicznym nie mają chomików.

Jak zaaplikować psu tabletkę?

1. Zawiń tabletkę w plaster szynki i zawołaj psa.

To wed, or not to wed

Dzisiaj, w samo południe, moja Koleżanka wstąpiła w tzw. Związek Małżeński. Gratulacje!!! To wielki krok i odważny dla Dwóch Osób w Przedsięwzięcie Zaangażowanych. A mi się nasuwają przemyślenia. Przez większość życia uważałam małżeństwo za głupotę nieziemską, twór sztuczny jak cycki niektórych gwiazd lub twarz Pana K.I. z polskiej TV. Instytucję z góry skazaną na niepowodzenie, której się powinno zakazać jak np. sexu w miejscach publicznych. W przemyśleniach tych opierałam się (jak prawdziwy Naukowiec) na poczynionych obserwacjach: we własnym domu rodzinnym, wśród niektórych osób znajomych, koleżanek, kolegów i ich familii – tzw. rozbite. Po co więc robić tę całą szopkę, skoro i tak nie daje gwarancji bycia razem „dopóki śmierć nas nie rozłączy”. Jeśli Dwie Osoby się kochają i chcą być razem, nie potrzebują oficjalnie tego deklarować, bo One wiedzą co do siebie nawzajem czują. Obrączkowanie pozostawmy ornitologom! Ale z wiekiem (khe, khe) chyba złagodniałam i zaczęłam spoglądać na to także z innej strony. Owszem, Dwie Osoby kochają się miłością wielką i wieczną (no wiem, wiem, o wieczności nie ma mowy, ale to ładnie brzmi) i właśnie dlatego chcą się nią wszystkim pochwalić. Ta Miłość dodaje im skrzydeł większych niż Red Bull i pragną całemu światu wykrzyczeć jakie Wielkie Uczucie je łączy. Małżeństwo jest formą takiego obwieszczenia. I tak, wiadomo że samo w sobie nie utrzyma ich razem, jeśli coś się popsuje – bo popsuć się może. Mądra osoba powiedziała, że w życiu są tylko dwie pewne rzeczy: śmierć i podatki. Ale cóż z tego. Jakakolwiek forma związku, czy to konkubinat (ahh, lubię to słowo, przywodzi mi na myśl od razu Japonię, kwiat wiśni, kimona, piękne konkubiny... tylko te maty na podłodze chyba twarde są i siniaki od nich murowane), czy to małżeństwo, może trwać do końca Ich dni lub może rozpaść się po roku, dwóch, trzech... Jedyna różnica to ilość papierkowej roboty związanej z rozstaniem. Kilka miesięcy temu mój Znajomy przyszedł się mnie poradzić. Ostatnio nie układało Mu się z dziewczyną, bo kłócili się o obrączki. On nie z tych bogatych i planował kupić jakieś proste, srebrne. Ona oczywiście chciała full wypas ze złota i podstępnie twierdziła, że takie MUSZĄ być, bo taki jest ukaz. Zbierając całą swoją mądrość na ten temat (bo należę do osób preferujących skośnooki styl związku) wyjaśniłam Mu, że obrączka jest tylko symbolem i bynajmniej nie jest wyryte na kamiennych tablicach, że musi być złota – jeśli chcą, mogą sobie ukręcić dwie ze sznurka od gaci piżamowych. Chodzi o to, że nakładając je sobie na palce deklarują chęć bycia razem – połączeni jak dwa końce jednej linii życia w zamknięty okrąg. Podziękował za tę poradę i... później się dowiedziałam, że Pannica nie była zachwycona, a On ją kocha jednak bardzo, więc się zapożyczył i złote kupił.... No comment. Kończąc ten dzisiejszy wątek, powiem tak: nie uważam już, że osoby skore do ożenku należałoby wysłać wehikułem czasu do starożytnej Sparty i tam ze skałki zrzucić. Niech każdy robi co chce. W życiu należy się kierować chęcią osiągnięcia szczęścia – przez siebie samą/samego i przez Osoby Nam Bliskie, that’s all. A poza tym, to chyba tylko najbardziej stwardniały kamień o temperaturze zera bezwzględnego nie poczułby piknięcia gdzieś w środku jestestwa i miłego ciepła na widok Dwojga Kochających Się Państwa Młodych. :)
(B. – jeszcze raz WIELKIE GRATULACJE i cieszę się Waszym szczęściem!!!)