Tips for Life (#1: Wear Sunscreen!): http://www.youtube.com/watch?v=sTJ7AzBIJoI

niedziela, 27 lutego 2011

F*ckbook – Part 2

Dokonało się... alea iacta est... free at last!
Wyzwoliłam się z okowów Twarzowejksiążki – permanentnie. :)


Ohhh, najpierw oczywiście chciałam spróbować deaktywacji – Małpa mi smaczku narobiła na jakieś płaczące buźki etc. ale jedyne co zobaczyłam, to zdjęcia profilowe i imiona z dopiskiem „X will miss you” „Send X a message”, oraz listę pytań o powód odejścia. Przykładowo: „I don’t understand how to use Facebook” albo „I spend too much time using Facebook”... no comment. Ja zaznaczyłam „I don’t find Facebook useful” – co jest zresztą prawdą i tutaj moje sentymenty są dokładnie takie same jak Osobnika R., którego post polecam (kliknij tutaj: RadXcell i Facebook).
Na marginesie: ja podobnie, założyłam konto na FB po to by móc zobaczyć zdjęcia Przyjaciela S. z Australii, który to potem, jako pierwszą wiadomość na moim Wall, napisał: „Agadala – another one sucked into the Facebook vortex ;)” Bloody Aussie bastard! ;P

I prawdą jest, że FB do niczego nie służy: zdjęcia mogę umieścić na Picassa (choć jeszcze tego nie robiłam, przyznam szczerze) albo – lepiej – wrzucić na swój Dropbox i wysłać link do folderka znajomym. Umawianie się na imprezy albo przesyłanie fajnych linków lub wiadomości: wszystko to robię przez email lub GG albo obgaduję telefonicznie (ludzie! nie zapominajmy o kontakcie werbalnym!). Moje konto FB było uprywatnione – wszystkie ustawienia miałam na „Friends only”, więc cała idea social network dla mnie mijała się z celem. Poza tym, dla osoby piszącej bloga, FB jest zbędną platformą do wyrażania opinii lub doniesienia o fajnych/dziwnych/kiepskich/śmiesznych zdarzeniach – dlatego moja bytność na łamach Twarzowejksiążki ostatnimi czasy była ograniczona do raz na tydzień lub rzadziej. I pozostaje jeszcze jedna kwestia: nie chcę urazić nikogo ze znajomych FB Addicts, ale zauważyłam, że dużo wpisów jest piekielnie nudnych albo takich pitu-pitu w stylu (NIE cytuję tutaj dosłownie!): „ahh, znowu gardło boli”„trzeba było tyle nie balowa攄a właśnie że za mało balowałam”; albo: „no to koncert za tydzień – już się nie mogę doczekać” – (po dwóch dniach) „do koncertu już tylko 5 dni!” – (po... no, rozumiecie: zegarynka...)


OK, no więc uaktywniłam się na nowo i przeszłam już do konkretnej ofensywy.
Usunięcie konta wbrew temu czego się obawiałam (i co słyszałam od Osobnika M.) było bardzo proste. Choć najpierw trzeba było znaleźć miejsce, z którego to zrobić, bo ta opcja oczywiście NIE jest umieszczona w Account Settings – dla zainteresowanych podaję: wejdźcie na Facebook Help Center i pierwszym spośród „Common Searches” na pasku bocznym (jak widać rzesze usiłowały poznać odpowiedź na dręczące pytanie – i bynajmniej nie jest nią jak w znanej książce „42”!) będzie delete account.
Pytajcie, a Wam odpowiedzą... ale nie wprost, o nie! Na początku cały paragraf o tym jak to warto „deactive your account”, jako że przecież kiedyś, Ty Ciemna Niewdzięczna Maso!, zachcesz wrócić na łono Fakbuka – i jak prawdziwy syn marnotrawny zostaniesz przyjęty z otwartymi ramionami. Anyways, poniżej jest też paragraf o tym jak usunąć konto i link do wysłania „Delete Request”. Klikasz OK, potem jeszcze raz OK, wpisujesz literki z ramki (piekielnie trudne do odcyfrowania – oni chyba specjalnie to robią, bo myślą że może po trzech próbach człowiek się podda i zrezygnuje z całego procesu!) i... voilà! Dodatkowo FB jest tutaj lepszy niż BD, bo daje tylko 14 dni na rozmyślenie się zamiast 30. Hmmm, ale może to dlatego, że portal randkowy z definicji powinien odczuwać większą empatię i być łagodniejszy dla owieczek, które pobłądziły. No a poza tym, jak wiadomo, you can’t hurry love...

Ale to wszystko już nieważne! Cieszę się, że mój niesatysfakcjonujący romans z FB się zakończył – czego i Wam życzę. You don’t get laid online, you know! :D

Very Special Birthdays

Mój Dziadek obchodzi dzisiaj 89 Urodziny. A dokładnie jutro, ale czymże jest jeden dzień wobec wieczności, tym bardziej że z datą tą była cała szopka i ja osobiście uważam, że pewności mieć nie można. Sprawa ma się tak: Dziadek zrodzon w 1922 roku. W metryczce miał wpisane 29 lutego, ale anno domini 1922 nie był rokiem przestępnym! Podobno (taka legenda familijna jest) odpowiedni urzędnik był pijany jak zając na miedzy, bo świętował zaręczyny córki i wpisał co mu do głowy przyszło. Dumni Rodzice byli tak zakręceni przyjściem na świat potomka, że nie zauważyli – a potem nie chciało im się odkręcać sprawy. Dziadek sam to z siebie załatwił później, po dorośnięciu. Ale ja nie jestem do końca pewna czy w dobrą stronę: czy to był dzień 28 lutego czy 1 marca.

Życie miał Dziadek niełatwe, bo oczywiście Wojna się wtrąciła. Dodatkowo, musiał przetrwać 62 lata pożycia małżeńskiego z Babcią (to żart oczywiście!) Ale nigdy się nie poddał przeciwnościom losu i zapewnił swojej Rodzinie wszystko co w Jego mocy – nie tylko materialnie ale też emocjonalnie.

Ja widzę Mojego Dziadka jako człowieka z żelaznymi zasadami, o wysokiej moralności i kulturze bycia – a także pełnego wewnętrznego spokoju, ciepła i uczucia.
Do tej pory Mój Dziadek zawsze zakłada koszulę, krawat i marynarkę gdy idzie gdzieś w gości, lub gdy ktoś przychodzi do nich do domu – nawet jeśli to najbliższa Rodzina jak ja, Mój Brat lub Moja Mama. Tak okazuje szacunek.
Mój Dziadek dba o czystość języka i poprawność polszczyzny. Ale czasami stara się być “cool” w obecności młodzieży (czyli wnucząt). Wtedy, opowiadając jakąś historię, zamiast “mężczyzna” powie “gościu” – bo słowo “facet” jednak prze usta by Mu nie przeszło. Czyż to nie urocze? :)
Nie pamiętam abym kiedykolwiek słyszała by Mój Dziadek klął lub używał wulgaryzmów. Ale ma swoje powiedzonko: “kuczajczone”. Za czasów dziecięctwa fascynowało mnie ono, bo było zupełnie niezrozumiałe. Okazało się, że to mocno przekształcone “kurczę pieczone”! Przy okazji, Dziadek znalazł gdzieś i kupił mi książeczkę dla dzieci, jedną z tych małych, kwadratowych, z krótkimi bajeczkami/przypowiastkami (pamiętacie je???) Miała tytuł “Kurczę Pieczone!” Do tej pory stoi mi przed oczami stronka: kreskówkowy pędzący dziadek, z olbrzymim rondlem w ręku, goniący uciekającego, oskubanego kurczaka – i napis: “Kurczę pieczone!” krzyknął dziadek. Kurczę pieczone na obiadek! :D

Mogłabym jeszcze bardzo dużo napisać o Moim Dziadku – książkę całą by się dało tym zapełnić. Ale najważniejsze jest chyba to, że jest On – równorzędnie z Moją Babcią, Moją Mamą, Moim Tatą, A. i T. – osobą, którą kocham najbardziej na świecie.

Sto lat, Dziadku, sto lat! :)

Druga Uroczystość to Urodziny Mamy – te są faktycznie dokładnie 27 lutego. 
Nie napiszę które, bo przecież o wieku Kobiet się nie mówi! :)
O Mamie już napisałam w poście Todo sobre mi Madre.

Sto lat, Tobie Mamo, życzę! :)

sobota, 26 lutego 2011

Intelligent Entertainment – E02

Murphy’s First Law: Anything that can go wrong will go wrong.
Murphy’s Second Law: If it can go wrong, it will go wrong in the worst possible way.

Znowu problemy zdrowotne, jak na początku zeszłego roku – Historia zaiste powtarza się jak Idiotka. A ten weekend miał być taki fajny, ciepły Rodzinny, do tego ze świętowaniem Jubileuszu Dziadka jutro. Ehhh.
Nie chcę o tym gadać, więc proszę nie komentować i nie ciągnąć tematu.
W chwili obecnej czuję się jak Marvin – the Paranoid Android from The Hitchiker’s Guide to the Galaxy:
„Sorry, did I say something wrong? Pardon me for breathing, which I never do anyway, so I don’t know why I bother to say it, oh God I’m so depressed. Life! Don’t talk to me about life.”


Ale żeby Was rozweselić, przedstawiam kolejny odcinek Intelligent Entertainment. Tym razem wykład Douglasa Adamsa (między innymi autora właśnie cyklu książek Autostopem przez Galaktykę). Wykład interesujący, inteligentny, a zarazem zabawny i pełen ironii. Tematy bardziej biologiczne niż kosmiczne: ekologia, ewolucja, Warany z Komodo, Lemury z Madagaskaru i australijski expert of toxykologii pająków.
Prezentacja jest z tych dłuższych – ale przecież możecie sobie podzielić na odcinki, nie trzeba za jednym zamachem oglądać.
Mam nadzieję, że się Wam spodoba tak jak mi. :)

czwartek, 24 lutego 2011

F*ckbook – Part 1

Czuję, że muszę to rozłożyć na dwa posty, bo nikt nie wytrwałby do końca z czytaniem, gdybym klepnęła jeden. Podział zastosowałam logiczny: 
Część 1 = Dlaczego, Część 2 = Jak.
No dobrze – jedno z podstawowych pytań ludzkości: Dlaczego?


Pierwszym impulsem do wyjścia z FB było obejrzenie filmu The Social Network (zanim jeszcze był u nas w kinach). Nawet jeśli pewne kwestie zostały wyolbrzymione dla potrzeb scenariusza, to jednak fakty – jak np. ugoda pozasądowa i zapłacenie ciężkiej kasy osobom okradzionym – świadczą same za siebie. Pomijam już kwestię głównej postaci twórcy, Marka Zuckerberga, który dla mnie jest typowym geek and wanker. Ja naprawdę nie mam ochoty popierać przez współuczestnictwo wymysłu prawiczka i kiepasa, którego doświadczenie z kobietami ogranicza się do transakcji finansowych z Kobietą Pracującą. Napisałam wyżej, że to był impuls (taki potężniejszy), ale w sumie już wcześniej wiedziałam, że FB wydaje z siebie raczej smrodek niż zapach róż, tylko w nawale spraw nie miałam czasu by to lepiej rozgryźć. Ale teraz wracam do tych kwestii – a jest ich kilka.


Primo: Polityka FB dotycząca prywatności danych jest właściwie nonexistent. Sprzedadzą wszystko i każdemu kto zapłaci. Najgorsze jest to, że zakładając konto na FB z automatu się na to godzisz (czasami zupełnie nieświadomie). Twoje dane, Twoje dokumenty, zdjęcia, opinie ze Ściany, zadeklarowane zainteresowania – wszystko jest na sprzedaż i jest sprzedawane. Firmom wszelkim, które chcą zdobyć nowych klientów, które chcą zrobić sobie market research i ukierunkować virals na kategorie konsumentów.
Pytanie: czy normalnie udostępniłabyś/łbyś informacje o swoich preferencjach, sklepach w których robisz zakupy, stronkach internetowych które odwiedzasz, swój adres email, gdyby zastukał do ciebie do drzwi firmowy komiwojażer? I don’t think so – spuściłabyś/łbyś go na drzewo! Cóż, FB jest dokładnie takim domokrążcą – tylko o wiele cwańszym.
Secundo: Wszystko co zamieścisz na swoim profilu FB należy do nich. Jakiekolwiek prywatne zdjęcia są ich i pozostaną zawsze w przepastnych archiwach baz danych FB. Uwierz mi – sprawdziłam jak się wypisać z FB i przeczytałam informację „drobnym druczkiem”, że „pewne pliki, takie jak zdjęcia, i dane ze względów technicznych pozostają w naszych bazach danych” (tłumaczenie z ang.). Hmmm – jakie to znowuż „względy techniczne” skoro nawet taka sierota jak ja potrafi usunąć z kompa pliki na zawsze??? (trzeba się trochę pobawić w czyszczenie dysku i registry keys, ale to łatwo wykonalne) Ba! Twoje prywatne pliki – zdjęcia – będą wykorzystywane przez FB, które odsprzeda je konkretnym firmom. Autentyczny przykład: facet zobaczył zdjęcie swojej żony (zamieszczone przez nią na FB) w bannerze reklamowym portalu randkowego. Sugestia: poszukajcie się w sieci, nigdy nie wiadomo czy Wasza twarz nie reklamuje czopków na hemoroidy lub tabletek przeciw problemom z erekcją.
Tertio: dzięki powiązaniom z wieloma portalami/stronkami, FB zbiera informacje z netu i może śledzić każdy Twój ruch. Dokonując zakupów online w jakimkolwiek sklepie, który jest związany z FB, automatycznie masz swoje dane przesyłane do ich database – i będą one wykorzystane. Na przykład po to, by rozreklamować daną markę (za to FB dostaje pieniądze od takich koncernów jak Coca-Cola) poprzez dotarcie do listy Twoich „Friends” z FB i umieszczenie u nich na pasku bocznym advert tej firmy. Autentyczny przykład: facet kupił pierścionek zaręczynowy dla dziewczyny. Następnie ona widziała na FB, w pasku bocznym, pojawiające się info (hidden advertisement): „X lubi ten sklep z pierścionkami zaręczynowymi
– a Ty?”


Quatro: Wymuszenie podawania danych/zgody na dostęp do danych. Na pewno wszyscy znacie te badziewne portale, które ostatnio się podoczepiały do FB. Dostajesz info, że ktoś ci przesłał wiadomość, że ktoś zagrał w fajną grę (np. „jakim samochodem byłbym”) – klikasz i tam na wstępie jest pytanie, czy udostępnisz swoje dane z konta FB! W ten sposób faktycznie Człowieku robisz social networking – bo informacja o Tobie po wejściu na kilka takich websites obiegnie cały świat! Nie masz właściwie wyboru – albo się zgodzisz, albo nie wejdziesz. Heh, moja polityka po przykrym doświadczeniu z Badoo (pisałam wcześniej – utworzenie profilu z automatu) była „Fuck it, I don’t need it!” – i zamykanie okienka na zawsze.


Quinto: Bardziej personalnie. FB nie pozwala Ci ukryć listy kontaktów. Z automatu wszystkie osoby z którymi jesteś „friends” będą widoczne dla każdego. Tak samo jak Twoje zainteresowania wpisane w profilu. A co jeśli chcesz oddzielić osoby znane z pracy od prywatnych kumpli? Co jeśli nie chcesz aby Twoi znajomi z roboty wiedzieli że popierasz Paradę Równości i w niej uczestniczysz? Well, „too bad and you can go and f*ck yourself”. Nie masz nad tym kontroli! To mnie bolało od początku bycia na FB, bo jestem przyzwyczajona do systemu ze Skype, gdzie Ty możesz zdecydować, czy osoby z Twojej listy mogą widzieć ile masz kontaktów – a nawet wtedy widzą tylko numerek, a nie nazwy i profile tych osób. FB ponownie odbiera Ci prawo do prywatności – nawet tylko w gronie Twoich znajomych.


Sexto: Już na zakończenie. Powala mnie na kolana to „Friends” (mam anglojęzyczny system a więc i FB – nie wiem jak to po polsku jest). Friend to przyjaciel, osoba, z którą się znasz lepiej, której ufasz i na której polegasz – tak samo jak ona/on na Tobie. Moimi friends niekoniecznie będą wszyscy znajomi z pracy – w większości to są moi colleagues! Moimi friends nie będą szkoły językowe, sklep Huje-Muje, słownik internetowy jednej firmy... Czy to słowo naprawdę tak straciło na znaczeniu??? Moja odpowiedź jest jedna: I have friends in real life – I don’t need this pretend FB crap.

A teraz, dla lekkiego rozluźnienia po tej całej tyradzie, zacytuję opis GG Pewnego Osobnika: „nie potrzebuję mieć jej na Facebook, by mieć ją w łóżku”. Ditto. :)

środa, 23 lutego 2011

All Things Student

Niestety, o parszywej Twarzowejksiążce innym razem, bo Workaholizm napadł mnie znowu jak podstępny złodziej czasu. Więc publikuję to, co było planowane na wczoraj. Takie ogólne będzie, lekkie (i na łatwiznę, haha, bo większość przeklejone).

Dla tych którzy nie wiedzą, na Monash Uni trwa właśnie O-Week, jako że początek roku akademickiego tuż tuż. „O” stands for „orientation” – ot, takie kilka dni na poznanie się z bracią studencką, zorientowanie się gdzie co jest i także na zabawę – jest oczywiście festyn w środku miasteczka uniwersyteckiego w Clayton (ahhh, wspomnienia mi napływają falami tsunami...). 


 Ale... O-Week jest niczym w porównaniu z Green Week na początku drugiego semestru!
Jeśli nie wierzycie, przeczytajcie opis z Urban Dictionary:  
Green Week
A Week-Long Piss-Up at Monash University, Clayton, Melbourne, Victoria, Australia that celebrates all things VB.
Teams compete for points by entering events.
Events include trike races, pool competitions, photography competitions, Iron Gut (where competitors eat really bad things such as lard with a dressing of raw egg, chilli flakes and olive oil), Dutch Relay, Boat races, and the legendary centurion in which competitors have a shot of beer every 30 seconds for 50 minutes and then decide the eventual winner by a 3-pot (285 ml) scull off.
A separate Scavenger Hunt is also a traditional part of Green Week where competitors have been sent to such far flung places as Adelaide and Canberra. Part of the Hunt involves 'The Hardest to Obtain Object' which has resulted in teams submitting the MCG behind post, signs indicating the Army Presence and 24-hour watch stations at 400 m and 100 m, and the sign from the Royal Mint which is opposite a 24/7/52 manned guard station.
"What shall we do this fine 2nd Week of Semester 2?"
"Why, Green Week is upon us. Let's scull a beverage or 30 a day for the next week"

Cudo, nieprawdaż?! :)

A do tego w temacie kojarzy mi się tak jakoś kawałek muzyczny – co prawda nie z Krainy Oz, ale to są przefantastyczni studenci z formacji On the Rocks i przedstawiają swoją wersję Bad Romance:

Ahhh, studentką Monash znowu być… :)

wtorek, 22 lutego 2011

Comic Relief

Miało być o czymś innym, ale stwierdziłam, że jednak znowu się podzielę. Śmieszne na dwóch poziomach, a raczej Kręgach Piekielnie-Farsowych.


 Wczoraj, jakoś tak po 19 wyskakuje mi email. Patrzę, a to z portalu pt. Badoo (BD): „masz wiadomość od użytkownika CHW”.
Heh, BD to jest temat rzeka, bo powiązany z badziewiem Twarzowaksiążka (do wypisu z której coraz bardziej dojrzewam ze względów socjalno-politycznych, nie wspominając już o złodziejstwie danych). Niestety, weszłam na to cosik (BD) kiedyś, zupełnie nieopatrznie, gdy chciałam sprawdzić co jeden znajomy odpowiedział na pytanie o mnie. Ehhh, to jest idealny dowód na to, że próżność jest grzechem srodze karanym! No w każdym razie jakiś tam profil mi się stworzył (sam z siebie! bez pytania!) choć nigdy go nie uaktywniłam i w sumie nic na nim nie było. Ale teraz nie ma w ogóle nic – o czym dalej.

Krąg I
Oczętom wierzyć nie mogłam gdy przeczytałam email. Primo: człowiek, który jęczał na cały SPAM jaki dostawał, teraz będzie mieć 10 razy więcej, gdy jego dane zostaną dalej sprzedane/udostępnione. (Na marginesie: odkąd pamiętam nie dostawałam SPAM ani na email ani na komórkę – ominęły mnie wszystkie propozycje powiększenia penisa – ale to dlatego, że przy zakładaniu jakiegokolwiek konta gdziekolwiek nigdy nie podaję prawdziwych danych, albo zmieniam część z nich tak, że zebrane do kupy są fałszywe; plus mam dobre ustawienia filtrów na koncie email). Secundo: sierota zamiast wysłać wiadomość do konkretnej Lali pewno kliknął zły guziczek i rozesłał po całej swojej address book. Tertio: ktoś musi być słaby w te klocki, skoro trzeba w desperacji zapisywać się na portal randkowy prowadzony przez FB – of all the places! „Chłopak, wiek XX, szuka dziewczny w wieku XX-XX”. Priceless!
Rozczuliło mnie to „Muminkowo” i się uśmiałam.

Krąg II
Oczywiście od razu postanowiłam usunąć ten swój stary profil z BD. Klikam więc odpowiednio (na froncie problem: hasła w ogóle nie pamiętałam – ba, nie pamiętałam nawet że jakieś dostałam!). Przechodzę przez potwierdzenie „tak, na pewno chcę usunąć profil” i pojawia mi się na ekranie takie cudeńko (od razu przekleiłam, choć oczy łzawiły ze śmiechu):
„Nie, nie możemy uwierzyć, że do tego doszło, Aga. Jeszcze wszystko może być dobrze. Są ludzie, którzy Ci w tym pomogą. No, ale jeśli na pewno chcesz to skończyć, wyjaśnij chociaż dlaczego.
Wydaje nam się, że przynajmniej tyle nam się należy po wszystkim, co razem przeżyliśmy! Ale, może daj nam jeszcze szansę! Zmienimy się! Na lepsze, przysięgamy!”
No nie! Takiego czegoś to ja jeszcze nie widziałam! To lepsze niż Spadkobiercy! Był jeszcze drugi ekranik, ale za szybko kliknęłam, więc nie przekleiłam sobie ku pamięci.
BTW: to dobitnie pokazuje poziom jaki sobą prezentuje BD oraz Twarzowaksiążka.

Hehe, początek wieczoru lepszy niż z Comedy Central. :)

sobota, 19 lutego 2011

Intelligent Entertainment

Chyba to już nowa świecka tradycja będzie, że w weekendzik lajtowo. :)
Jutro pewno nie będzie okazji/weny by pisać... w poniedziałek rano będę spać... więc prawdopodobnie poczytamy się dopiero we wtorek. Ale żebyście się nie nudzili ani zbytnio nie tęsknili, pozostawię Wam kilka fajnych rzeczy do przejrzenia. Nazwałam tę kategorię Intelligent Entertainment.

 
I
Mini-wykład jak to można zbudować toaster samemu. Wiadomo, wszyscy często używamy frazy „od zera” – ale nikt nie miał tego na myśli tak dosłownie jak ten człowiek.
Personal note: Biorąc pod uwagę fakt, że z wymianą żarówek ostatnio czekałam na Amanta, bo sama wolałam nie ryzykować, to ja chyba wolę ustrojstwo do grzanek kupić. ;)
                                                                                                                    
II
Dla wszystkich wielbicieli gier komputerowych, albo social networks jak Twarzowaksiążka, albo wirtualnej rzeczywistości w której marnuje się prawdziwe życie na karmieniu świnek istniejących tylko w systemie zero-jedynkowym. Cudo! Ale jak wejdzie w życie Gamebook, ja się nie zapisuję. ;)

IV
Introducing: The First Stand-Up Robot Comedian in the World! Kawały są nawet śmieszne, ale... modulacja głosu jak na kazaniu w kościele, a poza tym chyba improwizacja by nie wyszła (bo nie wierzę w AI). Hmmm, wyobrażacie sobie Robo-Spadkobierców? – bo ja nie.

IV
Fermi then went on, with the same blunt logic, to disprove fairies, sasquatch, God, the possibility of love… And thereafter, as you know, Enrico Fermi ate alone :D” mówi John Hodgman – a to dopiero początek! Jeśli kiedykolwiek mieliście wątpliwości co do tego że Obcy istnieją, że nie jesteśmy sami we Wszechświecie – ba, na tej Naszej Planecie – albo że geek może wyrwać pannę, ten wykład rozwieje je wszystkie, przy okazji uszkadzając przeponę i mięśnie policzków.
BTW, marzy mi się to uprowadzenie do sex pyramid – aczkolwiek nie przez Obcego...

V
Absolutnie smakowity kąsek (choć mam wątpliwości co do „visible solids” – nazwa jakoś odstrasza) nie tylko dla wysublimowanych koneserów uciech podniebienia ale i dla tych dla których szczytem wyrafinowania jest zmieszać dwa różne Gorące Kubki Knorra. Fantastycznie wciągający i zabawny wykład z dziedziny psychologii marketingu i reklamy w branży gastronomicznej/producentów żywności. O naszych preferencjach i jak często się do nich nie przyznajemy, mimo że nas zwyczajnie uszczęśliwiają. Smacznego! :)
http://www.ted.com/talks/malcolm_gladwell_on_spaghetti_sauce.html

Have a great one! :)

piątek, 18 lutego 2011

Baby Names (and Mistakes)

Ja rozumiem, że dla każdego Rodzica imię Jego/Jej dziecka będzie najcudowniejsze. Rozumiem też, że Kobieta w ciąży jest tak nabuzowana hormonami i zakręcona przez wszystkie zmiany w Jej ciele zachodzące, że nie potrafi myśleć logicznie – ale od tego jest Chłop żeby być głosem zdrowego rozsądku. Mimo to, ludzie mają jakąś manię nazywać swoje dzieci najprzeróżniejszymi udziwnionymi imionami. Oczywiście nie mówię tutaj o celebrities, bo im to ogólnie woda sodowa uderzyła do głowy, więc potrafią zajrzeć rano do lodówki i postanowić nazwać swoją córeczkę Jabłko (Apple). W Polsce też nie brakuje takich „cudownych” pomysłów – słyszałam np. o parze, która chciała dać chłopcu na imię Kermit... no comment.

Dla mnie osobiście imię to imię – niejako „etykieta” człowieka. Więc nie powinno być nazwą państwa, miasta, góry, rzeki, rośliny czy zwierzęcia (haha, prawie wszystkie kategorie z gry w inteligencję). Jest tak wiele dobrych imion „ludzkich”, że naprawdę nie trzeba niczego udziwniać. Często się słyszy Rodziców mówiących, że chcą „oryginalne” imię dla dziecka. Dlaczego??? Po co??? Czy to jakiś kompleks niższości lub frustracja z niespełnionych marzeń i usiłowanie podbudowania się poprzez Dziecko? Co jest takiego złego w Ani, Piotrku, Adamie, Tomaszu, Karolinie? Naprawdę nie rozumiem.

Na marginesie dodam, że bardzo nie lubię swojego imienia. Takie spokojne, grzeczne i jakieś... dziecinne. Nie ma „dorosłej” formy, jak np. „Asia” vs. „Joanna” (dlatego też każdy kto mnie zna, wie jak się do mnie zwracać). Podoba mi się moje drugie imię – już zupełnie lepiej do mnie pasujące. Za to najbardziej oczywiście lubię trzecie, które sama sobie wybrałam (choć były problemy przy bierzmowaniu, bo podobno takiej Świętej nie było, więc foch biskupa poszedł).

A teraz trzy przykłady nieodpowiednich i/lub śmiesznych imion:
1) Olimpiada – no OK, to był żart. Pewnemu Osobnikowi wyrwało się „na mat-fizie puknąłem olimpiadę” i automatycznie skojarzenie jedno tylko mogło się ukluć, oczywiście. ;P Ale wcale bym się nie zdziwiła gdyby ktoś, kiedyś, tak córę nazwał.
2) Tradycja – z filmu rzecz jasna, ale jest na tę samą modłę co angielskie Hope (Nadzieja) lub Joy (Radość). Ciekawe czemu nikt nie daje takich imion jak Fury (Furia) lub Revenge (Zemsta). A może daje...?
3) Dick – no wiem, wiem, że to skrót od Richard, no ale jak można narazić syna na te wszystkie żarty w szkole – a może i później też (sobie wyobrażam zebranie Zarządu i Prezesa krzyczącego na dyrektorka „you are truly a Dickhead”).

Na zakończenie stwierdzę, że rekordzistą jest chyba Jamie Oliver – skądinąd wydawałoby się normalny człowiek, którego programy kulinarne lubiłam oglądać gdy jeszcze TV nie służył mi jako akumulator kurzu. Get this:
córka: Poppy Honey Rosie (Mak Miód Róża)
córka: Daisy Boo Pamela (Stokrotka Czyjaś Panna Pamela)
córka: Petal Blossom Rainbow (Płatek Kwiatowy Pączek Kwiatowy Tęcza)
syn: Buddy Bear Maurice (Kumpel Niedźwiedź Maurycy)
LOL

czwartek, 17 lutego 2011

Project Reason

Uwaga: tylko dla myślących – ale tutaj przecież nie będzie z tym problemu. :) Ewentualna reszta może iść na kawę (np. do kościoła, jak się dowiadujemy z jednego filmiku).


Cytując opis: Project Reason is a 501(c)(3) nonprofit foundation devoted to spreading scientific knowledge and secular values in society. The foundation draws on the talents of prominent and creative thinkers in a wide range of disciplines to encourage critical thinking and erode the influence of dogmatism, superstition, and bigotry in our world.

Co roku organizowany jest konkurs na filmik propagujący myślenie krytyczne – myślenie za siebie samego/samą, myślenie poza schematami.

W tym roku znowu mamy szóstkę finalistów z naprawdę ciekawymi (i często zabawnymi) propozycjami. Ja już wybrałam faworyta. :) Choć muszę przyznać, że gdybym mogła, zagłosowałabym na dwa filmy.

Nie powiem Wam teraz które najbardziej mnie zakręciły, ale:

1)      Jeśli chcecie poznać alternatywną wersję Biblii (Stary Testament, z próbką zestawu mordu i gwałtu popieranego przez Najwyższego), której Wasze dzieci mogą być nauczane przez postępowe katechetki – zobaczcie filmik The Tutor. Śmieszny, ale daje do myślenia.
2)      Bardzo podoba mi się New Age Medic – zresztą zamierzam dłużej na ten i podobny temat kiedyś indziej. Krótki ale very to the point.
3)      Dla tych którzy myśleli że Kościół w Polsce ma za dużą władzę i jest skomercjalizowany – polecam filmik The New Tithe. Stąd też sugestia pójścia na kawę na froncie tego posta. Heh, na co komu schody do nieba, kiedy ma się maybacha...
4)      I wreszcie, zachęcenie do używania własnej głowy zamiast przyłączania się do owczego pędu za Religią, Polityką, Armią – pozycja pt. Think. Cóż, najczystszy umysł, nieskorumpowany grupowym myśleniem i propagandą piorącą mózgi, jest w stanie dostrzec najprostsze (jedyne) rozwiązanie.  

Aby zagłosować, trzeba się zarejestrować – ale to chyba nie powinno być problemem dla ludzi wiedzących jak obsługiwać konto email lub inne internetowe. :)

Education is not the learning of facts but the training of the mind to think.
(Albert Einstein)

środa, 16 lutego 2011

What if Genius Was One of Us

Czasami inspiracja przychodzi z zupełnie niespodziewanego źródła. Czasami widzimy coś co absolutnie zachwyca innowacyjnością, co wprawia nas w podziw nad ludzkim umysłem, który potrafił zrodzić taką ideę i wcielić ją w czyn. Jest wiele takich rzeczy oraz wiele takich umysłów. Niektórych z tych ludzi z pewnością można nazwać Geniuszami, inni są tacy sami jak Ty i ja, lecz po prostu zostali obdarzeni Kreatywnością i Talentem do nadania jej odpowiedniej formy – nawet choćby tylko raz w życiu lub tylko dla zabawy.

*
Ten filmik zobaczyłam po raz pierwszy w niedzielę na pewnym blogu. Osłupiałam, bo zupełnie się nie spodziewałam tego co pojawia się na ekranie w ostatnich sekundach. Ale pomijając komercjalny aspekt… Kreatywność? Jak najbardziej. Geniusz? Śmiem twierdzić, że tak.
The Kinetic Sculptor (Theo Jansen)
http://www.youtube.com/watch?v=a7Ny5BYc-Fs

*
Ten kawałek podarował swoim czytelnikom autor innego bloga. Z pewnością otwarty umysł i wspaniała Wyobraźnia Wizualna towarzyszyły tworzeniu tego clipu.
Tyger
http://www.youtube.com/watch?v=6LsMoUtBlDk

*
Podejrzane po (prawie) sąsiedzku. :) Filmik mnie zachwycił wielką, wręcz namacalną, Wrażliwością i umiłowaniem Kunsztu. IMHO: piękne. :)
Thought of You

*
Wydłubałam na Twojejtubie. Musiałam zobaczyć, czy przypadkiem Konewka się nie pojawi. ;) Pomysł idealny w swojej prostocie i bardzo przyjemne dla oka wykonanie. Zdecydowanie Kreatywność wyczuwalna.
Last Leaf
http://www.youtube.com/watch?v=d-65HmTZzAk

*
Tego Pana chyba nie muszę przedstawiać? Pierwszy raz zobaczyłam z bliska jego sztukę w Paryżu, podczas odwiedzin Centre Pompidou. Zdecydowanie nazywam Go Geniuszem.
Cirque Calder

Ahh, oglądając takie rzeczy, gdzieś głęboko pod całym zachwytem, odczuwam jednak podgryzanie Green Monster. Tak, patrzę i zazdroszczę – bo choćbym na rzęsach stawała nie potrafiłabym na coś takiego wpaść ani tego wykonać, bo przy jakiejś tam tej całej swojej inteligencji nie posiadam żadnego kreatywnego talentu, bo moja wyobraźnia sprowadza się do wyprodukowania naprędce krewetkowego toppingu, nałożenia go na plastry ogórka i postawienia całości na stole przed Gościem, z dumą nazywając to “azjatyckimi talarkami”.

Ostatnio podzieliłam się opinią z Pewnym Osobnikiem, że mam mocne podejrzenia iż w starożytnej Sparcie nie tylko kaleki uczono latać ze skałki ale i geniuszy też – coby nie kłuli w oczy swymi chorobliwie przerośniętymi uzdolnieniami. ;)

poniedziałek, 14 lutego 2011

For You

Ta piosenka jest dedykowana jednemu Special Friend w szczególności, a także wszystkim Good Friends oraz Krewnym i Znajomym Królika ogólnie. Drodzy Czytelnicy i Czytelniczki... enjoy! :)
Sometimes in our lives
We all have pain
We all have sorrow
But if we are wise
We know that there’s always tomorrow
Lean on me when you’re not strong
And I’ll be your friend
I’ll help you carry on
For it won’t be long
‘Til I’m gonna need
Somebody to lean on
Są utwory mówiące o prawdach życiowych i pozostaną na zawsze klasyką muzyki, choć niektórym mogą się wydać przestarzałe. Cóż, uniwersalne wartości są niezmienne, niezależnie od czasów w których żyjemy. Posłuchajcie czasami „Bridge Over Troubled Water”, „What a Wonderful World”, „Somebody to Love”, „I Can See Clearly Now”... Warto. :)
Podpisano:
Nierozważna i Nieromantyczna ;)

niedziela, 13 lutego 2011

Kiedy byłam małym chłopcem

Nie wszystko było takie złe w tamtych czasach, a za niektórymi rzeczami się nawet tęskni...

 Nic dodać, nic ująć. :)

 Kto mleka nie lubi, ten zęby pogubi.

Tylko opcja „na miejscu”.

Jak męskie marzenia o trójkącie – każdy chciał mieć parę.

  The Age of Innocence.

Teraz dzieci musiałyby żuć Durexy by takie balony robić!

Nu, pogodi! 

sobota, 12 lutego 2011

Na weekend

http://www.youtube.com/watch?v=Gd9s6Sp_WUE&feature=related

Piękne.
Sinead jak zwykle pokazuje klasę.
Kawałek mocy nabiera z czasem (tak od ok. 2 min) - jak najlepsze rzeczy w życiu: wino, sex, Bolero Ravela. :)

Wisienka

 

Się podzielę, bo warto:

Siedzimy w parę osób wczoraj nocnie w pubie, przy barze. Zamawiam standardowo Manhattan. Facet siedzący obok zapodaje uderzenie:
On: Ahh, Manhattan klasyczny. I ta wisienka słodka...
Ja: Tak, lubię wszystko klasycznie, bo oryginalnie. Słodycz to bonus.
On: Oczywiście, oryginalne rzeczy są najlepsze – na przykład ludzie. Też mogą być słodcy.
Ja: Tego nie wiem, ale obawiałabym się bólu zębów.
(widzę, że chwila na przetrawienie info i wymyślenie odpowiedzi)
On: Ohh, zawsze znajdzie się dobry dentysta, albo pan doktor. (ze znaczącym uśmieszkiem)
Ja: Wiesz, że sadystów unika się jak ognia?
(blank face, widać że nie rozumie; po chwili:)
On: Ale ta wisienka jednak nie tak słodka jak ty.

LOL

Następne co mówię, to: „dziękuję za komplement, ale wrócę już do towarzystwa” i odwracam się w drugą stronę do...

W sumie sama nie wiem: śmiać się czy płakać?

piątek, 11 lutego 2011

Keep the Faith


 Zapowiedziałam wczoraj, więc się trochę powymądrzam teraz o religii. Temat na posta podszedł mi już gdy pisałam Karmę – tam wspominałam Biblię i Boga – a poza tym ogólnie na blogu chyba nieraz wzywałam imię Jego nadaremno.

Zacznę może od osobistego motywu. Nie potrafię się dokładnie określić – nie pasuje do mnie w 100% ani „wierząca-niepraktykująca” ani „agnostyczka”. Będąc urodzona w Polsce oczywiście zostałam wychowana w Katolicyzmie. Ba!, co więcej: w całkowicie niedawnych (haha) czasach szkoły podstawowej byłam Bielanką i czytałam też do mszy. Ale z innych powodów niż Siostra myślała – zwyczajnie już we wczesnej młodości zauważyłam że lubię szopki, przebieranki (te białe suknie i błękitne pelerynki) i stać na „scenie” w centrum uwagi ludzi (na przykład obok Ołtarza w kościele). Dlatego jak najbardziej praktykuję – ale obecnie tylko Wielkanoc (koszyczek-święconka i dzielenie się jajkiem) oraz Boże Narodzenie (Wigilia, opłatek, Pasterka). Lubię tradycję z tym związaną, a nie religijny aspekt obrzędu.
Dygresja: taki oto dialog przeczytałam w jednym serwisie:
- No, chodzę czasami do kościoła, więc raczej jestem katolikiem.
- Ja stoję czasami w garażu – czy to znaczy że jestem samochodem?
Nie jestem też agnostyczką bo miałam jedno zdarzenie w życiu, akurat w Wigilię (musiałam mieć jakieś 7 lat, bo mój Tata był jeszcze z nami), które dla mnie do tej pory jest wyraźnym dowodem, że istnieje Coś/Ktoś Nad Nami. Nie akceptuję jednak, że nazywa się Bóg Ojciec.
Można więc mnie chyba określić „wierząca-praktykująca inaczej”.

Ogólnie uważam, że religia – a raczej Wiara – to kwestia tak osobista i związana ze światem abstrakcji, że nie powinna być przedmiotem dyskusji i sporów, i nie powinno się też do niej nakłaniać ludzi lub ich „nawracać” – ani słowami ani ogniem i mieczem. Mnie nie obchodzi czy ktoś wierzy w Boga Ojca, Jahve, Allacha, Zeusa czy też Flying Spaghetti Monster (http://www.venganza.org/about/ – polecam lekturę - stąd fota na froncie posta; swoją drogą: mój niedoszły szef i współpracujący dyrektor instytutu z AU bawił się w to). Cytując Barda: to co zwiemy różą pod inną nazwą równie słodko by pachniało. Ważne jest by ktoś praktykował zasady etyczne w tych religiach zawarte: nie zabijaj, nie krzywdź innych, okaż miłosierdzie, podaj pomocną dłoń, etc. Te zasady wydają mi się universalne niezależnie od wyznania (pomijam oczywiście fanatyzm!... co mi przypomina Świętą Konewkę: 
http://www.youtube.com/watch?v=e30zR7Fv9uA – obejrzyjcie, cudeńko!).

Sama bym się raczej skłaniała ku opinii Karolka Marxa: „religia jest opium ludu”. Faktycznie, ale jestem jak najbardziej za tym by niektóre osoby święcie wierzyły w to co tam sobie wierzą, jeśli to ma podziałać kojąco. Osoby, które cierpią w życiu, które czują się przytłoczone przeciwnościami losu, które są na granicy kompletnego załamania. Jeśli wiara – obiecująca lepszy byt po śmierci (lub kolejne życia) – ma im pomóc przetrwać te najgorsze chwile, to czemu nie? Nie afirmuję oczywiście bezczynności! Nie! „Pomóż sobie, a Bóg ci pomoże”. Ale jeśli wiara ma ci dać nadzieję i siłę, to wierz całym/całą sobą. :)
Dygresja: jest fantastyczna komedia pt. „The Invention of Lying”, która zahacza mocno o tematykę religii (pokazuje jako wątek oboczny stworzenie religii, włącznie z tablicami Mojżesza – z tym, że są to pudła po jedzonku z Pizzowego Kapelusza... hmmm, ciekawe ile zapłacili za product placement... http://www.youtube.com/watch?v=a-H2dNfx-Uw – film mogę udostępnić zainteresowanym!)

Dlatego, koniec końców, uważam, że religia jak najbardziej przydatna jest, ale – jak większość rzeczy w życiu – tylko gdy zapodana w umiarze.
Z Bogiem/Jahve/Allachem/Zeusem/FSM/(...wstaw odpowiednie...)! :)

czwartek, 10 lutego 2011

Jak nie rozmawiać

Nie mam nic przeciwko piłce nożnej. Na stadiony nie chodzę z tego samego powodu, z jakiego nie ważyłbym się spać nocą na mediolańskim Dworcu Centralnym (albo przechadzać się w nowym Jorku po Central Parku, kiedy wybije szósta po południu), ale jeśli jest okazja, z przyjemnością i zainteresowaniem patrzę na dobry mecz w telewizji, gdyż znam i doceniam wszystkie walory tej szlachetnej gry. Nie czuję niechęci do piłki nożnej. Czuję niechęć do ludzi zakochanych w piłce.

Chciałbym być jednak dobrze zrozumiany. Dla kibiców mam takie same uczucia, jakie Liga Lombardzka żywi dla osób spoza wspólnoty: "nie jestem rasistą, dopóki siedzą u siebie". A przez to "u siebie" rozumiem miejsca, gdzie lubią się spotykać w ciągu tygodnia (bar, rodzina, klub), oraz stadiony, nie interesuję się bowiem, co się tam dzieje, i cieszę się, kiedy przyjeżdżają kibice z Liverpoolu, gdyż później mam zapewnioną rozrywkę przy lekturze prasy, i skoro mają już 'circenses', niechaj przynajmniej leje się krew.

Nie lubię kibica, bo ma dziwny rys charakteru: nie rozumie, dlaczego ty nie jesteś kibicem, i stara się rozmawiać z tobą tak, jakbyś nim był. Żeby uniknąć nieporozumień, pozwolę sobie przytoczyć przykład. Gram na flecie prostym (...). Załóżmy teraz, że jadę pociągiem i pragnąc nawiązać rozmowę z siedzącym naprzeciwko podróżnym, pytam:
- Czy słuchał pan ostatniego kompaktu Fransa Brüggena?
- Co, czego?
- Mam na myśli "Pavane Lachryme". Moim zdaniem zanadto zwalnia na początku.
- Przepraszam, ale nie rozumiem.
- Przecież mówię Van Eyck, tak czy nie? (Oddzielając sylaby) Blockflöte.
- Proszę pana, ja.. Czy to na smyczki?
- Ach, rozumiem, pan nie..
- Nie.
- To ciekawe. Czy wie pan, że jeśli chce się mieć ręcznie wykonanego coolsmę, trzeba czekać trzy lata? Lepiej już sprawić sobie moecka z hebanu. Jest najlepszy, w każdym razie spośród tych, które dostępne są w handlu. Tak twierdzi Gazzelloni. Czy potrafi pan dojść do piątej wariacji z "Derdre Doen Daphne D'Over"?
- Ja naprawdę jadę do Parmy..
- Aha, rozumiem, gra pan w tonacji f, nie zaś c. Daje większą satysfakcję. Czy wie pan, że odkryłem sonatę Loeilleta, która..
- Leje co?
- Ale chcę zobaczyć, jak pójdzie z fantazjami Telemanna. Pan czasem próbuje? Nie stosuje pan czasem palcowania niemieckiego?
- Wie pan, Niemcy, BMW to świetny samochód, mam dla nich dużo szacunku, ale..
- Jasne. Stosuje pan więc palcowanie barokowe. Słusznie. Proszę tylko pomyśleć, ci z Saint Martin in the Fields..

Nie jestem pewny, czy wytłumaczyłem, o co mi chodzi. Ale jeśli mój nieszczęśliwy towarzysz podróży rzuci się na hamulec, z pewnością go, czytelniku, nie potępisz. Dokładnie tak samo jest z kibicem. Sytuacja staje się szczególnie trudna w przypadku rozmowy z taksówkarzem.
- Widział pan Viallego?
- Nie, musiał przyjść, kiedy akurat wyszedłem.
- Obejrzy pan wieczorem mecz?
- Nie, muszę zająć się księgą Zet "Metafizyki", wie pan, chodzi o Stagirytę.
- Dobrze, niech pan zobaczy, a potem sam powie. Dla mnie Van Basten mógłby zostać Maradoną lat dziewięćdziesiątych, a jak pan myśli. Ale ja nie spuszczałbym oka z Haggiego.

I tak się toczy rozmowa - jakby gadać do ściany. I nie w tym rzecz, że jego nie obchodzi, czy mnie obchodzi. Rzecz w tym, że on nie jest w stanie pojąć, że kogoś może to nie obchodzić. Nie pojąłby tego, nawet gdybym miał troje oczu i parę czułków na zielonych czułkach potylicy. Nie uświadamia sobie odmienności, różnorodności i nieporównywalności możliwych światków.

Podałem przykład taksówkarza, ale w przypadku rozmówcy z klas panujących sprawa przedstawia się dokładnie tak samo. To jak choroba wrzodowa, atakuje biednych i bogatych. Rzeczą osobliwą jest jednak to, że istoty tak niezłomnie przekonane o równości wszystkich ludzi gotowe są rozbijać głowy kibicom, którzy przyjechali z sąsiedniej prowincji. Ten ekumeniczny szowinizm wydziera z mojej piersi okrzyk podziwu. To tak, jakby ci z Ligi powiedzieli: "Niech Afrykanie przyjeżdżają do nas. Potem damy im wycisk".

[Umberto Eco „Jak nie rozmawiać o piłce nożnej” ze zbioru „Zapiski na pudełku od zapałek” Tom I]
Jeden z moich ulubionych felietonów - mogę pożyczyć chętnym, bo mam wszystkie 3 tomy.
BTW: nie muszę chyba tłumaczyć, że alegoria?

House Rules

To whom it may concern:
Wchodząc na mojego bloga niejako przychodzisz do mnie do domu. Zaproszeniem – nieoficjalnym i nie imiennie dla Ciebie – jest fakt że wisi sobie ten blog w internecie i że ja nie wymagam rejestracji i przydzielenia loginu i hasła żebyś mógł/mogła czytać co piszę (a jest to dobre rozwiązanie – wiem z innego). Będąc w moim domu musisz przestrzegać jego zasad (i kwasów, hehe). Jeśli nie umiesz tego zrobić, to wiesz gdzie są drzwi: po prostu zamknij zakładkę w przeglądarce i więcej nie zaglądaj pod ten adres http.

Cenię sobie ciekawe i przemyślane komentarze – AWZ, zaczynam się już przyzwyczajać lub wręcz uzależniać! :) – co nie jest równoznaczne z pochlebnymi lub zgodliwymi. Nie uznaję jednostronnego jęczenia o „nie fair”. Holocaust był nie fair, głód w Afryce jest nie fair. Nie uznaję oceniania i wypowiadania się o mnie od osób, która mnie tak naprawdę nie znają lub które czerpią wiedzę z jednego źródła, bynajmniej nie 100% obiektywnego i zwyczajnie sprzedającego swoją wersję – to się dopiero nazywa „tendencyjność”. Dodatkowo: każdy jest mocny w gębie jako „Anonimka” – ciekawe skąd brak odwagi by się ujawnić... Ale ja nie o tym, bo temat oceniania poruszyłam już w poście „No rash judgements”.

Osoby mające minimum inteligencji (czyli choć trochę więcej niż ogórek na grządce działkowej) rozumieją, że to co piszę to moje własne opinie, wynurzenia, wersja postrzegania świata, wspomnienia – wszystko maksymalnie subiektywne, bo prosto z mojego wnętrza. Nie twierdzę, że mam we wszystkim rację (choć uwielbiam polemiki i obronę swojego zdania do końca), nie twierdzę że wszystko co napisałam jest absolutną prawdą – absolutną w sensie idealną, kompletnie obiektywną – ale jest prawdą widzianą moimi oczami. I znowu: jeśli komuś nie smakuje, to zamiast tutaj się odpluwać należy wyjść z jadłodajni i więcej nie wracać.

Wolność słowa. W moim domku jak każdy „Tomek” mam prawo mówić co chcę i jak chcę. Rozumiem kwestię czystości języka i urazu Czytelników/Czytelniczek do pewnych terminów. Ale ja, jak można było chyba zauważyć, staram się nie kląć tutaj, jednak wciąż zachowując prawo właścicielki bloga/domu by nazywać pewne osoby Suką, Babsztylem ze Sklepu lub Bullshit Master. Nigdy żadnej osoby nie nazywałam tutaj z imienia, więc Moi Goście nie mający paranoi umieją to przeczytać i zwyczajnie przyjąć – nie szkaluję i nie piętnuję tutaj nikogo dla jakiegoś swojego „zysku”. Plus, jestem pewna, że moje Czytelniczki choć raz w życiu spotkały właśnie taką Sukę, że Moi Czytelnicy/Czytelniczki mieli do czynienia z Bullshit Master uprawiającym słowny onanizm. Jeśli nie potrafisz tego zrozumieć, to ten blog to za wysokie progi na Twoje nogi.

Ja naprawdę nikogo nie zmuszam by czytał mojego bloga. Jeśli się nie podoba i uważasz że jest tendencyjny, to po co go czytasz? Swoją drogą, nie wiem ilu mam Czytelników/Czytelniczek – oprócz tych Stalkers zapisanych na obserwowanie i oprócz osób, które mi prywatnie doniosły, że czytają. Szczerze mówiąc, jest ich garstka. A komentarzy o wiele więcej – z podpisami jak Małpa lub X. I bynajmniej nie wszystkie komentarze „cmok, cmok, cycuś, Darling”. Uczciwie wiszą one na blogu zamieszczone – oprócz tych z wulgaryzmami ogólnymi i w stosunku do mnie. Ale z góry uprzedzam, że usunę i wrzucę w SPAM wszystkie dalsze głupie komentarze „ahh, jaka jesteś niedobra, jak można nazywać samiczką psa biedną dziewczynkę, i nie można o chłopczyku który nie może się bronić”. Jeśli tak w ząbki kole to co piszę, to powtórzę się jak Idiotka Historia: po kiego tu wchodzisz i czytasz? Pewni Nowi Czytelnicy (wyczuwam nowość po stylu i słowach) niech mnie nie zrozumieją źle: podobały mi się Wasze komentarze, choć były czasem wyzwaniem, bo jednak pokazują Wasze krytyczne spojrzenie i chęć zrozumienia skąd wychodzę. :) I to jest OK. More, please. :)

Kończąc: zapraszam do dalszej lektury osoby inteligentne i myślące za siebie. Resztę odsyłam na inne blogi – tyle ich jest w sieci, że każdy sobie coś znajdzie na swoim poziomie.

środa, 9 lutego 2011

Odpowiedzi

1) Dzisiaj kolejna osoba zapytała czy nie myślałam o publikacji (napisaniu książki). Odpowiedź jest: Tak. :) Marzenie z dziecięctwa – czyli szkoły podstawowej. Ale serio mówiąc, to planuję publikację, tylko jeszcze troszkę czasu potrzebuję – niech rok minie w życiu A Woman Scorned. :)

2) Nie, nie szukam męża – nie na siłę. Dzięki za oferty, ale nie chcę być „poznawana” z „fajnymi facetami”. :) Sama sobie znajdę – albo On mnie znajdzie. Na zasadzie – się trafi przypadkiem. Serendipity. :) I niekoniecznie mąż, tylko ogólnie partner życiowy – bo to bardziej znaczące słowo (jeśli On jednak nie będzie chciał mnie zobaczyć w białej sukni, to się pogodzę z tym).

3) Nie, nie myślę wciąż o CHW. To że piszę o nim, to dlatego że czasami mam skojarzenia – ale to tak samo jak nawiązuję do czegoś z przedszkola albo z czasów życia w Krainie Oz. Wyrzuciłam go z myśli i szczerze mówiąc – z czego bardzo się cieszę – normalnie w ciągu dnia/tygodnia w ogóle nawet raz nie pomyślę. Jedyna bolączka to kontakt z jego strony lub wredna złośliwość, którą mi robi gdy ma ku temu okazję, jak ostatnio. Ale prawda jest taka, że był ważną częścią mojego życia, więc zawsze gdzieś w pamięci będzie.

4) Tak, zaczęło się od Suki. Nie, nie tylko on jest winien ogólnie z tym co dalej – ja też, bo mogłam być bardziej wyrozumiała i lepiej się dostosować, bardziej ugiąć. Dlatego tak, czuję, że to wszystko to jakoś moja wina, bo to ja jestem Rzucona a nie Rzucająca.

5) Nie, nie udaję niczego. Nie odgrywam Twardzielki. Po prostu nie jestem jedna zwyczajna – w sensie ani Sentymentalna Pensjonariuszka ani Wredna Zołza (którą to chyba chciałabym być). Poplątanie z pomieszaniem. Gram twardą, bo to mnie chroni, również przed samą sobą, przed smutkiem samotności. Ale wywnętrzam się też gdy tego potrzebuję, jak jakaś Wrażliwa Delikatna Panienka. Cóż. Ja sama nie dojdę za sobą, więc Wy też nie próbujcie.

Ale wyszło: Nocne Polki Pisanie. :)

Stary kawaler i nie może

Na wstępie zaznaczę, że Stary Kawaler (a dokładniej: Zatwardziały Stary Kawaler – ZSK) to mój wróg publiczny numer jeden, jako że taki delikwent nigdy nie będzie chciał się ze mną ożenić. ;)

ZSK to zwierzę zadziwiające. Chciałabym powiedzieć, że egzotyczne i kwalifikujące się do ZOO, ale – niestety – Jego obszar występowania jest tak szeroki, że właściwie może być przyrównany do pająka krzyżaka (brrrr). Cechy charakterystyczne gatunku wynikają nie z uwarunkowań genetycznych, ale ze środowiskowych. Niestety, nie są one specyficzne. ZSK może być jedynakiem, lub pierwszym, drugim, albo którymś z kolei dzieckiem. Może pochodzić z rozbitej/patologicznej rodziny, ale również z absolutnie typowej i zdrowej, z dwojgiem „normalnych” rodziców. Może żyć wciąż w domu rodzinnym lub na swoim. Może być szpetnym Bazyliszkiem (ocena subiektywna oczywiście) lub pięknolicym i kształtnociałym Stud Muffin. Jedynym kryterium wydaje mi się tutaj być inteligencja plus wykształcenie, bo jednak prewalencja ZSK jest chyba wyższa wśród osób po prawej stronie krzywej Gaussa IQ i z papierkiem przynajmniej magistra – czyli właściwie moja target group, heh...

No to czego ten ZSK nie może?
Oczywiście nie tego, o czym z miejsca pomyśleliście. TO może, jak najbardziej. Jest wolny, przeważnie ekstrawertyczny, łatwo nawiązuje kontakty z ludźmi, wie jak być atrakcyjny dla kobiety i ma te niezaspokojone potrzeby seksualne. Więc jak najbardziej może (i chce) sobie pochędożyć.

Nie może się ustatkować. W sensie: sam dla siebie, życiowo. Przeważnie łapie się ciągle za nowe projekty, zmienia pracę lub pozycję w firmie, kombinuje z działalnościami, lub zwyczajnie ma zawód, które się wiąże z ciągłymi podróżami i częstymi zmianami. Najczęściej wynajmuje mieszkanie a nie posiada je na własność, pewno zostawiając sobie taką „psychiczną otwartą furtkę” – tylko do czego? Chyba jedynie do przeniesienia sie do innego miasta lub zagramanicę, bo przecież nie do przeprowadzki do Laski, której nie ma i mieć nie będzie.

Nie może się zdecydować czy chce jedną pannę na dochodne, czy skakać z kwiatka na kwiatek pomiędzy różnymi – co się wiąże, primo, z potrzebą wyrywania tych różnych i, secudno, z ryzykiem, że panny z „haremu” kiedyś się zbuntują z powodu braku kultywacji relacji man-on-woman.

Nie może zrezygnować z przyzwyczajeń i szeroko rozumianej swobody/wolności. Tak się już przystosował i zaadoptował do życia Singla, że jakikolwiek kompromis nie wchodzi w rachubę. Dlatego też na zawsze pozostanie ZSK, bo obecność drugiej osoby – jej przyzwyczajeń i metod gospodarowania – w domu dzień po dniu, każdego ranka i wieczora, w każdy weekend i dzień wolny od pracy, będzie Go drażnić coraz to bardziej i bardziej.

Nie może liczyć na wsparcie w momentach kryzysowych. Zwyczajnie dlatego, że nie ma osoby bliskiej w domu, której może się zwierzyć lub do której wygadać. Nie może na to liczyć, bo luźne związki i znajomi nie zawsze będą mieli dla Niego czas akurat w chwili potrzeby. Jeśli jest blisko z Rodziną to OK, może im się powywnętrzać, ale ZSK to przeważnie niezależne koty, które z Familią co najwyżej święta spędzają.

Nie może się spodziewać sexu codziennie, o każdej porze dnia i nocy – i nie mówię tutaj o DIY! ;) Zwyczajnie dlatego, że nie ma tej stałej osoby w domu, a podryw wymaga troszkę czasu plus nie zawsze kończy się sukcesem (w sumie można zapłacić, ale ZSK to raczej ambicjonalnie by nie zdzierżył tej idei). No więc wracamy do pierwszej kwestii – niby może, ale nie do końca: nie zawsze gdy Go akurat chęć najdzie, jeśli nie liczymy tu grzechu Onana.

Na zakończenie powiem jedno: ZSK jest idealnym kumplem dla Zagorzałej Singielki. Jeśli funkcjonuje u Niej jako tzw. Friend With Benefits, to super, pełnia szczęścia! Ale nawet jeśli nie ma tego icing on the cake, to i tak się cudownie sprawdza: do pogadania, podobne poglądy życiowe, potrafi się dobrze bawić na mieście, nie jest Bluszczykiem i rozumie potrzebę niezależności, nie będzie męską wersją Bunny Boiler, a zarazem potrafi rycersko obronić przed niechcianymi awansami innych. 

Natomiast zwyczajne „tymczasowe” Singielki powinny Go unikać jak najgorszego Czarta z Piekła Rodem. :)

wtorek, 8 lutego 2011

Ogłoszenia drobne

Sprzedam tablet Pentagram Virtuoso w dobrym stanie, prawie nie używany. Wymaga minimalnej konserwacji z powodu nasycenia złymi fluidami.
Była

Zamienię obecną telewizję na bardziej zjadliwą i mniej ogłupiającą. 
Dorzucę 3 książki.
Zdegustowana

Przygarnę zegarek z budzikiem na chwile nieszczęśliwe czasu liczenia. Chętnie odbiorę 8. marca.
Realistka

Barter: poczęstuję koreczkami i kanapeczkami w zamian za wbicie dwóch gwoździ. Młotek w domu mam – Młotka się już pozbyłam.
Kobietka

Kupię kochającego i wiernego. Zapłata w naturze.
Idealna

niedziela, 6 lutego 2011

Karma

Powiedzenia „jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie” albo „nie czyń drugiemu co tobie niemiłe”. Po angielsku mamy „what goes around, comes around”. Kodeks Hammurabiego wyraźnie określa karę „oko za oko”. Za to Biblia przebija to wszystko, odwołując się do zapłaty po siedmiokroć – zarówno w wynagradzaniu dobrych uczynków jak i karaniu złych. I szczerze mówiąc mam nadzieję, że lucky number seven jest właśnie tym, który rządzi w Kosmosie.

Karma. Sprawiedliwość Uniwersalna. Ja to postrzegam jako zachowanie równowagi we Wszechświecie – coś w rodzaju makrokosmicznej homeostazy. Wyrządzając jakąś krzywdę – nieważne czy morderstwo, czy wyrwanie babci torebki na ulicy, czy złośliwe rzucanie kłód pod nogi osobie kiedyś bliskiej – naruszasz materię Wrzechświata. I tak jak już Isaak nas uczył, ż każda akcja powoduje reakcję, tak tobie też w rewanżu krzywda będzie wyrządzona, żeby tę fałdkę wyrównać. Nie chodzi mi tutaj o chęć zemsty. Po prostu nie dam po sobie jechać i uważam że niektórzy zasługują na to by spotkało ich najgorsze. Ale, uczciwie, osoba która zrobi mi coś złego dostanie ode mnie jedną (dokładnie jedną) szansę: „fooled me once – shame on you, fooled me twice – shame on me”. Uznaję, że człowiek jest istotą ułomną i że tak naprawdę każdy ma prawo popełnić błąd. Ale może popełnić go raz. I zależy jaki błąd.

Tutaj dygresja: absolutnie nie daję prawa błędu w kwestii agresji. Jeśli mężczyzna choć raz podniesie rękę na kobietę, jeśli choć raz dopuści się gwałtu, to nie ma dla niego żadnych okoliczności łagodzących. Żadne bzdurne tłumaczenia „byłem zdenerwowany”, „byłem pijany”, „ja taki nie jestem”, „nigdy więcej to się nie powtórzy, przysięgam” nie mogą być brane pod uwagę. Mężczyzna, który zrobił to raz, pokazał tym samym że jest w ogóle do tego zdolny, że tak naprawdę nie ma kontroli nad sobą i że nic nie daje gwarancji, że w przyszłości sytuacja się nie powtórzy. Jedyne co powinna teraz zrobić kobieta – niezależnie od uczuć żywionych do mężczyzny – to spakować torbę i opuścić jak najszybciej dom. Natomiast dalszą logistykę rozstania załatwiać później, w męskiej obstawie.

Jeśli chodzi o zemstę – trochę co innego, ale mieści się w temacie – to nie jestem chyba ani nadmiernie mściwa ani pamiętliwa. Nie życzę nikomu śmierci, choroby, wypadku samochodowego – czyli mocno drastycznych rozwiązań. Ale życzę żeby go karma dopadła. Ja osobiście przeważnie odcinam się od takiej osoby zupełnie lub ją ignoruję (co może być trudne w przypadku niektórych osób, ale jest wykonalne!) i żywię nadzieję, że Wszechświat wykona brudną robotę za mnie. Chociaż, wiem też że gdyby nadarzyła się okazja – gdyby kiedyś taka osoba chciała mojej pomocy, gdyby np. jej sukces zawodowy lub możliwość kredytowania zależały od jednego mojego słowa, to... hah!, revenge is a dish best served cold!

Anyways, teraz nie zatruwam sobie myśli (oprócz minimum do napisania tego posta) ostatnimi złośliwościami ze strony Wiadomo-Kogo – mam lepsze rzeczy do roboty, jak na przykład życie moim własnym życiem, odkrywanie nowych rzeczy o osobach już znajomych albo niedawno poznanych, cieszenie się z drobiazgów, takich jak pięknie rozwijające się różowe pączki kwiatowe na świeżo zakupionej azalii. Life can be beautiful – let’s not screw it up. :)