Tips for Life (#1: Wear Sunscreen!): http://www.youtube.com/watch?v=sTJ7AzBIJoI

czwartek, 31 marca 2011

Stolen Generations

Historia każdego kraju zawiera karty, którymi nie należy się chwalić. To jest normalne – ludzie są ludźmi, taka nasza natura że znajdą się osobnicy zdolni do najgorszych potworności.
Ale w Australii... w Australii nie chodziło o zdegenerowane jednostki, tylko o całe społeczeństwo.

Muszę dygresję: Leciał sobie w telewizji bardzo fajny program pt. „Healthy, Wealthy and Wise” – coś w stylu polskiego „Przyjemne z Pożytecznym”. Traktował o majsterkowaniu, stylu życia, oszczędzaniu na zużyciu wody, blah, blah, blah... – był bardzo ciekawy, mówię serio, podobał mi się. Chociaż jednak... Za moich czasów został on, w pewnych bliskich mi mocno kręgach, przemianowany na „Healthy, Wealthy and White”. Domyślić się chyba można dlaczego...

Otóż: gdy się już Białasy dorwały do władzy w Krainie Oz, to zaprowadziły swoje rządy. I to była tzw. White Australia Policy. Dotyczyła ona zarówno emigrantów (żadne „żółtki” czy „czarnuchy” do nas nie) jak i ludności autochtońskiej. 
I zaistniało też coś pod nazwą Stolen Generations.


Jak to podobnie bywało za dawnych dobrych czasów Świętej Inkwizycji i Misjonarstwa (BTW: polecam piękny film „The Mission” – choć o innym zakątku świata, to historia, zdjęcia  i muzyka wręcz porażają), w Australii Białasy ustaliły, że natywni Australijczycy – czyli Aborygeni – to podrasa ludzi, ot takie pitekantropy, bliższe zwierzęciu niż Homo sapiens. No i przecież te głuptaki nie są w stanie wychować swojego potomstwa. Gorzej nawet! – będą je wychowywać w bezbożnych wierzeniach Dreamtime, a nie jedynej właściwej religii! Dlatego świętoszkowate kobietki-społecznice wojujące o poszanowanie rodziny, lub misjonarczykowie wszelcy i urzędnicy państwowi, zrobili jedno co było ich zdaniem możliwe: postanowili uratować tych „pół-ludzi” od ich własnego losu. Ot po prostu: uszczęśliwić ich potomstwo (bo dla nich samych nie ma już ratunku) na siłę. 
I kradli dzieci...

OK, nie kradli – zabierali (niby!!!) w majestacie prawa. Wyrywano dzieci z rodzin Aborygeńskich. Zabierano je do domów dziecka by później dać je w opiekę Białym Australijczykom. Nie zrozumcie mnie źle – w sumie nie było im najgorzej. Bo przecie nie były jakoś niegodziwie traktowane, maltretowane, używane jako popychadła. Nie. OK – tylko część z nich znalazła miłe zastępcze rodziny, ale tak bywa nawet z Białasami. Co jest złe to to, że skradziono im tożsamość - bo nie mogły się identyfikować ani z tymi "nowymi" ani ze "starymi" ludźmi. Złe jest to że były wyrywane na siłę rodzinom. Niektóre jeszcze pamiętały swoje tradycje, a niektóre już nie, ale widziały że przecież są traktowane inaczej, że kolor ich skóry jednak wpływa na zachowanie nowopoznanych osób – w przeciwieństwie do ich białych „braci” i „sióstr”. I tak naprawdę nigdy nie miały szans być równorzędnymi członkami tego nowego społeczeństwa. A do tego: rodziny je pamiętały i one pamiętały rodziny i skąd przyszły. Pamiętały koszmarne sceny z wiosek, gdzie dzieci były wyrywane z rąk matek. Pamiętały ojców bitych do nieprzytomności, bo ośmielili się przeciwstawić Białej Australii. I najgorsze jest to, że to nie działo się wcale w zamierzchłych czasach – ten proceder miał miejsce nawet jeszcze w latach 70-tych (ponad 100 lat ta haniebna akcja trwała)!!! To było kiedy the Beatles i Elvis Presley szaleli na scenach, kiedy musical „Hair” był w teatrach, kiedy ABBA zawładnęła światem... kiedy w Polsce Karin Stanek śpiewała o „Podróży autostopem” oraz „Chłopcu z gitarą”, a Czerwono-Czarni krzyczeli „Nie bądź taki Szybki Bill”... Jęczycie na komunę, na PRL... a kurczę ilu z Was wyrwano w ten sposób dziecko z ramion???!

Ufff, muszę odetchnąć, bo to mocny temat...
Dlaczego o tym piszę? Dlaczego nie sprzedaję zawsze takiego cudownego widoczku Krainy Oz jako Utopii i Shangri-La?
Może dlatego że kocham Australię i jest moim wymarzonym domem, do którego tęsknię, ale mimo to nie jestem ślepa i potrafiłam walczyć ze złem które wyrządza i nie będę udawać, że go nie było/nie ma...
   
Cyprian Kamil Norwid:
Czy ten ptak kala gniazdo, co je kala
Czy ten, co mówić o tym nie pozwala?


Hey, you people
Out there
How come
You ain’t fair
To the people
Of the land
Try my, try my, sunset dreaming
 (…)
Hey, you children
Of the land
Don’t be fooled
By the Balanda ways
It will cause
Sorrow and woe
For our people
And our land

Message in a Bottle

Na wyspie, a nie w stalowej jaskini, nie za bardzo miałam możliwość pisania… ;)
Dlatego, w kontraście do wczoraj, dzisiaj będzie krótko.


To zdjęcie zrobiłam letnim popołudniem 5 lat temu. Chmury zaczęły zachodzić na niebo i bryza od oceanu się podnosiła. Patrzyłam na to miasto i myslałam, że mogłabym tu spędzić całe życie. A dzisiaj mówię: „home is where you find it”...

...
In the evening the dry wind blows
From the hills and across the plain
I close my eyes and I’m standing
In a boat on the sea again
And I’m holding that long turtle spear
And I feel I’m close now to where it must be
And my island home is waiting for me.
My home is Australia
We are a land bound by sea
And though I may travel far across the ocean
It will never forget me
My island home
My island home
My island home is waiting for me
 
 

wtorek, 29 marca 2011

Możliwość wyspy


Po raz pierwszy spotkałem Marie22 na kiepskiej jakości hiszpańskim serwerze; czas połączenia był przeraźliwie długi.
„Zmęczenie wywołane przez
Starego, zmarłego Holendra
Nie jest czymś, co można potwierdzić
Przed powrotem mistrza.”
2711.325104.13375317.452626. Pod wskazanym adresem miałem wizualizację jej cipki – przerywaną, spikselizowaną, jednak dziwnie prawdziwą. Żyje, zmarła, czy znajduje się w fazie pośredniej? Raczej w fazie pośredniej, tak sądzę, ale to rzecz o której nie wolno było mówić.
Tak się zaczyna książka Michela Houellebecqa pod tymże tytułem. A jeszcze w przedsłowiu (czy jak to pieroństwo nazywa się po polsku) pisze on: Zapewne istniała jakaś forma szczęścia rodzinnego związana ze wspólnym funkcjonowaniem, czego my nie jesteśmy w stanie zrozumieć. I później: Wcześniej, kiedy ludzie żyli razem, dawali sobie wzajemne zadowolenie przez fizyczny kontakt. Książka Houellebecqa daje do myślenia. Mocno. Oczywiście tylko u tych, którzy są zdolni do tej funkcji fizjologicznej.
Dużo wcześniej Isaac Asimov w swoich „Caves of Steel” przedstawił nam takie samo społeczeństwo, które nim tak naprawdę nie jest (bo wg mnie brakującym ogniwem do definicji jest bezpośrednie obcowanie z innymi): ludzie żyją w swoich domach, głęboko ukrytych pod kopułami i nie wychodzą z nich w ogóle, czy to ze strachu czy niepewności czy braku wewnętrznej potrzeby – ot, taka agorafobia naszych czasów. Kontakt z innymi istnieje tylko wirtualny, poprzez rozbudowaną sieć komputerową.


Dlaczego Was znowu zanudzam cytatami i opowiastkami z książek? Dlaczego tak potrzebuję czasami posłuchać wspomnianego wcześniej „Killing me softly”? Bo zauważam właśnie taki trend – z trwogą – wokół siebie. Gorzej: także w sobie samej! Pomyślcie i policzcie uczciwie (tak, uczciwie przed samą/samym sobą – przecież nie proszę Was abyście mi tutaj publicznie podawali cyferki) ile czasu spędzacie prze komputerem. Ile czasu poza pracą. Nieważne czy na czytaniu news, sprawdzaniu prognozy pogody, szukaniu ciekawostek, na grach, w chat rooms, na komunikatorze, czy samoprzyjemnie na Czerwonejtubie (coś o czym dopiero bardzo niedawno się dowiedziałam, ku wielkiemu zdziwieniu niektórych). A ile czasu w porównaniu z tym spędzacie, poza pracą, z innymi ludźmi – i nie mam tu na myśli męża/żony, chłopa/baby kręcących się po domu? Do jakiego stopnia kontakt virtualny usunął z Waszego życia ten realny? Jak przemożna jest w Was potrzeba kontaktu zdalnego – nawet w formie pustego bełkociku – spowodowana przez odczuwalny brak tego bezpośredniego?


Zamieniamy się właśnie w ludzi żyjących w stalowych jaskiniach, bez możliwości realnej wyspy. Te wszystkie portale społecznościowe: Twarzowaksiążka, MojaPrzestrzeń, Grono, NK (BTW: ja mam jedno skojarzenie do tego skrótu bom biologiczna bardziej – NK to Natural Killer cells, czyli niewyspecjalizowane komórki układu odpornościowego, nastawione na zabijanie wszystkiego obcego w naszym ciele) istnieją po to by podtrzymywać kontakty z ludźmi w obumierającym społeczeństwie – złudne kontakty, bo nie możemy zobaczyć wyrazu twarzy tej drugiej osoby, zanotować błysku w oku, odczytać body language, a nawet (na co ja choruję, choć się pilnuję by tego nie robić w pracy) gestykulując dotknąć ramienia, kolana, dłoni i uwidocznić emocje zawarte w słowach w fizyczny sposób. A także w ten sposób okazać ciepło, zrozumienie, wsparcie, przyjaźń... nieverbalny przekaz.

Powiem dosadnie: zdychamy! Zdychamy jako ludzie. A rodzimy się jako dodatkowy hardware do naszego komputerka. Zdychamy ludzko-emocjonalnie. Żyjemy w coraz bardziej zITowanym świecie. Mamy możliwość pracowania z domu – albo na zasadzie teleworking albo jako freelancers. Możemy kontaktować się ze znajomymi przez internet lub przez komórkę. Możemy zamówić praktycznie wszystko online – od mebli, poprzez sprzęt AGD i inny, ciuchy, bieliznę, aż po codzienne kupowanie chlebka, jajeczek i mleczka w Łańcuszkach Sprzedażowych oferujących dostawę do domu. Nie wspominam tutaj nawet o Mail Order Brides. Teoretycznie, możliwe jest życie bez wychodzenia choć na moment z domu. Ale czy tego naprawdę chcemy? 


Jednak boli mnie ten nowomodny kontakt li i wyłącznie wirtualny. I nie mówię tu tylko o tym prywatnym...
Zauważcie jak wiele firm ostatnio nie podaje na swoich stronach internetowych adresu ani numeru telefonu. Jak wiele z nich oferuje jako jedyny kontakt ich formularzyk online. A jeśli numer tel. jest podany, to albo nikt nie odbiera albo jesteśmy put on hold. A ja nie chcę pisać suchego email, by dostać odpowiedź z której i tak połowy rzeczy się nie dowiem. Ja nie chcę czuć się potraktowana szablonowo, jak jedna z osób która zadaje nowy FAQ. Przez telefon także degustuje mnie automat, z którym mam pierwszy kontakt i z którym „rozmawiam” wybierając guziczek „1” (jeśli dzwonię w sprawie swojego rachunku), guziczek „2” (jeśli jestem nowym klientem), guziczek „3” (jeśli chcę porozmawiać z konsultantem) lub guziczek „0” (jeśli chcę im podłożyć za to wszystko bombę). Zauważam że ludzi to już wcale nie dziwi, to odczłowieczenie usług. Podchodzą do całej sprawy ochoczo, woląc spędzić 15 minut wciskając odpowiednie cyferki w telefonie niż pojechać do filii danej firmy lub urzędu. Argumentacja jest ciekawa: szkoda mi marnować czasu na bieganie po urzędach i firmach. Hmmm, ale nie marnujesz czasu wisząc na telefonie i słysząc „wszyscy konsultanci są obecnie zajęci”? I po co ci ten zaoszczędzony czas – aby go zmarnować przed komputerem przy jakiejś grze?
W kontaktach z przyjaciółmi i znajomymi mamy to samo – na co dzień (nie mówię o weekendach) wybieramy wygodną namiastkę tego co powinno być. Czy to przez telefon czy przez internet. A powinniśmy opierać się na kontakcie z żywą osobą. Dlaczego więc utrzymujemy ten status quo? Bo tak wygodniej? Bo tak bezpieczniej? Bo żyjemy już w stalowej jaskini? Niefajne to. I ja tego nigdy nie zaakceptuję jako stanu normalnego.  

I tak,  ja chcę mojej wyspy, chcę wyjść z jaskini – i robię to, bo jeszcze mogę. A jeśli inni nie chcą wziąć mnie za rękę i podążyć za mną, to ich problem, bo akurat wiem że wcale nie jestem jedyna tak myśląca. :)

   

poniedziałek, 28 marca 2011

Pokaż Kotku...

... co masz w środku. ;)

Oj tak sobie pomyślałam, że Wam pokażę kilka fotek własnymi ręcyma wykonanych z czasów mojego poprzedniego wcielenia... Oczywiście nie umywają się do wspaniałych cudeniek, które robią wszelkiej maści artyści – nie o walory estetyczne mi chodziło gdy je robiłam tylko o wyniki naukowe. :) 
Ale na wstępie insze: yours truly podczas sprawdzania jak żyją komóreczki, raptem jakieś 5 lat temu (do tej pracy akurat nie musiałam mieć safety goggles ani face mask założonych). I nie śmiejcie się, proszę - ja nie jestem fotogeniczna i zawsze się głupio i sztywno uśmiecham. :(


Nature composes some  of her loveliest  poems for  the  microscope and
the telescope. (Theodore Roszak)

Pierwsza seria główna to już z mojej pracy. Tak wyglądają komórki macierzyste płodu ludzkiego rosnące radośnie na tzw. warstwie hodowlanej. Dodawałam do nich różne mixy czynników (wzrostu na przykład) by zobaczyć, czy uda mi się ukierunkować kontrolowanie te pluripotencjalne cuda w kierunku jednej linii tkankowej.
Zdjęcia się robi w różnych kanałach lasera, z ustawianą przez nas jak chcemy długością fali. Laser ekscytuje specyficznie fluorochromy przyczepione do przeciwciał którymi traktuje się komórki i w zależności od kanału (i obecności danego białka lub DNA) komórki emitują światło w odpowiednim kolorze. Potem za pomocą specjalnego software robi się merging zdjęć z oddzielnych kanałów by uzyskać jedną fotkę z kilkoma kolorami. :)




A to z mojej pracy doktorskiej. Tu zdjęcia akurat robiłam na absolutnie moim ukochanym confocal microscope firmy Leica (zaufajcie mi – najwyższej jakości obiektywy! jeśli chcecie dobry aparat fotograficzny, to od nich!). Obrazki pokazują albo biedną krwinkę czerwoną człowieka (pobieraliśmy krew sami co miesiąc od ochotników – 80 ml za snickersa, hehe) zainfekowaną zarodźcem malarii, albo jego formy inwazyjne, czyli tzw. merozoites.





A tutaj ku uciesze: ostatni slajd z mojej prezentacji przy odbieraniu nagrody Commonwealth Serum Laboratories. Moje zeskanowane zdjęcie w stroju astronauty pochodzi z wizytacji wahadłowca Buran (niezapomniane przeżycie!). Proszę się nie dziwić aluzjom SF, bo ja tak już mam i nikomu to na szczęście nie przeszkadzało, wręcz się podobało, a nawiązanie bardzo trafne jest... :)


niedziela, 27 marca 2011

Disco Ozzo


Jakoś tak ostatnio Kraina Oz mi się pojawiała w konwersacjach i inszych rzeczach. Myślałby kto, że po drugiej stronie świata leżąc nie będzie się ujawniać, a jednak...
No ale przypomniałam sobie perełkę, która nostalgię jakąkolwiek jest w stanie zdusić w zarodku. Przedstawiam ją For Your Enjoyment – tylko uprzedzam uczciwie z góry, że jak Wam tekst i melodia do głowy wejdą, na podobieństwo Mydełka Fa, to ja nie biorę żadnej za to odpowiedzialności. ;P

Z piosenką związana jest cała historia, wręcz skandal. Pamiętam to, jakby było wczoraj... tak samo zresztą, jak rzucanie się całym ciałem na radio, gdy tylko ten kawałek był w nim puszczany – cokolwiek innego było lepsze, nawet jakaś msza anglikańska...
Panienka miała się wybić w ramach zespołu Scandal’us, wyprodukowanego jako sztuczny twór w jednym z tych wszystkich idoli, popstars, you’ve got talent, itd. itp. Ot takie czasy były, że prawdziwych artystów nie chciano, tylko bezmózgie manekiny śpiewające i tańczące jak im producenci zagrają. No ale nasza Tamarka miała też przerost ambicji i postanowiła go solo, produkując to właśnie dzieło, które zainspirowało mojego posta. Oczywiście nikt przy zdrowych zmysłach tego słuchać w stanie nie był. Pacjenci psychiatryczni przypuszczalnie modlili się o wyimaginowane głosy w głowach zamiast Panny T. Ale cudowna akcja się stała, rycerz na białym koniu w postaci radiowca o imieniu Kyle się pojawił i onże, zakochany bez pamięci, promował utwór z pasją godną dzieła Mozarta. Na marginesie, pierdzionek z diamentem panience szybko na paluszek założył i w oka mgnieniu na ślubnym kobiercu obok niej stanął. Oczywiście bulwers był, że taka nieprofeska z jego strony.
Uczciwie dodam, że moje zdegustowanie dotyczy głębi treści przekazanych słowami bardziej niż strony melodycznej, która na upartego mogła się w tamtych czasach podobać (w końcu zachwycaliśmy się już piosenkami o Koktajlu Mlecznym albo Zmianie). Plus, chylę czoła – teledysk ma nawet obowiązkowy dance-off!!!

Ladies and Gentlemen...
przedstawiam australijskie dzieło na miarę Disco Polo, pod jakże wdzięcznym tytułem „Ooh Aah”.

Ooh ahh I lost my bra
I left it in my boyfriend’s car
Why did I leave it there
Because I needed to get some air
Ooh ahh I lost my bra
I left it in my boyfriend’s car
Broom broom and there he goes
Oops there goes my pantyhose
I lost my bra in London
I took another off in France
I misplaced it in Timbuktu
And all I have is my two hands
I looked all over London
I searched all over France
I took all day to get to Timbuktu
And now I don’t know where I am
Ooh ahh she lost her bra,
She left it in her boyfriend’s car
Why did she leave it there
Because she needed to get some air
Ooh ahh she lost her bra
She left it in her boyfriend’s car
Why did she leave it there
Because she needed to just strip bare
   

sobota, 26 marca 2011

Intelligent Entertainment – E04


Dzisiaj nie będzie na męsko-TEDowo, tylko na lirycznie-dzidziusiowo. Teksty źródłowe są Tutaj. Przedstawiony jest utwór zaprawdę poruszający do głębi jestestwa (głównie układu pokarmowego przy występującyh odruchach), krótkie recenzje a także wtórne liryki. Zaoferowana jest również analiza wiersza – jakże wnikliwa i obrazująca nieprzebraną, jak ilość głupoty w polityce, wrażliwość autora. W dalszym ciągu Intelligent Entertainment: daję Wam, niewykształciuchy!, jedyną, niepowtarzalną szansę obcowania z Koolturą najwyższych lotów. Doceńcie to!

Płakałam czytając. Łzy toczyły się po policzkach jak rozsypany groszek po świeżo wyglancowanej podłodze kuchennej. Wzruszenie oraz nudności ściskały mnię za gardło jak boa i w artykulacji cofnęłam się do czasów niemowlęctwa.
Czytajcie, Kochani, chłońcie to mistrzostwo stylu, i sami złapcie za pióro – napiszcie komentarz lub popełnijcie swój własny liryk. Przecież obcowanie z taką maestrią jest jak poczucie niebiańskiego tchnienia, inspiracji pobudzającej czerpiące w nas (Was!) pokłady talentu rymowawczego. Ja to wiem doskonale – już doświadczam w sobie Boską Moc Tworzenia. Czuję ją, jak powiększoną wątrobę, za każdym razem gdy coś tu piszę, na tej jakże marnej namiastce Księgi Wielkiego Planu. Albowiem, powiadam Wam – na początku było Słowo.


Na początku każdego posta było Słowo,
a Słowo było u Darling,
i Darling było Słowo.
Ono było na początku u Darling.
Wszystko przez Nie się stało,
a bez Niego nic się nie stało,
co się stało.
W Nim było życie,
a życie było światłością czytelników,
a światłość w ciemności świeci
i ciemność jej nie ogarnęła.

I wiem, że ta dana mi zdolność (pro)kreacji – ten krzyż Pannowy, który mam dźwigać – tworzy z nicości Słowo które Ciałem się staje. Już Je widzę, jako ta „fasolka” wzrastające na żyznej glebie ludzkich umysłów. Stające się Bytem Materialnym w Waszej rzeczywistości.
Idźcie i rozmnażajcie się poetycko-epicko...

   

czwartek, 24 marca 2011

Wolf Creek


Kilka słów wstępu.
Film jest oparty na faktach. Zresztą to nie jest jedyna historia tego typu mająca miejsce w Aussie Outback. Kiedy film był w kinach, toczyła się akurat sprawa sądowa dotycząca bardzo podobnego przypadku. Był on zakazany w Northern Territory aby osoby związane ze sprawą (sędziowie, świadkowie, biegli) nie byli influenced przez to co zobaczą na ekranie lub usłyszą/przeczytają (był totalny ban: żadnych recenzji ani nic). Ja miałam to szczęście że go obejrzałam podczas wypadowego weekendu w granicach stanu New South Wales. Podaję linki do dwóch trailers (1 i 2) bo obydwa wg mnie są dobre.

Film jest mocny. Bardzo.
Zaczyna się niewinnie i łagodnie, i kto by nie wiedział to by dał się nabrać – świetne zdjęcia, bezkres Australii, radosne zabawy młodych ludzi i czysta, niczym niezmącona przyroda. Clean. Unspoiled. Pristine. Ahhhh.... tęsknię... Na marginesie: byłam osobiście w większości pokazanych miejsc. Wolf Creek Crater (miejsce uderzenia meteoru) zapiera dech w piersiach. I tak: nam też stanęły zegarki!!!
Ale potem, tak od połowy, zamienia się... w coś gorszego niż horror. Tutaj credits należą się reżyserowi i kamerzystom – zdjęcia idealnie oddają całą potworność tematu. Do tego muzyka – lub jej brak (co bardzo lubię w filmach)... słychać szelest materiału, wciągnięty oddech, przejechanie językiem po spierzchniętych ze strachu wargach...
Muszę tutaj zrobić małą dygresję. Film troszkę robi disservice pewnemu typowi człowieka. Jest taki Aussie Battler, ewent. Aussie Outback Bloke. Tak, będzie wyglądał nieciekawie: zęby wyszczerbione jak mur zamku w Malborku, tatuaże na ramionach, beer gut, przepocony podkoszulek. Ale tacy ludzie mają złote serca. Zagadają, zainteresują się, zapytają czy nie potrzebujesz pomocy. W samym środku pustkowia (a uwierzcie mi, Aussie Outback jest nazywany the Never-Never Land nie bez przyczyny) zatrzymają się przejeżdżając gdy zobaczą stojący samochód – zapytają czy coś się stało i czy potrzebna pomoc; słysząc że chcemy tylko zrobić zdjęcia, zagadają skąd, jak, dlaczego i zawsze zapytają, czy potrzebujemy wody. Woda jest podstawą w Aussie Outback. Nie benzyna. Woda – bez niej nie masz szans. Są tacy ludzie – właściwie 99.999(9)% ich. A ta brakująca reszta...
Wracam do filmu. Dlaczego jest jednym z lepszych które widziałam? Bo pokazuje naturę człowieka. A raczej jej najciemniejszą stronę. Pokazuje prawdziwego potwora. A zarazem też siłę i chęć przetrwania. Pokazuje, że cokolwiek byśmy nie robili, jak bardzo byśmy się nie chronili przed złem (np. nie szwendać się po nocy samotnie po ciemnych uliczkach, nie ufać osobom wyglądającym jak synowie Szatana), to najbardziej niewinnie wyglądający człowiek – bratnia, przyjacielska dusza, oferująca pomoc w potrzebie – może się okazać zwyrodniałym monster gorszym od Hitlera. Tak, specjalnie przywołałam to nazwisko. Może dlatego, że moc filmu leży w pokazaniu, w absolutnym close-up, tego co jest wyrządzone jednostce. W mojej opinii (i wiem, że to jest nie fair, ale tak to czuję), jakiekolwiek zbrodnie na masową skalę, jak holocaust na przykład, w pewien sposób odbierają wagę potworności dokonanej na jednostce – przez przesyt ilościowy. A ten film pokazuje dokładnie, wręcz organicznie, co jest zrobione trzem jednostkom ludzkim.
Dodam tylko jedno: z tego filmu pochodzi najgorsza scena jaką kiedykolwiek widziałam. Serio. Dotyczy czegoś co Mick nazwał „making a head on a stick”. Kiedy zobaczyłam ją po raz pierwszy... dosłownie zabrakło mi tchu w piersiach. Miałam fizyczną reakcję duszenia się, bo nie mogłam zaakceptować tego co zobaczyłam. Kiedy film oglądałam jeszcze później, to za każdym razem dobrze pamiętałam co będzie – i zamykałam oczy. To jednak dla mnie zawsze pozostanie too much.
Nie będę więcej pisała, bo nie chcę sprzedać filmu w razie gdyby ktoś chciał go obejrzeć (jak zwykle: linka do Dropboxa zapodam, plik ma tylko niecałe 700 Mb). Nie napiszę czy ktoś przeżył, czy był happy end, czy słuszna kara dostała się potworowi, chociaż i tak z mojego opisu już możecie się domyślić, że bajeczka dla dzieci z radosnym morałem to nie jest. Ale ważne jest Wasze świeże podejście – tak jak do wielu innych prawdziwych historii.

homo homini lupus est    


środa, 23 marca 2011

you don’t know jack


Piszę na świeżo, więc odczepcie się od błędów. ;)

OK: you don’t know jack – you don’t know shit about life and death!
When a patient in agony dies, then a doctor's true calling implies... he should do what is best at the patient's request... for humane, quick and painless demise.
Absolutna prawda i jakże piękne zastosowanie przysięgi Hipokratesa.

Film fantastyczny i należy go obejrzeć – niezależnie od przekonań (udostępnię na Dropbox po zgłoszeniu prośby na priv).

A teraz... po kolei:
1) Boję się że film zrobił więcej złego niż dobrego. Serio. Jeżeli ja – orędowniczka eutanazji – mam opory, to znaczy że coś jest nie tak. Co mnie bolało to główna postać: staruch z demencją, który porywa się wariacko i chce sprzedać swoją krucjatę Don Quijote. Serio tak to widzę. A szkoda.
2) Eutanazja tak – ale nie w sposób jaki była przedstawiona. No kurczę – kobitka z MS albo chłopek sparaliżowany tylko do połowy niech sami się zabiją jeśli tak bardzo chcą (głowa w piekarnik na przykład), Dżizas! Naciągactwo nie pomaga sprawie!
3) Płakałam mocno bo poruszyły mnie bardzo fragmenty o ludziach naprawdę chorych ciężko, cierpiących niemiłosiernie katusze (rozumiem dokładnie, a jeżeli ktoś nie, to proponuję zasmakować ataku nerkowego – chodzi się po ścianach i gryzie własne palce; mam na to świadka, ehhhh) dzień w dzień, w każdej minucie życia. I absolutnie popieram eutanazję w takich przypadkach.
4) Potwornie mi się nie podobała jedna scena i odrzuciła mnie od just cause kompletnie: kiedy umierający musiał mieć założoną kratkę ofoliowaną na głowę. Pliiiz! Eutanazja to ma być śmierć na naszych warunkach, with dignity, po to ją robimy – no kurczę, jaka to niby godna śmierć w głupiej folijce bo doktorek oszczędza na gazie??? Mocne zniesmaczenie miałam...
5) Lekarz jak Dr Kevorkian to nie psycholog/psychiatra. Ja wiem że niby starał się zrozumieć i w ogóle, ale uważam że nie zawsze miał kompetencje by dokonać informed choice (za poduszczeniem pacjenta). Depresja jest chorobą. Zwyczajną. Może dotknąć każdego, a niełatwo ją zdiagnozować lub odróżnić zwyczajnego doła od absolutnego zdecydowania na śmierć. Jest wiele odcieni szarości. Dlatego lekarz-klinicysta nie powinien sam podejmować decyzji czy pomóc pacjentowi umrzeć czy nie.

To tyle ode mnie.
Oczywiście jestem ZA eutanazją – w sposób logicznie uregulowany. :)
Pozostawiam Was z dwoma cytatami z filmu (jeden lekko mi się skojarzył z zakłamaniem dotyczącym animal testing i leków, ale to moje skrzywienie):

- What do you say to people saying “Doctor Kevorkian, you are playing God”?
- I say to them “So what?” When a doctor gives you a pill, he’s playing God. Because he’s interfering with your natural process. All doctors believe they’re God. They shouldn’t but they do.

So, if you’re unconscious, they have the right to turn off the feeding tube and let you die. But if you’re conscious and rational and begging for the assistance to be allowed to die – we refuse. Why is it possible that a mentally competent adult does not have a right to look a doctor in the eye and say “I’ve had enough. I can’t endure any more pain. Help me.”

Wtórne Zacofanie

Skoro może być wtórny analfabetyzm to i zacofanie. Chociaż aby definicja była poprawna najpierw potrzebne są kompetencje i biegłość, a tych chyba tak naprawdę nigdy nie miałam. Chodzi mi oczywiście o wszelkiego rodzaju technologie.

No OK, już niektórzy wiedzą, że za dawnych czasów pierwszego kontaktu osobistego z komputrem byłam święcie przekonana, że naciśnięcie złego klawisza spowoduje jego absolutne, nieodwracalne zepsucie – nawet wręcz stanięcie ustrojstwa w płomieniach. Mój kolega D., z którym byłam akurat wtedy sparowana na studiach, kultywował niecnie to przekonanie we mnie, bo jak uparcie twierdził go to „rozczulało”. A nie tak dawno, bo jakieś 2 lata temu, zabłysnęłam odkryciem (patrząc do góry nogami na znaczek „hp” na klapie laptopa), że czeski to fajny język i ciekawe jak się nazywa po ichniemu firma HP, skoro skrót to „dy”. No comment...


No ale taką totalną sierotą nie byłam (nie jestem?), bo sama obczaiłam program statystyczny PrismPad, sama pisałam macra do obróbki zdjęć z fluorescencyjnego mikroskopu confocalnego, nauczyłam się posługiwać i to całkiem sprawnie (!) Adobe Package i CorelDraw, a także zainstalowałam z dodatkami i rozpracowałam tak dobrze program NIH Image (na cudownym, ukochanym Macu – do tego jeszcze różowym!), że instrukcję obsługi i robienia densytometrii wykrywania białek musiałam napisać dla całego labu! (W tym momencie puszę się jak paw, słyszę oklaski, hihi) Mieszkając sama i będąc głupio dumna – czyli nie chcąc prosić nikogo o pomoc – uczyłam się posługiwać zakupionym sprzętem na podstawie przeczytanej instrukcji oraz staroświecką metodą prób i błędów. Co bywało dość żmudne. I dlatego zazdroszczę dzisiejszym dzieciakom – one zupełnie nie borykają się z takimi problemami. Znajomość sprzętu jest w nich wręcz biologicznie (sic!) uwarunkowana...


Zamieszkanie z CHW niestety rozleniwiło mnie mocno – bo przecież o wiele łatwiej było powiedzieć „ja nie wiem jak to, pokaż mi proszę” albo „ja nie umiem tego ustawić, weź mi to zrób” niż samej popróbować. No a teraz znowu jestem sama i na szczęście nie mam nic nowego zakupionego. Niestety, diagnozuję u siebie wtórne zacofanie. Aparat fotograficzny bym chciała fajniejszy – ale wolę nie kupować, bo boję się, że zmarnowany będzie na mnie, skoro nie rozpracuję jego wszystkich możliwości. Tablet sobie leży na półce i się marnuje, bo ostatnie negocjacje z ... utknęły w martwym punkcie (nazwałabym to Mexican Standoff, hehe), a ja obawiam się, że nie umiałabym efektywnie się nim pobawić, choć mam ochotę. Ba! z mikrofalówki korzystam tylko na standardowym podgrzewaniu (wkładam talerz, guziczkiem jednym ustawiam czas i tyle), a przecież ma wiele innych funkcji plus grill! No mówię Wam, porażka. Jeszcze jakiś rok albo dwa i zamienię się w Moją Rodzicielkę, która do niedawna jeszcze nie umiała SMS czytać lub wysyłać i była święcie przekonana, że kłamię mówiąc, że nie odebrałam jak dzwoniła bo miałam wyłączony dźwięk – a przecież Ona słyszała melodyjkę w słuchawce! Swoją drogą, komórki na razie nie planuję zmienić, bo obecną znam doskonale i martwię się, że nowej bym nie opanowała. Plus oferty na rynku – czytane przez osobę zupełnie niebiegłą w temacie – są mocno konfundujące...


Tak więc nie zdziwcie się jeśli za jakiś czas ten blog będzie publikowany w formie rysunków naskalnych, zamiast kontaktu telefonicznego ze mną będzie trzeba używać tam-tamów, a wiadomości GG lub SMSy będę wysyłać znakami dymnymi. Bo skoro retroewolucja, to wrócę do jaskini. ;)


wtorek, 22 marca 2011

My take on Weltschmerz


Po wczorajszych przejściach wrócił mi się temat ściągający totalnie na ziemię, czyli tzw. zejście. I nie w formie żartobliwej już raz wcześniej napomkniętej – bycia obgryzioną jako smakowity kurczaczek przez głodnego kota po moim przeniesieniu się samotnie w zaświaty. Bynajmniej do śmiechu mi nie jest.

No bo tak: przecież gdyby coś mi się stało, to nikt by mi nie pomógł. W sensie tak ogólnie. No przecież szafka kuchenna może się urwać i spaść mi z hukiem na łeb. Mogę się potknąć o nogę od stołka i rąbnąć głową w regał. Mogę się udławić parszywą krewetką, która uparcie będzie tkwiła w tchawicy zamiast przesuwać się kulturalnie przełykiem w dół. Nie byłoby nikogo na miejscu by mnie uratować. Ba!, właściwie przez całe kilka dni nikt by nic nie wiedział, bo przecież na tel. i SMS nie od razu się odpowiada i nie jest to powód do paniki. Na GG nie zawsze jestem obecna w ciągu dnia, na tym tu blogu też czasami robię przerwę. Zainteresowanie pewno wzbudziłoby dopiero moje 3-5-dniowe milczenie. A przez ten czas to już kilka razy bym zdążyła umrzeć na wstrząs mózgu lub krwotok wewnętrzny, zreinkarnować się jako pająk (wrrr) i znowu umrzeć utłuczona czyimś kapciem.

Mocno to przygnębiające (szczególnie motyw na Arachnida).
Ahhh, ten ból istnienia...

Więc może jednak chłop w domu potrzebny jest – i nie tylko w celach miłości wielkiej uczuciowej/sercowej i tej fizjologicznej na co dzień, ale również jako safety net dla przedłużenia żywota?
Hmm, something to ponder over...

niedziela, 20 marca 2011

Closed for maintenance


To akurat nie moja nereczka tylko myszki, ale techniki obrazowania w zasadzie podobne.
Jeśli za kilka dni zaczną mi wyrastać czułki, a opuszki palców fosforyzować na zielono, to pozwę do sądu. Contrast my ass! ;)
W poniedziałek pobawcie się sami, bo ja będę mieć inne atrakcje, ehhh.
Bez odbioru. 
     

The Birds and the Bees


Let me tell you ‘bout the birds and the bees
And the flowers and the trees
…                    
It’s so very plain to see
That it’s time you learned about the facts of life
Starting from A to Z

Bo Wiosen czasami przychodzi niespodzianie, wcześniej niż oczekiwałam, stukając do mych drzwi… już o 20.15, z butelką czerwonego wina w jednej dłoni i słoiczkiem oliwek w drugiej... :)

Czyż nie piękny poranek dzisiaj mamy? :)











sobota, 19 marca 2011

Beauty and the Deviant

Dzisiaj wyłamek, bo nie uczta na weekend dla umysłu tylko dla oczu.


Ok, już się nausłyszałam wielokrotnie od Osób Płci Wiadomej, że Mężczyźni są wzrokowcami w przeciwieństwie do Kobiet. Po części to prawda, bo my jednak bardziej słuchamy co nam mówią niż tylko patrzymy jak wyglądają.
Na marginesie: to czasami jest źródłem lekkich problemów, bo niektóre z nas (czyt. Ja) mają tendencję do czytania między wierszami i analizowania – najczęściej w stronę nieobecnego negatywu – co nie zawsze okazuje się potrzebne lub trafne.
Są oczywiście wyjątki po każdej stronie. Na ten przykład Osobnik R. potrafi wsłuchać się i docenić muzykę: August Rush (dobra recenzja filmu, choć niekoniecznie się z nią zgodziłam). A ja z kolei nie tylko muzykę czuję całą sobą, ale też odbieram mocno bodźce wizualne. Sama się zresztą trochę bawiłam i bawię grafiką – jak widać po obrazku profilowym, własnymi ręcyma wykonanym już jakieś 6 lat temu. Może kiedyś pokażę Wam inne... :)
Dlatego lubię sobie popatrzeć (tylko nie w sensie „I like to watch”!) i oglądać długo i zachwycać się.

Pierwsze źródło przyjemności wizualnej i nie tylko – bo jednak do duszy i serca przemawiającej – to zdjęcia P-R z jego licznych podróży. Pięknie uchwycone chwile. Momenty zastygłe w kadrze. Lubię na nie patrzeć i wręcz poczuć się tam – poczuć smak na języku, zapach w nozdrzach, powiew wiatru na twarzy, skwar słońca na skórze, duszący i wilgotny upał...
Na marginesie dodam: P-R jest oficjalnie Ojcem Chrzestnym mojego skromnego bloga. :) To Jego inspiracja, motywacja i przekonanie były głównym bodźcem – oprócz oczywiście ciepłych słów paru innych osób też – do stworzenia tej przestrzeni w jej oryginalnej formie (bo jednak wtedy inna tematyka mną bardziej targała). On też był pierwszą osobą której przesłałam – na drugi koniec świata, bo Godfather był w jednej ze Swoich podróży – linka do tej strony. I nie otrzymałam, ani wtedy ani później, nic innego tylko wsparcie i pozytywny feedback (podobnie jak od Nieocenionej K.) A z P-R do tej pory żartobliwie i z pewnym rozczuleniem wspominamy to poczęcie i przyłożenie ręki ChrzestnoTatusiowej. ;)

Drugie źródło to strona artystów grafików – w każdej postaci i z każdym stopniem zaawansowania kompetencyjnego. Zamieszczone zdjęcia/grafiki czasami zapierają dech w piersiach, a czasami po prostu są bardzo miłe dla oka. Co kto lubi. To na froncie posta pochodzi właśnie stąd:

Enjoy! :)
   

piątek, 18 marca 2011

A No-No

Pewnych rzeczy się nie robi, według mnie. Po prostu.
Pierwszą z nich (specjalnie napisałam „pierwszą” a nie „jedną”, bo być może będą dalsze odcinki) jest zupa rybna.
Ja rozumiem, bo osobiście lubię, rybę smażoną, pieczoną, zapiekaną w papilotach, grillowaną, wędzoną, surową lub ściętą sokiem cytrusów w formie ceviche (te dwie ostatnie są moimi absolutnymi favourites!). Ale zupa!!!


Jedzenie zagotowanej ryby lub rybich łbów, zapachowych mocno, wręcz rodem prosto z Darwin’s Nightmare (wspaniały film, polecam, dostępny tutaj), jest dla mnie na miarę delektowania się galaretowatym okiem bawołu (nie mówię o jądrach, bo te są całkiem smaczne, jak się miałam okazję przekonać raz).

Why, why, why, Delilah – wręcz chce się zakrzyczeć, bez imienia na końcu oczywiście.
No jakżesz można? To taka sama profanacja wg mnie jak... (OK, tu już mam temat na przynajmniej jeden kolejny odcinek). Nie pojmę nigdy.

¡Un ceviche por favor!

czwartek, 17 marca 2011

You are the Champions



Oficjalnie ogłaszam, że Mistrzem Ciętej Riposty został Towarzysz M. ze swoim tekstem „najlepsze prawidło to męskie kropidło”. :)

Jednak na wyróżnienie zasługują wszyscy ripostujący komentatorzy: 
L.E.M. wraz z R. za wielce edukacyjną konwersację o włosach w zaskakujących miejscach i księdzu-fachowcu, 
Ano-Nimka za ryzykowanie narażenia się Stowarzyszeniu z powodu wyjawienia Tajemnicy, 
SKuba i DarO za atrakcyjne nowe produkty na rynku,
oraz K. za intrygujące japonki made in China.

Gratulacje dla wszystkich i oby tak dalej, Towarzysze, ku świetlanej przyszłości. :)

P.S. Zainteresowanych odsyłam do posta poniżej i pasjonującego mini-forum ujawnionego w komentarzach. :)
   

Plemnik Superman

POST NA FORUM:
Po masturbacji wydaliłem spermę na ręcznik,po kilku godzinach(po ejakulacji na ręcznik) wytarła się ów ręcznikiem pewna kobieta.Jeśli wytarła się nim w okolicach warg sromowych i wejścia do pochwy, może zajść w ciążę?

Ile czasu żyją plemniki po wydostaniu się z cewki moczowej i wtarciu np w ręcznik?

FORUM WSPIERA, RADZI, UCZY, WYCHOWUJE:
***a w jakim kolorze byl recznik?

***wycieraj go sobie w ręcznik do woli ale taki ręcznik potem do prania zanieś albo najlepiej wyrzuć żebyśmy nie musieli czytać kolejnego wątku typu: jaka ilość proszku do prania zabije moją zaschłą spermę?

***jestes z gdańska...?
tak na poważnie - poza organizmem kobiety plemniki na pewno nie przeżyją kilku godzin.
na przyszlosc najpierw się umyj, a jak myć się nie lubisz, to lepiej po wszystkim wytrzyj w firankę - nie będziesz siał potem paniki

***ooo to wszystko zależy jak bardzo mięsisty był ręcznik.No bo rozumiesz,między włóknami więcej plemników się schowa i atakuje potem kobietę.

***A too zalezy od ph otoczenia recznika.
jak bedzie odpowiednie to i do wakacji swiatecznych wytrzymaja- tylko nie zapomnij ich karmic

[autor] Wiem,że dla Was wydaje się to zabawne,jednak pewien ginekolog miał przypadek gdy to dziewica zaszła w ciążę przez siedzenie na pościeli ubrudzonej spermą.

***nie, nie, to było tak, że tej dziewicy się anioł ukazał, o ręczniku tam nic nie było.

***plemniki muszą być chyba odpowiednio ruchliwe,a takie "stare" wtarte w ręcznik i zaschnięte chyba aż tak żywotne nie są ...

***No plemnik to nie supermen

***dopóki plemniki machają ogonkami, to sperma nie zasycha. dopiero jak im się już nie chce machać, zaczynają się lenić i nie mieszają, to sperma zamienia się w skorupkę. a plemniki w słup soli.

***no i rada rób to nie gdzie popadnie ale do kibelka!!! Nie wiadomo kto może jeszcze skorzystać z twojego mieszkania bo sądząc po tym co piszesz co walisz tam gdzie stoisz

[autor] nigdy więcej tak nie postąpie.. koszmar
Tu chodzi o moją matkę...
Ale nie mam też gwarancji czy ów ręcznika używała
Wiem,że trochę panikuję ale wiadomo jak to jest

***O, to możesz mieć jednocześnie syna i brata... Jak Edyp prawie
Na pewno o tobie w Fakcie napiszą

[autor] Chyba sprawa się wyjaśnia,bo mama chyba jest w trakcie miesiączki,gdy wszedłem zaraz po niej do toalety zauważyłem w sedesie małą plamke krwi.
A i otwarta paczka z podpaskami leżała na półeczce.(To jeszcze nie oznacza niczego,bo w domu nie tylko ona może być w trakcie)
Ponadto na początku tygodnia łaziła po chacie poddenerwowana ,trzeba było uważać żeby zjebki nie dostać za byle co.

***Myślę, że będziesz dużo spokojniejszy, jeśli o wszystkim powiesz mamie. Że się masturbowałeś, że wytarłeś spermę w ręcznik, że mama prawdopodobnie się nim wytarła i że byłeś tak zestresowany tym , że zaszła w ciążę (z tobą), że postanowiłeś napisać o tym na forum. Na pewno będzie dumna z synka!

***Zawsze możesz w dzieciaka wrobić ojca lub sąsiada. Jak będziesz siedział cicho nikt ciebie nie będzie podejrzewał. Poza tym matka mogła zaspermić się siedząc w toalecie w pracy lub szalecie publicznym.

* * *
ŹRÓDŁO: http://ratunku-co-robic.ownlog.com/
Cudowny blog! Idealna antologia pytań "życiowych" śmiesznych, głupich, kompletnie bezmózgich - i odpowiedzi na nie autorstwa Mistrzów Ciętej Riposty (jak Koleżanka Ż. nazywa ich czule). Przepiękna skarbnica absurdu na najwyższym poziomie - chciałabym mieć wydrukowane do poczytania w ramach comic relief skutecznego w 100% nawet w samym środku holocaustu.
   
 

środa, 16 marca 2011

Zagubiona Między Słowami (wciąż)


I don’t wanna work today
Maybe I just wanna stay
Just take it easy cause there is no stress.
(...)
It’s not that I’m lazy
Think I’m just crazy
It’s not that I’m lazy
I’m just crazy

Ehhh...
(think of the money, think of the money, think of the money...)
   

wtorek, 15 marca 2011

Lost in Translation

Pecunia non olet!

Zlecenia mi się sypnęły jak jabłuszka z drzewka przy nawałnicy. A ja głupia wzięłam wszystkie. Jak wyżej zapodane jest: smrodku nie ma.
Tłumaczę i kwiczę – parafraza zgodna z powiedzeniem, bo laptop mogę na kolanach w łóżku trzymać, leżąc...;P
8 godzinek gazu oficjalnego w pracy, plus te extra podłapane fuchy... workaholic strikes again!
Się zastanawiam, czy może fajniejsze by było dać upust sexaholism w stanie kontrolowanym (czyli znaleźć sobie chłopa i mu dogadzać codziennie, 3 razy dziennie) i wtedy bym nie potrzebowała innego uzależnienia.

Tyle ode mnie na najbliższe dwa dni.

niedziela, 13 marca 2011

Killing me softly


Nic na to nie poradzę. Ta piosenka absolutnie mnie bierze. Dotyka najskrytszych zakamarków serca...
I felt all flushed with fever
Embarassed by the crowd
I felt he found my letters
And read each one out loud
I prayed that he would finish
But he just kept right on
Strumming my pain with his fingers
Singing my life with his words
Killing me softly with his song
Killing me softly with his song

Ostatnio, na przykładzie jednej książki, przekonałam się jak różnie my, ludzie, odbieramy te same rzeczy. Ta sama opowieść, ten sam film, obraz, wiersz, ta sama piosenka mogą nieść absolutnie inne przesłanie w zależności od tego kto je odczytuje. Albo słowa, gesty, zdarzenia. To coś jak image z camera obscura – tylko uchwycony przez maleńkie okienko naszej duszy, z różnej perspektywy doświadczeń życiowych. Z focus ustawionym na inne szczegóły.

A mimo to, potrafimy też świetnie zrozumieć się w lot. Wyczuć. Istnieje jakieś pokrewieństwo – nie wiem czego: ducha, umysłu, bagażu życiowego.

Dlatego tak lubię tę piosenkę. Jest pięknym optymistycznym przesłaniem. Obietnicą niezatraconej umiejętności porozumienia się z drugim człowiekiem – w świecie, który promuje raczej indywidualizację i zapatrzenie w siebie.
   

sobota, 12 marca 2011

Intelligent Entertainment – E04

Brutalnie wybudzona przez Osobnika R. piszę.
I nie, dzisiaj nie będzie bardzo intelligent, bo zwyczajnie nie mogę. Sorki. Lekko kacyk (nie ten indiański) mnie gnębi, a wieczorem kolejna impra, a raczej dwie, do rana… ehhh. I jedyne co w mojej głowie teraz lata z tymi dwiema samotnymi stukającymi się kuleczkami to (cytuję dosłownie, wsłuchując się w siebie):
Oh, my God, oh my God, I’m so fucked up, Jeez, I feel sick, no, I’m OK, oh fudger, kill me now, I’ll never do this again, NEVER, no more parties and drinking, just say no, oh bummer and buggeration, I’m gonna puke, uhhh, no, it’s OK, I need sleep, lots of sleep, just sleep, bloody life.
Hmm, jak widać ciąg asocjacji bynajmniej nie na poziomie James Joyce.
Naprawdę potrzebuję odpocząć.

Więc pobawcie się sami z TEDem (którego na szczęście znalazłam wcześniej, więc podwaliny już były, hehe). Czyli bujajcie się – proszę.

Informacja o tym “dlaczego warto TEDwać i jak to” jest tutaj (bardzo fajny mini-wykładzik):
A poniżej macie ustrojstwo do stworzenia własnego wykładu TEDowego, który będzie można love it or hate it, et cetera, et cetera ;P

A teraz dobranoc. :)

piątek, 11 marca 2011

9 Books


1) „Wahadło Foucaulta” Umberto Eco. Książka, którą przeczytałam w jeden weekend, nie wychodząc z domu, prawie nie śpiąc – zajęła tyle czasu tylko dlatego że jednak czasami padałam z wyczerpania. Bezapelacyjnie czaruje fabułą i wciąga jak mroczne misteria templariuszy i różokrzyżowców. Autor niezmiennie budzi podziw dla swojej wiedzy, inteligencji (zarówno rzeczowej jak i emocjonalnej) oraz swobody pisania.

2) „The Hotel New Hampshire” Johna Irvinga. Moja ukochana książka tego autora, chociaż druga w kolejności przeczytana (po Garpie). Subtelna a zarazem głęboko sięgająca w duszę człowieka. Johna Irvinga nie sposób nie kochać. Jego przenikliwość i nienarzucający się kunszt literacki są absolutnie pociągające dla każdego. Dzięki tej książce poznałam też poezję Donalda Justice i mój po wsze wieki ukochany wiersz „Love’s Stratagems” (cytowany przeze mnie tutaj). A Irving, przez swoje utwory, niezmiennie podsyca moje marzenia o Wiedniu.

3) „11 minut” Paulo Coelho. Pięknie opowiedziana historia prostytutki, bez oceniania jej wyborów życiowych. Delikatność, czułość i pełne zrozumienie kobiecej psychiki. Bynajmniej nie „babska” literatura, bo opowieść szczera i czasami dosadna, pisana przez mężczyznę (choć w taki sposób, że mogłabym podejrzewać autorkę-pisarkę). A sama idea 11 minut (czyli esencji stosunku płciowego) jest cudowna w swej matematycznej prostocie.

4) „The Kitchen God’s Wife” Amy Tan. Książka piękna – ale bardziej dla czytelniczek niż czytelników, bo oni nie zrozumieliby ogromu uczucia i cierpienia opisanych kobiet. Nie pojęliby kwestii oddania się komuś kto traktuje nas jak sprzęt domowy, kto odbiera nam prawa partnerskie/rodzicielskie, kto gnębi nas krytyką i traktowaniem z góry. Jedna z nielicznych książek przy których płakałam – a jednocześnie byłam wściekła na taką potworną niesprawiedliwość.

5) „Galapagos” Kurta Vonneguta. Klasyka. Musi być i już. Zaraz obok jego „Śniadania Mistrzów” i „Pianoli”. Vonnegut to autor którego poznałam w szkole podstawowej (tak, tak, zaczęłam wcześnie) dzięki biblioteczce Tatusia. Zachwycił, bo nie mógł nie. Akurat ta pozycja Mr V. przemawia do mnie najbardziej, bo traktuje o człowieczeństwie, o tym co stanowi o nas jako gatunku „myślącym”. Oczywiście zahacza o Darwinizm – jak się można domyślić z tytułu. Smakowita przekąska w uczcie życia ludzi rozumujących.

6) „Omon Ra i inne opowieści” Wiktora Pielewina. Autora poznałam dzięki jego świetnej książce „Generation P”. A mam takie zboczenie, że jak mi się coś spodoba, to szukam dalej innych pozycji tego samego autorstwa. Ta akurat książka to trzy powiastki traktujące o życiu w kontekście zakłamania społecznego, nomenklatury wiadomej, człowieczeństwa w warunkach propagujących zezwierzęcenie. Wbrew temu co moglibyście pomyśleć bynajmniej nie dołująca. Na przykład opowiadanie „Żółta strzała” jest cudownie satyryczne – nawet CHW się podobało (!) przedstawienie na które go zabrałam do Teatru Praga i nie było kwękania.

7) „Platform” Michela Houellebecqa. Tym razem to była pierwsza książka autora którą przeczytałam (a potem zakupiłam inne). Do tej pory jestem pod wrażeniem – a było to 5 lat temu! Wciągająca, prowokująca, bezwstydnie sexualna, opowieść o odnajdywaniu siebie, wyborach życiowych i odkrywaniu potrzeb bliskości z drugim człowiekiem płci przeciwnej. Niektóre fragmenty wysoce podniecające – ale na pięknie, stonowanie-biologicznie. :)

8) „100 lat samotności” Gabriela Garcii Márqueza. Znowu autor, którego kocham miłością wielką i czystą (bo oczywiście zakochana jestem we wszystkich tutaj wymienionych i gdyby tylko było to możliwe chciałabym być żoną każdego z nich – i specjalnie dla nich nawet dobrą żoną). Książka wciągająca nieziemsko, bardzo „autochtoniczna”, szczodrze przyprawiona folklorem, a jednocześnie surrealistyczna – dosłownie przenosząca czytelnika (jeśli się wczuwacie przy lekturze ta jak ja) w zupełnie inny, egzotyczny świat. Wręcz dusząca ogromem przekazanych informacji i uczuć – odczucie jak w lesie amazońskim.   

9) „Obłok Magellana” Stanisława Lema. Znowu to samo: przeczytane po raz pierwszy w szkole podstawowej, bo w Tatusiowej biblioteczce stało. Znowu nie było to the first encounter with the author, bo na pierwszy ogień poszło „Solaris” oraz „Próżnia doskonała”. Ale „Obłok” jakoś najbardziej mnie poruszył. Piękna historia, dogłębna analiza człowieczeństwa i bezmiar uczuć... przy tej książce też płakałam (na koniec). Lem zachwyca zawsze, a zadziwia tym, że potrafi napisać „lekkie” utwory takie jak np. „Dzienniki Gwiazdowe” i jednocześnie popełnić coś głębszego wręcz niż czarna dziura. Ehhh.

Parafrazując trailer: „The 9 Books that Defined Me.
:)
Bo Osobnikom Męskim, czyli wizualnym, (ale też Czytelniczkom) polecam przy okazji film „9 Songs” reżyserii Michaela Winterbottoma. Yummy! ;)