Tips for Life (#1: Wear Sunscreen!): http://www.youtube.com/watch?v=sTJ7AzBIJoI

wtorek, 28 czerwca 2011

H1 2011

Life is what happens to you while you’re busy making other plans.
(John Lennon)

Dziwny to rok. Inaczej go nie potrafię nazwać.
Robię sobie recount na półmetku, akurat tak mnie nostalgicznie naszło.
Wszystko przez świeżo dokonane plany wakacyjne (ahh) i przez moją Mamusię, która wierciła mi o nie dziurę w brzuchu lepiej niż przodownik pracy w pokazowej kopalni. No bo prawda jest taka że do tej pory nawet nie zauważyłam potrzeby czynienia jakowychś (urlop? jaki urlop???). Po prostu – mówię szczerze – nie zdałam sobie w pełni sprawy który miesiąc mamy! Olbrzymia różnica do poprzednich lat, gdy rezerwacje wszelkie robione były już w styczniu-marcu.
W tym roku od samego początku działo mi się tyle, że możnaby to upakować w kilka annałów i żywotów nieświętych. Living at top gear, zmian wszelkich więcej niż narzędzi w sypialni Markiza de Sade... przesyt intensywności spowodował że teraz czuję jakby to pół roku prześlizgnęło mi się między palcami. Dużo, więcej, nadmiar wszystkiego... Nie było momentu – lub były tak nieliczne, że zagubiły się jak samotny rodzynek w babce piaskowej – bym mogła przystanąć na chwilę i rozejrzeć się dookoła. Zaczęło się git, potem tradycjnie z górki i pod góraszkę: zarówno w pracy, rodzinnie i prywatnie, czyli mój normalny rollercoaster, szczególnie ten emocjonalny bijący na głowę Kingda Ka, ale za to w chwili obecnej czuję że sky is the limit. :) Jednak wciąż, nawet teraz – kiedy jest zupełnie inaczej, zadziało się tak dobrze inaczej, mam względny spokój i czas na dojrzenie tego co ważne – staję zadziwiona, bo nie dociera do mnie że to już czerwiec, a raczej jego koniec. Sześć miesięcy jak z bicza strzelił!
Nie będę Wam podawała salda półrocznego. Nie chcę zapeszać (wrrr, zrobiłam się bardziej przesądna niż baba wsiowa na przednówku!), ale jeśli mnie lubicie to trzymajcie kciuki by obecna tendencja zwyżkowa się utrzymała. :)
Will file Director’s Report at the end of the year. ;)
   

piątek, 24 czerwca 2011

Basil, cress, rosemary and chive

Scarborough Fair
Are you going to Scarborough fair?
Parsley, sage, rosemary and thyme
Remember me to one who lives there
He once was a true love of mine
Tell him to make me a cambric shirt
Parsley, sage, rosemary and thyme
Without no seam nor needlework
Then he’ll be a true love of mine
Tell him to find me an acre of land
Parsley, sage, rosemary and thyme
Between the salt water and the sea strand
Then he’ll be a true love of mine
                        

A to są moje które dumnie wychowuję. Basil, cress, rosemary and chive...
Rosną jak wariaty już nie pamiętam od kiedy (OK, rzeżuchę i szczypior sadzę/wysiewam regularnie co jakiś miesiąc, ale reszta od początku roku chyba...). A będzie jeszcze lawenda, tymianek i kolendra. :)
Ale, ale: od wczoraj mam do zaopiekowania jeszcze cztery dodatkowe – więc 
w sumie gromadka liczy sobie 9 (lepiej niż Wałensy)! Ehhh, jestem jak matka, która dostała tak zwane rodzicielskie widzenie weekendowe. Ale wbrew zasadzie takiego układu, ja wyczekuję niedzieli jak kania dżdżu... :)

   

poniedziałek, 20 czerwca 2011

Goryl nie we mgle

Było wczesne niedzielne popołudnie. Słoneczny dzień z kilkoma zaledwie chmurkami na niebie i lekkim powiewem wiatru – bez mała rześką bryzą od oceanu. Uśmiech i błoga radość przepełniająca jestestwo. :)
Przed bramą to, czego Tygryska potrzebowała najbardziej – kolorowe wiatraczki. Młodzian sprzedający je przemiły i chętny do negocjowania ceny – udało się zbić 
o 25% (duża zasługa Eksperta partycypującego w rokowaniach i prezentującego Tygrysce rzeczone). Ustrojstwa niezbędne są dla odstraszania gołębi z balkonu...


W środku: szał ciał i uprzęży. Rodziny zwyczajne i takie rodem z Wołomina; pojedynczy Afrykańczyk; panowie odstawieni w garniturki z paniami w kieckach kościelnych pchającymi wózki z progeniturą – lub minimalizm w stylu półdupek i półcycek wystające spod obcisłego outfit u dziewczyn i para jeans z oldskulowym T-shirt u chłopców (to populacja będąca w okresie tokowania); dzieciaki biegające wokoło jak w amoku, wymazane lodami lub ketchupem; większość ludziów jak mrówków pijąca jakąś farbkę z plastikowych kubków z rurkami, jako żywo przypominających klasyczne bongs!
Dodatkowe zdziwienie wzbudziło olbrzymie Fabergé egg (what the...???)


Zagroda dla lwów. Dwóch Ich rozłożonych leniwie na trawie, z tyłkami jakby przyklejonymi do ziemi, podczas gdy Ona krząta się po gospodarstwie, porykując od czasu do czasu. Oni, jak to typowi faceci mają zwyczaj, ignorują te odgłosy. 
W pewnym momencie scenka...
Ona ryczy głośniej:
- Może byście te dupy ruszyli sprzed telewizora i trochę pomogli?! Poza tym jest niedziela, dzień wolny i miałam nadzieję na jakąś zabawę – gdzie ten obiecany trójkącik?!
On #1 wstaje leniwie i rozgląda się niepewnie.
On #2 spogląda  na niego, macha ogonem i otwiera paszczę:
- Stój, gdzie leziesz, idioto. Ile razy mam ci powtarzać – jak raz zareagujesz, to do końca dnia baba nie da ci spokoju. Siadaj gdzie ci dobrze było.
On #1 spogląda strachliwie w Jej kierunku, rzuca okiem w jedną i drugą stronę, następnie niewinnie rozkłada się obok Jego #2.
Koniec. Ehhh.
Ale prawdziwą furorą były przepiękne jaguary! Zabawa absolutnie beztroska. Przepiękne czarne umaszczenie. Zwinność i siła. Kwintesencja „kocistości”. Zachwyciłam się i wzroku oderwać nie mogłam. Jeden On był za oddzielnym ogrodzeniem i cały czas maszerował wte i wewte przy siatce, spoglądając w kierunku pozostałych. No cóż: facet nabroił, to został odstawiony od łoża i stołu. 
To Go powinno nauczyć!
Rekinarium to prawdziwa porażka i strata czasu, bo takie większe akwaria to 
w Krainie Oz w domu się trzyma. Krokodyli nie było widać, oprócz jednego zamaskowanego w krzaczorach pod murkiem. 
Ale intrygujące było pewne zaproszenie (weszliśmy oczywiście, choć ani ja żmiją nie jestem ani L. nie tryska jadem):


Słonie odwracały się tyłkiem, żyrafy udawały więźniów podczas dozwolonego spaceru przy ogrodzeniu, a nosorożce tworzyły zasłonę dymną z kurzu i piachu. Jeden z nich chyba starał się o rolę filmową u boku Jim Carrey, bo robił jakieś ćwiczenia pyska i dolnej wargi. To wszystko jednak składaliśmy na karb pojawienia się The Alpha Male w obrębie ich terytorium i powonienia. Podobnie zresztą jak pewne inne zachowania zwierzątek, np. spektakularne sikanie niedźwiedzia brunatnego podczas przechodzenia się tam i z powrotem po skałce – powstała abstrakcja na kamieniu (z pewnością będzie do kupienia na licytacji, tytuł roboczy „Rocking Urine”). W głowie od razu mi się pojawiła dość popularna w Oz piosenka pt. „I’m waving my dick in the wind”. ;) 

Gibbony leniwe ale antyrasistyczne (czarne z białymi za pan brat), za to foki dały plamę, bo widząc takie cóś:


spodziewałam się sztuk fajniejszych niż w „Mam Talent”, a zobaczyłam rozleniwione wałki tłuszczu leżące na grzbietach bez ruchu.
A poza tym, to największym zawodem był brak wybiegu australijskiego! Buuu!

Jednak wizyta w ZOO była nie tylko bitter-sweet symphony, ale też i ciekawą lekcją na temat pewnych człekokształtnych. Tych dokładnie:


No OK, część rzeczy ogólnie znana z lekcji biologii, ale inne to typowe zabawne trivia. Że na przykład uwielbia taki medytować, że dojrzałym samcom rosną srebrne włosy na grzbiecie w wieku 2 lat już, że takowego czynnością towarzyską jest wydłubywanie robaczków z sierści atrakcyjnej osobniczki, że... pewne cechy mają wspólne z osobnikami męskimi Homo sapiens. :)

  
Aha, na samym końcu wizytacji były kózki, ale naliczyłam ich tylko 10 a nie 120 i do tego za zoologicznym ogrodzeniem (o które się zresztą radośnie czochrały). Tyle to nawet nie opłaci mojego małego palca u nogi! ;) 
   

piątek, 17 czerwca 2011

Survival Tips for Men



 Zasady:
1. Mężczyzna jest zawsze winny.
2. Kobieta ma zawsze rację.
3. Nawet jeśli nie ma racji, to i tak ma rację; nawet jeśli kompletnie nie ma racji, ale zacznie płakać, to wtedy absolutnie ma rację.
4. To nie kobiety fałszują, tylko mężczyźni nie mają słuchu.
5. Mężczyzna ma obowiązek ogolić twarz na gładko max. 30 min przed planowanym zbliżeniem się do kobiety na odległość mniejszą niż 1 cm.
6. Większość pytań zadawanych przez kobiety nie ma dobrej odpowiedzi.
7. Z dwóch odpowiedzi złych, mężczyzna zawsze wybierze tę gorszą.
8. Wszystko co mężczyzna powie na pewno zostanie użyte przeciwko niemu.
9. Nastąpi to w zupełnie nieoczekiwanym momencie, bez ostrzeżenia od Hołowczyca.
10. Najdrobniejsza przewina mężczyzny będzie mu zapamiętana do końca życia,       a nawet potem wypomnienie zostanie wykute na jego nagrobku.
Mężczyzna powinien Kobietę kultywować z większym nabożeństwem niż najrzadszą orchideę, doglądać do niej lepiej niż do krówki Tajima-ushi z wyspy Kobe, cenić ją wyżej od Koh-i-Noor i kochać bardziej od swojego Astona Martina. 


 Addendum: Podstawowe słówka do przyswojenia (Woman’s English) i się oduczenia lub przeformułowania (Men’s English).


    

wtorek, 14 czerwca 2011

The Julie Project

  

For 18 years the photographer documented the life of Julie Baird, whom she met by chance in San Francisco. Julie was then 18 and HIV positive, with a newborn child and a history of drug abuse. The photographer aimed to provide an in-depth look at poverty, AIDS and other social issues by focusing on one woman’s struggle. Later, she wanted the project also to be a record for Julie’s children of their mother’s story, after Julie lost custody and had to give them up for adoption.
 

To jest krótki opis tzw. Activities w ramach uczestnictwa w World Press Photo – zdjęcia/projekt autorstwa Darcy Padilla. Możecie je zobaczyć tutaj, a cały World Press Photo 2011 tutaj. Wystawa WPP 2011 była do obejrzenia na 1. piętrze Złotych Tarasów do ostatniej niedzieli. Przyznam, że miejsce zupełnie nieodpowiednie na to i nie mam pojęcia któremu z decydentów strzeliło do głowy je wybrać. Już sobie wyobrażam jakiegoś wołka zbożowego w garniturku, który myśli „Aha! Mam! Te fotografie są poruszające i często koszmarne – najlepiej będzie je oglądać pomiędzy zagryzką tłuszczu w Makusiu a przegrzebywaniem się przez tandetne ciuchy w Huje Muje. To na pewno jest idealny moment na zatrzymanie się i zadumę – trawienie Supersize McJunk w trzewiach będzie ułatwione, a niektóre zdjęcia mogą zainspirować do zakupu nowych podartych dżinów albo kolorowej strzępiastej kiecki.” Ehhhh, no comment.

Wiadomo co zdobyło 1. nagrodę ogólnie. Czy się zgadzam? Nie wiem. Każdy uczestnik pokazał tyle cierpienia ludzkiego, okropności lub nieszczęścia, 
a wszystkie fotografie pięknie/strasznie oddawały ten bezmiar uczuć – lub koszmarnej pustki – że sama nie umiałabym zadecydować.

Ja wiem co mnie najbardziej poruszyło. Właśnie The Julie Project. Dlatego że dziewczyna miała tyle samo lat co ja gdy umarła. Była młoda, miała całą resztę życia przed sobą, miała dzieci dla których mogła i na pewno chciała żyć i miała kochającego ją partnera. Była moją siostrą – w sensie człowieka. Stałam i patrzyłam na tę serię czarno-białych fotografii i poczułam się nieswojo. Jako że nie oglądałam wystawy sama, miałam dodatkowo inną perspektywę. Poczułam się nieswojo, że ja stoję tutaj z drugą, bliską, osobą, a na tych zdjęciach jest kobieta która już nigdy nie wyjdzie z domu, nie pójdzie na spacer, nie poczuje ciepła słońca lub muśnięcia wiatru na twarzy, nie uśmiechnie się do nikogo, nie spojrzy w niczyje jasne oczy... nie zrobi już nic. Znam swoje odbicie w lustrze i patrzyłam na moją rówieśniczkę na zdjęciach – i widziałam ogromną przepaść między nami.  I pomyślałam, że tak naprawdę to jestem szczęśliwa. W sensie lucky i w sensie happy. Żyję w kraju bez wojny, bez nieludzkiego reżimu, bez trzęsień ziemi, wybuchu wulkanów, tsunami, 
w kraju gdzie kobieta nie zostanie oblana benzyną i podpalona przez ojca lub brata. Jestem w sumie zdrowa, mam kochającą rodzinę, mam przyjaciół, znajomych. 
I jest Ktoś kto sprawia że się uśmiecham. Mam gdzie mieszkać i co jeść, zarabiam tyle ile mi potrzeba robiąc to co lubię. Jakieś przykrości lub niepowodzenia są drobne w ogólnej skali i nic nieznaczące. Nie mam wszystkiego o czym marzę, bo to chyba niemożliwe, ale... Jestem naprawdę szczęśliwa.
Julie tyle szczęścia nie miała.


Cała poruszająca historia Julie opowiedziana fotografiami jest tutaj.
   

niedziela, 12 czerwca 2011

Jabberwocky

  

Twas brillig, and the slithy toves
Did gyre and gimble in the wabe:
All mimsy were the borogoves,
And the mome raths outgrabe.
"Beware the Jabberwock, my son!
The jaws that bite, the claws that catch!
Beware the Jubjub bird, and shun
The frumious Bandersnatch!"
He took his vorpal sword in hand:
Long time the manxome foe he sought-
So rested he by the Tumtum tree,
And stood awhile in thought.
And, as in uffish thought he stood,
The Jabberwock, with eyes of flame,
Came whiffling through the tulgey wood,
And burbled as it came!
One, two! One, two! And through and through
The vorpal blade went snicker-snack!
He left it dead, and with its head
He went galumphing back.
"And hast thou slain the Jabberwock?
Come to my arm, my beamish boy!
O frabjous day! Callooh! Callay!"
He chortled in his joy.
'Twas brillig, and the slithy toves
Did gyre and gimble in the wabe:
All mimsy were the borogoves,
And the mome raths outgrabe

(Lewis Carroll "Through the Looking-Glass and What Alice Found There").
  

środa, 8 czerwca 2011

Where there’s Willy…

… there’s Aga. ;)


Export australijski jest znany i doceniany na reszcie globu ponad równikiem. I nie ma co się dziwić, bo tam talent faktycznie rośnie na drożdżach (czyli opisywanym we wcześniejszym poście Vegemite)...Talent rośnie i natura szczodrze działa... 
Bo jest jeden export, który bije wszystkie inne na głowę – a raczej główkę (sic!)

Nie mówię o Kylie i jej siostrzycce Dannii. Nie mówię o INXS, Midnight Oil, Wolfmother czy ACDC. Nie mówię o Nicole Kidman ani o Hugh Jackman. Nie mówię o Tap Dogs ani nawet o Manpower Australia, czule przezwanych „Aussie Storm”, z opisem „Australia’s Thunder from Down Under” (ahhh, uwielbiam dwuznaczności językowe!). Choć tutaj idziemy w dobrym kierunku...


Największym exportem wszech czasów musi być show pt. Puppetry of the Penis.
Jak chłopcy sami o tym mówią, jest to „an ancient art of genital origami”. Ich show podczas Melbourne Comedy Festival mogłam oglądać na żywo z przyjemnością. Chciałabym napisać „rozkoszą”, ale było to tak zabawne, że nie w głowie nam – kobitkom z widowni – było myślenie o s.e.x. Nawet momentami miałam odruch typowo współczujący (Ouch! That must have hurt!), choć sama posiadając klejnoty rodowe w postaci zaledwie jednego pierścionka, nie mogę osiągnąć 100% empatii. Bo cóż chłopcy (szczodrze obdarzeni i wyrośnięci na australijskich drożdżach) robią? Gniotą, naciągają, zawijają, obkręcają, przeplatają, podkurczają, wywijają 
i podtykają swoje własne najdelikatniejsze części ciała tak, że tworzą z nich – jak 
w sztuce origami z papieru – różne rzeczy i zwierzątka: kangura, ślimaka, żółwia, deskorolkę, łódź z żaglem, etc., etc. A jako że klasycznym ich (kultowym wręcz) dziełem jest hamburger – a zaraz za nim hot dog – to nie dziwcie się, że gdy ktoś mi mówił o śniadaniu w postaci banger and eggs miałam absolutnie jedno skojarzenie, śmigające w oczach wyobraźni szybciej niż Superman wyprzedzający the speeding bullet. Swoją drogą, jakiegoż ciekawego znaczenia w tym kontekście jedzeniowo-anatomicznym nabiera text „Supersize Me”. ;)


Oczywiście zachęcam gorąco Czytelników do odwiedzenia ich stronki (link
i potrenowania w zaciszu domowego ogniska – kto wie, może odkryjecie w sobie talent!
Niektórym wychodzi coś podobnego absolutnie niechcący, na tej pięknej słowiańskiej ziemi:


UWAGA: Otwieram konkurs na najlepiej wykonane genital origami: ślijcie zdjęcia, filmiki, piszcie instrukcję jak wykonać. Wszystkie bez wyjątku prace będą nagrodzone, bo tutaj nie ma przegranych ani zasady że winner can be only one. 
Ja docenię starania każdego, taka jestem wspaniałomyślna i dobroczynna. ;)
   

sobota, 4 czerwca 2011

Watch yourself


W dzisiejszych czasach niełatwy jest żywot wybrakowanego mężczyzny usiłującego wyrwać laskę. Niestety (dla nich, bo dla nas – kobitek – stety) nie działa już forma wydłużenia penisa lub dodania zwojów mózgowych za pomocą wypasionego samochodu. Niektóre osobniczki dawały się na to złapać swego czasu, ale dość szybko odkryły czego się można spodziewać – a raczej czego nie mogą się spodziewać – zarówno w alkowie jak i przy rozmowie po właścicielu tegoż.
Panom zajęło trochę więcej czasu zajarzenie że metoda przestała dawać rezultaty i że „fura, skóra i komóra” śmiech pusty jedynie powodują a nie bałwochwalczy podziw. Ahhh, założę się, że gdyby Pawłow przeprowadzał swoje eksperymenty na samcach dwóch gatunków: Canis lupus familiaris i Homo sapiens, to skonkludowałby że ci pierwsi są inteligentniejsi od tych drugich i załapują szybciej. Oh, well, still – better late than never, right?

  
Disclaimer dać w tym momencie zmuszonam sumieniem własnym: To co tutaj piszę dotyczy kmiotków którzy nie tylko w swoich głowach skazują mózgojada na anoreksję, ale jeszcze w gatkach mają mniejszą wypukłość niż posąg Davida po zimnej kąpieli błotnej. Mimo to, wybujałym poczuciem własnej wartości (fałszywym i z kompleksu wynikającym) przewyższają trzy Czomolungmy ustawione jedna na drugiej! Nie piszę tutaj wcale o normalnych na co dzień facetach, ale zarazem prawdziwych pasjonatach, dla których cztery lub dwa kółka (ahhh... temu ostatniemu z miejsca powiem: „you had me at hello”) są tym samym co dla mnie Star Wars. Nie piszę tutaj o nie tylko miłośnikach ale wręcz prawdziwych expertach w temacie komputerów, modków czy... zegarków. Wiem że są zupełnie inną kategorią – ale zarazem wyjątkiem potwierdzającym opisywaną regułę. ;)

Ad rem: No więc co taki mikroskopijny chłopek-roztropek może zrobić by znowu poczuć się ważny, i zasobny, i mocny, i męski? Nie tylko w oczach kobiet ale i kumpli. Automobil z prancing horse w herbie albo wypasiona fura z celownikiem na froncie jakoś straciły na wartości, bo każdy teraz tym szpanuje. Kolczyki w uszach lub brwiach są raczej zarezerwowane dla „biednych kreatywnych”. Złote łańcuchy na klacie (i do tego jeszcze owłosionej na styl Monkey Boy – bo braki mózgu dużego i małego często tak się objawiają, w akompaniamencie niskiego czółka i wystających łuków brwiowych) i/lub sygnety na paluchach też nie będą mile widziane, bo są synonimem wieśniaków z mafii wołomińskiej (czytelnicy spoza Wawy niech się dokształcą jeśli nie wiedzą o co chodzi, ja tłumaczyć jak chłop krowie na miedzy wszystkiego nie będę). 


No więc, kochani, nowym symbolem statusu są zegarki menskie. Wiadomo że każdy młotek tłumaczy się gęsto że ma czasomierz w komórce, więc nie potrzebuje na renku. Prawda jest bardziej przyziemna – takiego prostaczka nie stać na prawdziwy dobry zegarek.
A faktycznie (w tym momencie robię to co zwykle i na co mi zwracano uwagę wielokrotnie, czyli sądzę po sobie) faktycznie, stwierdzam że zegarek u mężczyzny to rzecz na którą kobieta od razu zwróci uwagę i która jej w pewnym sensie zaimponuje – pewno na zasadzie kontrastu od pozostałego plebsu. Mężczyzna z ładnym zegarkiem, nie na pasku ale na bransoletce, takim... ostrym, twardym, kanciastym... no po prostu „męskim”, od razu zyskuje u nas jakieś 25%.
Dygresja: biorąc pod uwagę fakt, że facet w garniturze też scores 25% more visually, to garnitur plus chronometr dają razem 50% – po wliczeniu w ogólne szanse z nowopoznaną laską, czyli „fifty-fifja”, taki muchacho ma prawdopodobieństwo 3/4 że zaliczy!
Do tego jeszcze kumple też będą impressed, co to on nie jest, że ma taki imponujący kawałek męskiej biżuterii na ręku! Więc cóż – nowy symbol statusu mężczyzny 
w miarę dzianego („w miarę” bo naprawdę nie trzeba aż tak się z kasy wycyckać!), 
z własnym stylem, chcącego pokazać że jest inny niż wszyscy inni, jest zwyczajny chronometr znany od wieków!

W temacie (w ramach podziwu a nie derogatywnie!!!) mam do pokazania:

Zegarek dla którego Jaskiniowiec zadeklarował miłość wielką w Walentynki. Nie wiem czy uczucie trwa nadal czy, jak u typowego mężczyzny, zostało przeniesione na nowy obiekt już następnego dnia. ;) 


Zegarek L., chyba to ten – niestety nie mogę być pewna bo pamiętam tylko że był Omega i miał to ładne niebieskie naokoło służące do czegoś w nurkowaniu:


Albo to był ten:


Przyznam że dla mnie one wyglądają prawie identycznie, oprócz dodatkowych literków na cyferblacie w jednym i esów-floresów w drugim. Oczywiście nadmienię, że L. potrafił w mgnieniu oka rozpoznać model zegarka na ręce jakiejś pani, która ją miała jedynie opartą na stole łokciem, podczas gdy ja nawet nie zauważyłam kto, gdzie i co na kończynie posiada – ba, jak dla mnie, mógłby tam sobie siedzieć 
bysio-ochroniarz z ważką gadziogłówką suszącą skrzydełka u niego na nadgarstku! Ale to pewnie kwestia przyciągania płci: L. wprawnymi okiem zarejestrował najpierw całą panią, potem jej zalotnie wspartą rękę, a w końcu interesujący chronometr – wszystko w ułamku sekundy.

A moja miłość wielka i czysta od grudnia 2007 (jejku, mieszkamy szczęśliwie razem już 3,5 roku – prawdziwa long-term relationship!), to poniższe cudeńko Swatch:


W ostatnią sobotę zapadłam na nowe cacko gdy wymieniałam baterię w tamtym i poczułam nieprzepartą chęć zdrady... ale powstrzymuję się od niej, nie tyle ze względu na wierność co na ekonomię gospodarstwa domowego. Mimo to, popatrzeć i pomarzyć mogę, że kiedyś dostanie moją rękę. Pan Bloomy Section:

 
O czym to ja pisałam? Aaa: zegarek na ręku faceta jest dzisiaj tym co wypasiona fura parkowana przez niego na widoku upatrzonych do podrywu panienek kilkanaście lat temu. Amen. 
 

środa, 1 czerwca 2011

Happy Tree Kids

Jakby nie było, wszyscy jesteśmy czyimiś dziećmi, więc dzisiejszy dzień jest dla nas – niezależnie od wieku, płci i statusu rozsiania własnego genomu po świecie.
Jeśli ktoś ma pragnienie dzisiaj dawać a nie brać, to może sobie Dziecko sprawić.
Albo kupić...
 
albo zrobić...


Co do późniejszego wychowania to się nie wtrącam, ale takie przedszkole raczej nie jest wskazane:


A w temacie Happy Tree Friends i innym (wiadomym...) jest to Guns N’ Roses:
She’s got eyes of the bluest skies
As if they thought of rain
I hate to look into those eyes
And see an ounce of pain
Her hair reminds me of a warm safe place
Where as a child I’d hide
And pray for the thunder
And the rain
To quietly pass me by