Tips for Life (#1: Wear Sunscreen!): http://www.youtube.com/watch?v=sTJ7AzBIJoI

poniedziałek, 29 sierpnia 2011

From the inside

Karma my ass.
Gdy mówię o równowadze w naturze nie chodzi mi o jednoczesną wewnątrz rodziny. I trzeba wprowadzić zastrzeżenie, że odchylenie standardowe od mediany nie może być większe niż 1 pkt. na skali 1-10 oceny normalności człowieka. Ehhh.

Jedno od 30 lat tak naprawdę nie interesuje się dziećmi – z wyjątkiem garstki świąt, urodzin i tym podobnych okazji w ciągu roku; albo gdy akurat „sobie przypomni”. W sumie po co: DNA rozsiane, życie stworzone i będzie się pętało po Ziemi by dalej kontynuować linię. Zupełnie słomiany zapał na początku mojego pobytu tam, 
a teraz też – „Musimy częściej pisać i rozmawiać”, bo akurat zdjęcia były oglądane. Podczas gdy tak naprawdę to jest: I live on my own and the rest is just a stage set. 
Drugie apodyktyczne i ingerujące w każdy szczegół życia. Chce aby się opowiadać co się robi, gdzie się wychodzi, z kim, kto jest w domu gdy dzwoni i prowadzi podobne przesłuchania w sprawie A., aż mam ochotę powiedzieć „Czyż jestem stróżem brata mego? Chcesz wiedzieć, to jego wypytuj, nie mnie”. Rządzi twardą ręką całą rodziną i nie przyjmuje do wiadomości, że ktoś inny może mieć rację – szczególnie w sprawach zdrowotnych dot. Dziadków.

Jestem zmęczona tym wszystkim. Nie mam już siły ani ochoty wciąż znosić takich dysfunkcyjnych zagrań. Nie mam siły kończyć każdej rozmowy kłótnią lub fochem ze śmiertelnym obrażeniem się na mnie. Nie mam ochoty słyszeć „zobaczysz, znowu będziesz płakać”. Jestem naprawdę bardzo zmęczona.
Parszywe rodzinki, ehhh, what can you do?
   

czwartek, 25 sierpnia 2011

Krytyk

Teatralny, filmowy, kulinarny, hotelowy. ;)

1) Testament cnotliwego rozpustnika
Świetny spektakl w Teatrze Kamienica. Po większości zabawne przedstawienie ostatnich dni (nie)sławnego Don Juana. Komedia miesza się tu gęsto z delikatnymi nutkami nostalgii i ostrym posmaczkiem antyklerykalnej filozofii. Hmm, a real dish that is true life. :) Jedyne słowo krytyki to nudne i niespecjalnie udane tańce hiszpańskie (niby flamenco) wprowadzone jako egzotyczna nutka w przedstawieniu. Zapodane masowo po antrakcie spowodowały że w pewnym momencie siedziałam 
i wściekałam się „enough with the dancing, for f*ck sake!” Ale na to możecie przymknąć oczy. Aktorzy: Kamiński rewelacyjny jako rozpustny dziadyga, co to „stary ale jary” jeszcze z jedną nogą w grobie (nie metrykowo tylko od rany kłutej, więc nie Matuzalem i jeszcze coś mu stanąć może teoretycznie) rozwija swoje mojo; dwie inne role męskie obsadzone rewelacyjnie: Cypryański i Witaszczyk (szczególnie ten drugi!) grali bawiąc się i bawili grając, cudo!;  ale za to Cichopek fatalna – farbowana na czarno blondina co to ani mówić nie umie, ani grać nie umie ani... nic nie umie (jednym słowem: żenua) – na szczęście nie o jej bohaterkę w tym wszystkim chodzi, ale i tak psuje ogólne wrażenie wprowadzając dysonans. Oh well, you can’t have it all, can you? Spektakl jest rewelacyjny i polecam gorąco – obowiązkowo miejsca w jednym z pierwszych trzech rzędów weźcie! A jako wisienkę na torcie dostaliśmy od Kamińskiego, już po zakończeniu, tę oto perełkę: „popiątek”. Wiecie co to jest? Ot taki nasz rodzimy „weekend”. Bardzo mi się podoba i zamierzam propagować. :)


2) Beginners (Debiutanci)
Świetny film pana Mike Mills z Ewan McGregor i Chrostopher Plummer. 
Co śmieszne (a zarazem smutne, ale co mnie od razu skusiło do obejrzenia): 
w Polsce jest on klasyfikowany jako dramat – zapewne ze względu na tematykę 
i słowo „homosexual”, które w tym kraju wrzuca z automatu na tor powagi. Oczywiście luknęłam na świętą IMDb: „Comedy, Drama”. Heh, no comment. 
I faktycznie. Film zabawny, ale ciepło zabawny a nie głupio zabawny. Żadna Szarlotka Amerykańska ani Kacyk. Dla mnie osobiście w konwencji mocno przypominającej dzieła Woody Allena. Na pewno na myślenie, ale nie przygnębiający – po prostu taki, który podsuwa nam pomysły lub pokazuje inną perspektywę życia, ale nie zmusza do kontemplacji ciężkiego żywota ludzi na świecie. Oczywiście jest historia miłosna – a nawet dwie (tak, tak, bo Ojca też liczę). Oczywiście jest mocno konwencjonalna: boy meets girl, boy falls in love with girl, boy argues with girl, boy and girl split up... I najlepsze jest to, że spodziewamy się happy end (boy and girl get back together), ale z drugiej strony nie wiemy czy będzie – bo to nie jest głupia komedia, bo to nie jest typowa Americana, bo... bo ta historia mogłaby się zakończyć one way or another, a i tak byłaby dobra. Dlatego że w tym filmie nie chodzi o to romansidło tylko o odnalezienie się człowieka w swojej skórze. O przebudzenie. O odkrycie (dzięki lepszemu poznaniu Ojca i zrozumienie co nim kierowało) co robiliśmy w życiu i dlaczego. I odkrycie że wreszcie chcemy odważyć się na coś innego, na to czego zawsze pragnęliśmy ale specjalnie niszczyliśmy za każdym razem, bo taki był nasz odruch obronny. Film cudo, 
z połową czasu spędzoną na śmianiu się, a połową na wzdychaniu „aww”. :)


3) Die Friseuse (Fryzjerka)
Jak z tytułu można się domyślić, film dżermański, więc dla mnie wymagający (czytania). Świetna historia zwyczajnej kobiety, która odnajduje się w dzisiejszej rzeczywistości mając kilka problemów na głowie: szukanie pracy; dorastającą córkę – nastolatkę oczywiście trudną i wstydzącą się mamusi – i świeże rozstanie z mężem; sporą nadwagę – a więc problem z oceną przez ludzi; oraz (tutaj już mój dodatek) fatalny gust jeśli chodzi o biżuterię i ciuchy. Taka bitter-sweet story, ale bardziej sweet niż bitter. Kolejny film lekki na myślenie, momentami wpadający 
w taką farsę, że aż wierzyć nie mogłam – prawie jak flashes z pokręconej rzeczywistości Underground Kusturicy (a to jest absolutnie rewelacyjny film, 
a must-see), choć oczywiście setting jest zupełnie inny – masturbacja przy myciu głowy, zgon pod hełmową suszarką fryzjerską, nielegalny przewóz ludzi przez granicę, koczowanie kilkunastu Azjatów w małym dwupokojowym mieszkanku, pośrednictwo narkotykowe (chyba)... to kilka takich surrealistycznych momentów. Ogólnie rzecz biorąc: świetna moderna komedia mieszczańska. :)


4) Restauracja Mała
W Ełku. Jeśli będziecie w tym miasteczku, gorąco zachęcam do nawiedzenia. Pierwsze co się zauważa, to wystrój – ja chciałam uciekać z miejsca, bo to kiczowaty domek dla lalek i zupełnie nie mój klimat. Ale stolik na „ganku” faktycznie bardzo miły jest. A do tego... Do tego kuchnia: z miejsca już wiadomo że dobra, jeśli na pytanie „czy macie świeże ryby” pani odpowiada „mamy, oczywiście, dzisiaj akurat sandacza i pstrąga” (czytaj w domyśle: dzisiaj takie, bo akurat te złowiono i dostarczono). Kuchnia, która robi każde danie na bieżąco i jeśli się chce zmienić co w karcie (małej zresztą – kolejny dowód że restauracja dobra, tak przynajmniej twierdzą Anthony Bourdain i Gordon Ramsay) to zrobią: bez natki, bez marchewki, z pieca a nie smażoną rybkę. Do tego obsługa: troskliwa ale nie nachalna. Pani, po zebraniu zamówień ze stolika obok, zada sobie trud by podejść i powiedzieć „przepraszam, zaraz się państwem zajmę”, poleci do kuchni złożyć te zamówienia 
i wróci by wziąć nasze. Po przyniesieniu jedzenia dopyta się (powtarzam: nie nachalnie) „czy wszystko jest jak należy i smakuje?”. A w międzyczasie będzie sprawdzać czy czegoś nam nie potrzeba. Na jedzenie nie czeka się długo, a smak... pycha! Restauracja cieszy się zresztą niezłą renomą, bo gdy tam byliśmy grupy osób wchodziły, spoglądały naokoło oceniając status jedzeniowy i ustawiały się by czekać na zwolnienie stolika (choć w okolicy było kilka innych knajp). Mówię wam – jeśli w Ełku to Mała. :)


5) Hotelik Gołdap
To też jeśli was tam kiedyś coś zaniesie. Położony w centrum miasteczka, jest bardzo sympatyczny bez bufonady. Ciepłe wnętrza, ładne przytulne pokoje i bardzo miła obsługa recepcji (w sumie sprzątaczki też, bo jedna kulturalnie się wycofała rano). Ja uwielbiam takie duperele, jak końcówka papieru toaletowego zagięta 
w trójkącik w łazience, opaska papierowa na sedesie mówiąca że czysty, albo butelki wody (przynajmniej) czekające na stoliku. A do tego coś co nie wszystkie hotele rozumieją: że w double room chcemy double bed, a nie dwa pojedyncze które trzeba samemu zsuwać. Beaut. :) Jedynym szkopułem są piekielne schody 
i problematyczne próżki na piętrach, co przy ciemnym korytarzu (jeśli się nie namierzy od razy pstryczka) może się nie zgodzić ze stanem osoby powracającej (nie, nie, ja tym razem sobie tylko teoretyzuję!) Hotel ma swoją restaurację, która działa też osobno, z wejściem po schodkach w dół od poziomu ulicy, i oferuje śniadania dla gości. Tutaj info wam nie podam, bo akurat trafiliśmy na to piekielne Kartaczewo i jak wspomniałam wcześniej zapach zasmażek i złoconej cebuli przeważał nad wszystkim – przypuszczam że nawet kawa pachniałaby jak pyzy 
z omastą. Hotelik jest tani a bardzo wygodny i naprawdę miły do zatrzymania się. Polecam, of course. :) 


poniedziałek, 22 sierpnia 2011

Brutti ma Buoni

Jak wiadomo, droga do serca mężczyzny prowadzi przez żołądek, tak samo jak do Dubrownika przez Ston. No a do tego jeszcze ustalone wcześniej zostało, że jedzenie jest jednym z trzech priorytetów płci brzydkiej i głodnej. (Dygresja: wymyśliłam właśnie połączenie całej Świętej Trójcy Samczej: spanie za biurkiem w pracy przeżuwając porządny kawał steka, haha.) Popełniłam więc coś strasznego: 
się wzięłam i upiekłam ciastka. Serio. No jak jakaś Hausfrau – nawet fartuszek założony miałam! Efekt poniżej. Pikne nie som, ale na rozkładówkę Playboya ich przecież nie pcham, a konsumować je można i z zamkniętymi oczami najlepiej lubieżnie co wieczór.
   

Experyment to był, wymysłu własnego, ale uważam że całkiem udany. Są z ciasta francuskiego, z czekoladą, winogronami i (niektóre) posypką lukrowo-orzechową.
Protokół zdawczo-odbiorczy nie dał się spisać na papierze pergaminowym, 
ale produkt przeszedł akceptację śpiewająco – a raczej mlaszcząco, haha.
Jak tytuł posta wskazuje, są po prostu brzydkie ale dobre. :)

   

piątek, 19 sierpnia 2011

Seriously, people!


Lubię ludzi, ale nie obok mnie. No OK, jest wyjątek – kluby. A tak poza tym to najchętniej bym wprowadziła godzinę policyjną pomiędzy 1. a 24. dla wszystkich którzy nie zrobią 100 m w 10 sekund.
Dygresja: Właśnie pomyślałam, że Polacy (znający przecież z doświadczenia lub lekcji historii ten PRLowski wymysł) nie powinni popełniać idiotycznego błędu od którego szlag mnie trafia za każdym razem: mam ochotę złapać tłuczek od mięsa i wbić do durnych pał właścicieli knajp, że nie ma „happy hours” tylko „happy hour” – l. poj. nie l. mn.! Nawet jeśli ją macie między 17. a 22.! Tak samo jak nie było „godzin policyjnych” między 22. a 6., tylko „godzina policyjna”! Get it?!
Anyways, do szału też doporowadzają mnie ludzie pętający się pod nogami. 
Na chodniku, na przejściach dla pieszych, w sklepie, na bazarze, przy wsiadaniu do autobusu albo metra, przy wchodzeniu do knajpy, etc.

Kilka przykładów:
1) Nie wiem co w tym jest, ale na bazarze ludzie ruszają się jak muchy w smole i do tego nie patrzą dokąd idą – a zazwyczaj łażą środkiem lub blisko niego. Seriously, nie mogę tego pojąć. Większość kramów ma te same warzywa i owoce. Chcesz kupić kalafiora? To podejdź, obejrzyj, a jak ci nie pasuje, to przejdź (trzymając się jak najbliżej stoiska) dalej. Jak mówiliśmy w Oz: „keep to the left and get the f*ck out of my way”! Mówię serio, dobrze że nie żyjemy w Hameryce, bo broń palna zamiast 
w torebce non-stop tkwiłaby – dymiąca z lufy – w mojej dłoni. 

   
2) W supermarkecie alejki są przeważnie zatarasowane babą z olbrzymim zadem, pchającą wózek (tak, tak, bo od niesienia koszyka zapewne spaliłaby niezbędne jej do życia kalorie) wypchany po brzegi i zatrzymującą się co chwila by sięgnąć grubą łapą jeszcze coś z półki i do niego dorzucić (uniemożliwiając mi wciśnięcie się 
w regały i wyminięcie jej zdrapując sobie skórę o słoiki z gołąbkami i puszki ze śledziem w oleju). W takim momencie mam ochotę zapytać prosto z mostu: 
„Nie sądzi pani że spasła się już wystarczająco i teraz powinna wreszcie zacząć odżywiać się powietrzem? Najlepiej gdzieś na zewnątrz, z dala ode mnie”.


3) Również w supermarkecie, ludzie przy kasie doprowadzają mnie do białej gorączki. Weźmie taki, wyłoży swoje produkty na taśmę i czeka. Dochodzi do kasy 
i patrzy jak pani skanuje – nie patrzy nawet na to czy dobra cena jest nabita, tylko gapi się jej na ręce. Dopiero gdy kobitka skończy i powie ile razem, to weźmie (barrrdzo powoli) swój plecak, otworzy go (barrrdzo powoli), pogmera w nim, wyciągnie portfel i zacznie odliczać pieniądze (barrrdzo powoli). Zapyta też zawsze „jaka końcówka?” i wysypie monety w garstkę i zacznie w nich grzebać i podawać pojedynczymi grosikami, nawet jeśli końcówka to 3,89 zł! Potem powoli, jak żółw ociężale, wsypie resztę z powrotem do portfela, schowa go do plecaka, zarzuci plecak na ramię. Odsunie się, krokiem starego paralityka, kawałeczek i zacznie pakować swoje produkty do siatek. Kasjerka w tym czasie już trzyma w ręku jedną 
z rzeczy kupowanych przeze mnie, ale nie może zacząć skanować, bo nie ma gdzie jej odłożyć (albo ma, ale jest za mało miejsca na więcej i do tego musiałaby się wykręcić do tyłu). Dżizas! Wczoraj tak miałam i szczerze mówiąc marzyło mi się złapanie tej mojej butelki Krzepkiego Radka, obtłuczenie jej – jak się widzi 
w filmach – i trzymaną w dłoni jej resztką o ostrych krawędziach zafundowanie panu operacji plastycznej na koszt NFZ. P.S. To samo ma miejsce w innych bottlenecks, of course.


No sami widzicie, że ta godzina policyjna jest niezbędna dla tych ludzi. I postuluję jej wprowadzenie dla ich własnego dobra i z czystej troski o ich zdrowie i życie. Taka jestem dobra i kochana i altruistyczna. ;)
   

wtorek, 16 sierpnia 2011

Moon Test

   
Aga's Law on Men # 154: Mężczyźni myślą tylko o Pracy, Spaniu i Jedzeniu.

Szybki test w kwestii ostatniej (kierowca wyścigowy, cieć nocny, fizyk nuklearny i tym podobne zawody) lub w kwestiach pierwszej i ostatniej (piekarz, kierowca furgonetki Bliklego lub inne powiązanie z branżą):

   

czwartek, 11 sierpnia 2011

Kartacze na polskich dróżkach


Tak mi się przypomniało i jedno i drugie z tytułu, bo mnie dzisiaj naszła chrapka na pyzy z mięsem na obiad i ciąg asocjacji się załączył: pyzy – kartacze – Karteczewo – Gołdap – dojazd – powrót z Croatia – polskie drogi – Pyza na polskich dróżkach.

Kartacze to regionalna forma pyz z mięsem na Mazurach. Akurat jak byliśmy tam 
w zeszły weekend, w Gołdapiu (Gołdapi) odbywało się coroczne święto tych pocisków gastronomicznych: Regionalny Festiwal Pogranicza „Kartaczewo”. Wszystko fajnie-pięknie, tylko wyobraźcie sobie ranek w niedzielę i „rozkoszny” zapach sączący się każdą szparą okienną, drzwiową i podłogową z restauracji hotelowej, w której właśnie rozpoczęto obsmażanie kilogramów cebulki. Taka pobudka mało romantyczna jest, nieprawdaż. Woń ta dobywała się zresztą ze wszystkich domów i jadłodajni w mieście, które chciały zaprezentować swoje talenta na festynie. Gdy szliśmy do samochodu i odjeżdżaliśmy w siną dal, wręcz spodziewałam się że patrząc za siebie zobaczyłabym kopułę tego dymu patelniowego obejmującą miasteczko jak tarcza Death Star generowana na Endorze. Pamiętając lekcję o żonie Lota – nie obejrzałam się. ;) 
Dygresja ad pogranicze: mogę uczciwie stwierdzić że byłam zagramanicą, 
w Rosji, bo stojąc na potwornym pomoście pontonowym (na którym oczywiście w pewnym momencie zrobiłam się zieleńsza od Shreka) na komórce L. już się pokazało że jesteśmy w tamtym kraju i w zasięgu ichniej sieci telekom. Ha!

I odjechaliśmy... i dojechaliśmy. I powiem tak: droga na Mazury to chyba najlepsza na kraniec Polski, którą jechałam. Serio. No byłam seriously impressed: trasa Wawa-Gołdap w 3.5 h (tam). A powrót podobnie wartko i też bez stresu, bez frustracji, bez rozkopanych dróg, bez korków (dopiero pod samą Stolycą, ale to dlatego że o tej godzinie akurat wszyscy do domu wracali). Nieliczne cipy, wlokące się niemiłosiernie, wymijało się bez problemu, a kilka TIRów na krzyż nie zawalało drogi. To teraz porównajcie nasz powrót do Wawy z Croatia, przez Austrię i Czechy, i moje przerażenie w oczach gdy Hołowczyc radośnie zawiadomił, że mamy 350 km do celu i 6 godzin jazdy (a w tamtejszych Utopiach ćwierkał, że jest 350 km i 2.5 h). Oczywiście żadnej 6tki nie było, ale i tak długo... A na dokładkę jeszcze zapodam nieradosne info o trasie Wawa-Władek (lub Wawa-Gdańsk), którą jeśli pokona się    w 8 godzin to można uznać że się leciało expressem. Ehh.
I powiem tak: winny jest nie tylko stan polskich dróg, wołający o pomstę do nieba (nie dziwcie się tym ulewnym deszczom: Pan Bóg patrzy z góry i mówi sobie „Polska, gówniany kraj, spłukiwać trzy razy dziennie”). Winne są też te wszystkie cipy, zarówno płci żeńskiej jak i męskiej, wlokące się niemiłosiernie, zawalające drogę normalnym ludziom i bezmyślnie lub złośliwie utrudniające wymijanie.             Ot takie ciężkomyślące kartacze na polskich dróżkach...

No ale żeby zakończyć posta na up’ie a nie down’ie, poniżej przedstawiam absolutnie rozbrajające teksty... kartaczy? Enjoy :)

   

niedziela, 7 sierpnia 2011

Love and Other Catastrophes


Na ślubach czekam zawsze na podołtarzowe wpadki. Nie, nie dlatego że chciałabym ośmieszenia tej biednej Pary Skazańców, tylko po prostu by zobaczyć sympatyczny ludzki odruch w napuszonej oficjalnej celebracji.
Tym razem ksiądz był OK, choć miał denerwującą tendencję zwracać się zdrobniale, wręcz dziecinnie, do małżonków in spe i popełnił niesmaczny grzech jęczenia jak to się strasznie poświęcił, musiał zrezygnować z urlopu i przejechać 1000 km by móc udzielić im sakramentu. Well, tough luck, wanker – if you don’t like it, don’t do it and bugger off! Tym razem to Panna Młoda pękła (i widziałam to po raz drugi i pół – „pół”, bo w jednym przypadku nie było kompletnego parsknięcia) i zaśmiała się nerwowo przy jednej z formułek. Piękne! :)
Swoją drogą, przerąbane z tą tradycją brania ślubu w parafii Panny Młodej – bo to oznacza, na przykład, pchanie się do czegoś pod nazwą Gołdap. Kojarzycie gdzie to? Ładne miasteczko, nie powiem, ale takie z rodzaju dziur zabitych dechami. Jednak nie narzekam, bo tylko jedna suka latająca mnie uchlała – może ta wanilia zadziałała jednak – no i nie na wielkomiastowe atrakcje tam przecie wyjeżdżałam. A Leśny Zakątek, ulokowany nad samym jeziorem, jest idealnym miejscem na wesele, więc gratuluję A. i A – widzieliśmy inną parę młodą, która się nie załapała z booking i przyjechała tylko na zdjęcia, tak że good on you, guys! :)
Ale poza tym, to wszystko wypadło naprawdę pięknie, kameralnie i sympatycznie. Najważniejsze, że obydwoje powiedzieli „tak” (i to przy świadkach, z nagraniem kamerą, więc nie mogą się wypierać ani tłumaczyć niepoczytalnością spowodowaną intoksykacją). Nie ma chyba nic gorszego niż gdy w kwestii sercowej jedna osoba jest na „tak” a druga na „nie”. Ty mówisz „kocham cię”, otwierając się i podając serce na dłoni, a on/ona milczy zakamieniale – pewno zastanawiając się jak szybko zmienić temat. No bo nie znam osoby na tyle odważnej by powiedzieć „a ja ciebie nie, ale teraz wracajmy już do chędożenia”. W idealnym przypadku, ta druga osoba odruchowo odpowiedziałaby „ja ciebie też” – bo przecież odwzajemnia uczucie. Jeśli nie mówi nic, to znaczy że nie czuje nic – a raczej czuje tylko chętkę na przyjemności bez zobowiązań – i to powinno być a big flashing red light dla każdego kogo to spotka: „to jest ślepa uliczka, nigdzie nie prowadzi, zawracaj”. No ale kamiennej ciszy pod ołtarzem nie było i Państwo Młodzi (naprawdę młodzi) w chwili obecnej chędożą już za boskim przyzwoleniem i z obopólną deklaracją łuczuciów.
Niech Im gwiazdka pomyślności... :)

    

piątek, 5 sierpnia 2011

The Sum of All Fears

Iridescent

Oj, no bo głupia jestem. Tak. Macie to na piśmie – ale autografu nie złożę pod ;)
Nigdy nie byłam pesymistką, wręcz przeciwnie, jednak mam tendencję do oportunistycznego fatalizmu. „Oportunistycznego” bo mój mózg wykorzystuje każdą okazję gdy tylko odczuwam porządniejsze ściśnięcia szczęścia – gdzieś            w okolicach gardła i pod letkimi z lewej strony – aby rozpocząć kampanię wrednego podgryzania negatywem („ciesz się póki możesz, to nie potrwa długo”, „nawet nie nastawiaj się...”, „zobaczysz, pewno...”, etc.) No szlag mnie trafia i mam ochotę wredną babę wyłączyć czasowo, ale niestety, środki do tego służące mocno szkodzą na wątrobę, a poza tym zastosowane w dawce należnej wyłączyłyby mnie całą a nie tylko ją.
Nie wiem skąd to się bierze, to chyba akurat ta część bagażu genetycznego władowana przez Mamusię (kurczę, że też zamiast nie mogłam dostać Jej małego noska!) Ogólnie rzecz biorąc, jest mnie dwie: 1) The Think Positive Chica, która zna i praktykuje tzw. myślenie magiczne („będzie dobrze”, „na pewno się uda”), doskonale rozumie, że negatywne myśli przyciągają negatywne zdarzenia, a do tego nie uznaje strachu przed jutrem, przed próbowaniem i walczeniem do końca,        oraz 2) Matka Polka Zamartwiająca Się – „czy na pewno dobrze wyszło/wyjdzie”,    „a co będzie, jeśli coś źle pójdzie”, „wszystko może pójść źle”, „trzeba się przygotować na najgorsze”, „dopóki tego nie skończę, jeszcze nic nie wiadomo”, etc. Mój best friend z Krainy Oz, S., nazywał mnie zawsze The Warrior Worrier (oprócz tytułowania Queen Agadala, haha).
No więc teraz znowu czuję że faza fatalistyczna nadciąga jak czarne chmury burzowe nad sielską dolinkę w Górach Dynarskich – właściwie już czuję pierwsze ciężkie krople deszczu (przynajmniej to dobre, że nie kwaśny)  i słonko zaczyna mi się lekko chować. Dlatego że zwyczajnie za dobrze mi jest, zbyt szczęśliwa jestem       i głupie podejrzenia „jak to możliwe, to nie może trwać...” się rodzą. Obecny zestaw umartwiania (standard + najświeższe):
- Jeśli spadnę ze stołka, złamię rękę, nie będę mogła pracować, nie zapłacę kredytu    i stracę mieszkanie.
- Jeśli w nocy Gryzek spadnie z kółka, złamie łapkę, gdzie ja znajdę weterynarza dla niego o 2 w nocy?
- Kiedy Mamusia dzwoni w ciągu dnia pracy – czy to znaczy że Dziadkom coś się stało?
- Jeśli przy otwieraniu zassanego słoika nóż się złamie, strzeli mi w oko, to będę pół-ślepa i będę musiała nosić opaskę jak pirat i nikt mnie nie zechce.
- Coś głupio palnę lub zrobię i popsuję co jest z L.
- Nic nie palnę ani nie zrobię, tylko On zwyczajnie mnie rzuci w pierony, jak to mężczyzna.
- Za 5 miliardów lat zgaśnie Słońce.
Ehhh, nie poddaję się temu, ale denerwujące piekielnie jest. Zna ktoś sposób na bezbolesne usunięcie części osobowości? ;)

Remember all the sadness and frustration
And let it go, let it go.
   

środa, 3 sierpnia 2011

Vital Stats E02


Lipiec mógł sobie w Polsce deszczowy być, jednak pozostaje oficjalnie miesiącem wakacyjnym, a więc indukującym do wyjazdowych (lub nie) uciech cielesnych. Może to moje skrzywienie, ale patrząc na wyszukiwane teksty widzę tylko jeden motyw przewodni... A pierwszy tekst poniżej kompletnie zwalił mnie z nóg i oficjalnie należy do Mistrza Wyprasowanej Kory Mózgowej.

jest burdel w makarskiej riwierze?
(omamuniu!!!)
makijaż do sexu
(i obowiązkowo wyprasowane figi-betoniarki)
garnitur penis
(sukienka pipka)
jak wytresować smoka sex
(często go głaskać i smyrać za łuszkiem)
pasag gdzie jeden trzyma penisa a drugi go niema
(to „pomoc sąsiedzka” w wianie?)
ile zyja plemniki na reczniku
(podaję wzór na liczbę dni:
gramatura tkaniny x stężenie pyłków w powietrzu ÷ zamieszkiwane piętro)
czy proszek do prania zabije plemniki
(Ariel może tak, ale już Dosia pobudzi je bardziej)
czy animal test szkodzi
(tak, jeśli to pozytywny test ciążowy)
facet na pierwszej randce mowi ze cie kocha
(łże aż ziemia jęczy – także na trzeciej, dziesiątej i setnej)
1) na jakie zegarki lecą laski
2) na jakie zegarki męskie lecą kobiety
(tak, właśnie na taki który dostaliście w prezencie przy kupnie dresu)
poradnik dla starych kawalerów
(„Stary Kawaler i Nie Może”)
najbardziej owłosiona dupa na świecie
(lustereczko mówi przecie: ty masz najbardziej owłosioną dupę na świecie)
jego męskość była nabrzmiała
(pewno od kleszcza, dlatego trzeba nosić majtki)
   

poniedziałek, 1 sierpnia 2011

Resistance

Muse(ical) theme
Is our secret safe tonight
and are we out of sight
or will our world come tumbling down?
Will they find our hiding place
is this our last embrace
or will the walls start caving in?


Dzisiaj robię bunt, bo czuję że zaczęłam brzmieć jak jakiś Croatia Tourist Guide. Będzie Darlingowo a nie Chorwacjo-reklamowo. :)

Pierwsze i najważniejsze – bo bliskie sercu dziedzinowo – to perypetie lingwistyczne. Błędów i wypaczeń popełniłam więcej niż znana nomenklatura, ale przynajmniej dostarczałam powodu do śmiechu tym.
Problem jest taki, że chorwacki niby podobny ale jednak inny i nigdy człowiek nie mógł się spodziewać co nadejdzie. Jako że z zuchów mnie wywalono za niesubordynację już po tygodniu i harcerką takoż nigdy nie byłam, to nie umiałam zastosować zasady „Czuwaj!” w obcowaniu z autochtonami lub ich pisanym przekazem. Na swoje wytłumaczenie podam tylko dwa przykłady: „dzień dobry” to po ichniemu dobro jutro, a „prosto” to pravo. Heh, no comment. Dlatego też stosowałam mój tradycyjny-wyjazdowy język lengłydź w restauracjach, sklepikach, na kwaterach, na plaży/ulicy/szlaku z uporem złotej rybki krążącej w swojej szklanej kuli jakby spodziewała się dopłynąć do krawędzi świata.  A poza tym słodko się uśmiechałam, otwierałam szeroko oczęta i mówiłam niewinnie „ja ich nie rozumiem, ty mów do nich w ich języku”.
To także wiązało się z „agową nowomową” vel „kreatywnym nazewnictwem”. 
Na przykład, po wieki wieków miejscowości w których się zatrzymaliśmy na dłuższe pobyty to będą dla mnie Wadowice (Vodice) oraz Tucipka (Tučepi). Zwiedziliśmy She-Whatever (Šibenik), przejeżdżaliśmy przez Ooo-Misia (Omiš), 
a w powrotnej drodze kierowaliśmy się na [Saendź] (angielska wymowa Senj ze względu na „j” na końcu). Śniadanie to dla mnie „durczak” (doručak, ale ja pamiętałam że coś jak „durszlak”), a podziękowanie czyli hvala do tej pory mi się myli z „hlava”, choć jestem wzrokowcem – ale to pewnie dlatego, że staje mi przed oczami baklava (heh, nie pytajcie, pokrętne są zaiste meandry mojej psychiki, 
bo słodyczy nie lubię i gdzie Rzym a gdzie Krym – Chorwacja to nie Turcja).
No ale z drugiej strony na zawsze zapamiętam jaja na oko czyli jajka sadzone 
(w jednej ze standardowo oferowanych wersji „durszlaka”). I od pierwszego dnia też opanowałam podstawowe niezbędniki lingistyczne, które mogę wyrecytować wyrwana ze snu w środku nocy: vino bijelo (białe wino), sucho (wytrawne), rakija (wiadomo co), kamenice (ostrygi), hobotnica (ośmiornica), lubin (sea bass, czyli jak teraz znajduję po polskiemu: labraks, bo nazwa inglish była mi znana i bliska) no i piekelny peršin (wymawiany „perszin” – skojarzenie na „Pershing”) czyli pierońska natka pietruszki.

Poniżej, jagniątko (czyli bardzo popularna domaća janjetina - choć ja z początku myślałam że to znaczy "dalmatyńska" a nie "domowa", nie dojrzawszy wyraźnie napisu, siedząc lekko zaspana rano w jedynym bistro oferującym napitek i strawę na malowniczym zadupiu plitwickim) na ogniu piekielnym już o 9 rano 
w restauracyjce w Bośni i Hercegowinie (tak, tak, odwiedziłam jeszcze jeden kraj!) gdzie wstąpiliśmy na coporanne cappuccino i „durczak” i gdzie nastąpił incydent międzynarodowy, bo L. podłożono bombę cholesterolową – kelner źle zrozumiawszy przyniósł mu podwójne „jaja na oczach”, czyli 4. 


Poza tym, to obcowanie z tubylcami było czystą przyjemnością. Chorwaci to przesympatyczni ludzie. Przyjaźni, mili, uśmiechnięci, chętni do pomocy lub gościny nawet gdy się zjawialiśmy w środku nocy u nich, cierpliwi nawet gdy focha strzelałam że nie rozumieją gdy wyraźnie i wolno do nich mówię in English zamawiając jedzenie lub picie, nawet gdy wymagania im rzucałam że Pershinga nawet szcząteczka ma nie być w jedzeniu bom uczulona i – ze słodkim uśmiechem mordercy – wzrokiem mroziłam wszelki sprzeciw, starając się telepatycznie przekazać, że być może szoku anafilaktycznego dostanę i się uduszę, ale i tak zza grobu ich dopadnę i wsadzę im, własnoręcznie obcięte zardzewiałą brzytwą, 
ich własne jaja na ich własne oko. ;)

Wzmiankowany w poprzednich postach balwierz na balkonie.


Jeden z frontonów w She-Whatever. Intryguje mnie dlaczego facet zakrywa piersi 
a babka je bezwstydnie odsłania, składając rękę na brzuchu. Hmm... tym bardziej że tych obiecywanych plaży topless nie było. ;)


A to najpopularniejszy samochód na drogach chorwackich (stojący przy czymś co mi wygląda na historyczny budyneczek przerobiony na osiedlowy śmietnik).


Ahh, no i uczciwie nadmienię: tak, opcja # 3 wyszła z zachowaną weną, ale aż dziw że moje zwłoki (z wersji # 2) nie dryfują gdzieś na Adriatyku, bo miałam ze dwa-trzy momenty swoje humorkowe – co L., święty człowiek zasługujący na pokojową nagrodę Nobla lub beatyfikację już jutro, zniósł ze stoickim spokojem. Ale z drugiej strony... taki balsam na wzburzone nerwy koi je szybciej niż odgryzanie się. :) I nie, nie chodziło o muzykę w samochodzie, tylko o Tucipkę, która okazała się bardziej trójpokoleniowo-rodzinną Jastarnią niż zabawowym Władkiem na który się nastawiłam, no i o inne drobiazgi not worth mentioning. :) BTW: nie przestanę się też dziwić chęci dalszego obcowania ze mną po tym jak wykazałam się absolutnie bezlitosną żądzą krwi w stosunku do bachorów i ich piekielnych rodziców bawiących się ostatnim szałem wakacyjnym, czyli czymś co w Polsze znane było dawno jako riki-tiki albo klik-klak (dwie kulki na sznurku którymi się uderzało naokoło palca) absolutnie wszędzie – a szczególnie na plaży – produkując łomot gorszy od stada słoni w chodakach zbiegających po kamiennych schodach. 
No dostawałam białej gorączki, podobnie jak w Wawie na dźwięk parszywych ławek grających Szopena na Krakowskim Przedmieściu. Uwaga: jeśli ktoś zna sposób albo może je dla mnie rozbroić by zamilkły na wieki, well... name your price. ;)

W Tucipce trafiliśmy też na mecz water polo. Chorwaci to podobno mistrzowie (czegoś) w tym – nawet widać na bannerze „welcome to the world of champions”.


A zakończę widokiem na pożegnanie gdy wyjeżdżaliśmy z Wadowic... don’t ask. ;)