Tips for Life (#1: Wear Sunscreen!): http://www.youtube.com/watch?v=sTJ7AzBIJoI

piątek, 29 lipca 2011

From Vienna to Dubrovnik

Dzisiaj o miastach będzie. Podkład naszopodróżniczo-muzyczny tutaj. ;)

Był Wiedeń, zapowiadany i nastawiany się, był. Ale krótko niestety i niedosyt pozostał jak po zaledwie pół tuzinie ostryg. Biorąc pod uwagę fakt, że marzyłam o nim (Vienna, I mean) odkąd przeczytałam „Małżeństwo wagi półśredniej” a potem „The Hotel New Hampshire” (tak, tak, w takiej kombinacji językowej), a więc od czasów szkolnych, to ta wizyta była potwornym anticlimax dla mnie (coś pewnie jak bezorgazmiczne stracenie dziewictwa). No za mało, za mało. Ale ecstasy była pełna przy Klimcie z dokopem od obrazów Schielego, więc uśmiech gościł na twarzy, oczy się świeciły, a ręce same wyciągały do Pocałunku, Judyty czy Adama i Ewy. Niestety, Kajzery mają idiotyczną politykę zero fotografowania w Belwederze, więc po dwóch upomnieniach i naganach musiałam ukradkiem, z oddali i w ogóle kiepsko coś ustrzelić. A do tego jeszcze zamykają te cudowne obrazy za szybami, 
co niszczy kompletnie wrażenie jakie robią. Bugger! Ale zachwyt mi pozostał do teraz i szczęśliwam, że zobaczyłam i powąchałam. ;) A sam Belweder z jego zespołem parkowo-fontannowym... naprawdę warto zobaczyć. :)




A w Chorwacji... w Chorwacji były miasta i miasteczka znane mi z mapy, albo miejscowości których nazwy nigdy nie poznałam – np. ta w której nocowaliśmy zaraz przy Jeziorach Plitwickich.

Šibenik (ja oczywiście nie pamiętając nazwy mówiłam „she-whatever”) i Zadar na wybrzeżu Dalmacji. Piękne – heh, zresztą jak chyba wszystkie chorwackie. Zachwyt budzi zachowanie zabytkowych fragmentów architektury, a niesmak – ich otoczenie i wykorzystanie komercjalne (czytaj: wszędobylskie parasolki i markizy 
z logo znanych firm, restauracje, sklepy, etc.) Zaskoczeniem dla mnie była wysoka śliskość podłoża: to nie żadne kocie łby Wawowej Starówki, tylko wypolerowane na glanc milionami stóp przez wieki kamienie. Watch your step! Oczywiście byliśmy przy Kościele Św. Donata, Crkva sv. Marije, Bramie Morskiej, na Placu Pięciu Studni, stanęliśmy na Pozdrav Suncu, posłuchaliśmy Morskich Organów (totalnie niesamowite – dźwięk tworzony przez fale wpadające w system jakichś rur pod kamiennymi schodami na nabrzeżu brzmi jak lekko nieskładna a jednak dziwnie melodyczna muzyka organowa... to morze gra!), obejrzeliśmy Katedrę Św. Jakuba, weszliśmy na fortyfikacje, etc, etc. Oczywiście, ślepo ufając słowiańskim podobieństwom, z początku myślałam że Trg znaczy targ i się cieszyłam jak głupia do sera na kiermaszowe stoiska z kolczykami, koralikami i bibelotami jak przy Jarmarku Dominikańskim. Oczywiście wisiała nade mną groźba (promises, promises, haha) przykucia mnie przez L. do średniowiecznego pręgierza. Oczywiście zachwycałam się starymi, wąskimi uliczkami, które żywo przywodziły mi na myśl uwielbianą Pragę Czeską. Oczywiście poddałam się urokowi tych zabytkowych a jednocześnie modernych miasteczek na brzegu Adriatyku, z górami piętrzącymi się na bliskim naprawdę horyzoncie.






Dubrownik. Ahhh, Dubrownik. Wrócić tam choć raz jeszcze. Miasto-twierdza. 
Już na wjeździe wita gości groźnie wyglądającymi murami i basztową fortyfikacją. Stari Grad to połączenie ponurych murów (kojarzących mi się romantycznie 
z zamkiem d'If więżącym Hrabiego Monte Cristo) z urokliwymi starymi uliczkami, kościółkami, arkadami i fontannami – w tym Św. Onufrego, spełniającą życzenia. Tam na każdym kroku czuje się powiew historii, pomimo ewidentnych objawów cywilizacji XXI wieku. Do portu zawija karawela, rzemieślnik w bufiastej koszuli 
i pantalonach wybija monety w swoim przybytku pod figurą Św. Błażeja – patrona miasta, a na wieży zegarowej czasomierz z XV wieku wciąż pokazuje poprawną godzinę rzymskimi cyferkami. Jakąż przyjemnością było błądzić w labiryncie zabytkowych uliczek, z kamiennymi ścianami i balkonikami, zdobnymi krawędziami dachów, drewnianymi zielonymi okiennicami i żelaznymi drzwiami za którymi zwyczajnie mieszkają sobie ludzie. Jakąż niespodzianką było odkryć maleńką restauracyjkę dosłownie zawisłą nad falami Adriatyku (nie znajdziecie jej w żadnym przewodniku ani nie domyślicie się że istnieje, jeśli z ciekawości nie zajrzycie – jak my – w jeden z krużganków). Ahh, Dubrownik. :)






Split wciąż tkwi mi w pamięci, także na zasadzie bitter-sweet memory, bo był ostatnim miasteczkiem odwiedzonym w dniu pożegnania z Chorwacją (chociaż cała podróż na zawsze pozostanie mi w pamięci jako piękna przygoda od Wiednia po Dubrownik, jako w tytule posta stoi). Stari Grad przywitał nas fontanną złożoną 
z amfory wylewającej wodę, płynącą do rusztowania małej kurtyny, dającej setki kropel wodnych spadających w dół jak sznury diamentowych korali. To wszystko od tzw. dupy strony przeogromnego posągu Grgura Ninskiego – jak legenda głosi, dotknięcie dużego palca jego stopy sprawi że spełnią się życzenia, więc oczywiście złapaliśmy za ten potężny paluch, cały wyślizgany i błyszczący w słońcu od macania innych zabobonnych romantyków. Zaraz potem otwiera się Pałac Dioklecjana stanowiący właściwie całą Splitowską Starówkę. I znowu wąskie uliczki, zaułki, krużganki. I znowu urocze kościółki, kute żelazne balustrady, drewniane okiennice, historyczne fasady. I znowu odkryta przypadkiem maleńka restauracyjka – idealna na nasze drugośniadaniowe espresso – w jednej z bocznych uliczek, za bramą, 
w zamkniętym ogródku-studni z pięknie odbijającymi się od szyb promieniami słońca. I znowu Trg (tym razem Narodni, coś jak Rynek Starego Miasta, na którym to właśnie jedliśmy lunch i zauważyliśmy zakład fryzjerski na balkonie zabytkowego budynku naprzeciw). I znowu aż żal było opuszczać miasto. Ale to był idealny split-up with Croatia – one to make me want to go back. :)



   
Czy już pisałam że jestem zakochana? ;)  
             

środa, 27 lipca 2011

Croatiaholics Anonymous

Nie wiem od czego zacząć. Zupełnie.
Za dużo w głowie się kłębi, zbyt wiele jeszcze krąży w żyłach i pulsuje w każdej komórce ciała, by moje neurony powciskane gdzieś między fałdki mózgowe 
(na które być może płonące złotem słońce Dalmacji podziałało jak gorące żelazko – to się okaże po pierwszym tygodniu pracy) miały ochotę na i zdolność do logicznej artykulacji. Było cudownie and I want more!
I think I'm drowning
asphyxiated
I wanna break this spell
that you've created

(Muse - Time is Running Out


Dzisiaj będzie post o Croatia, bo wciąż jeszcze czuję jej zapach w nozdrzach, smak na ustach, ciepło na skórze, słyszę fale Adriatyku, a przed oczami mam niesamowite widoki – czasami diametralnie różne: turkus przejrzystej wody pod błękitem czystego nieba; potężne, wręcz przytłaczające swym ogromem, Góry Dynarskie; skaliste molochy i zadrzewione masywy górskie dominujące po przeciwnych stronach lazurowej zatoczki; plaża z terapeutycznie masującymi kamyczkami przechodząca niepostrzeżenie w dobrze znaną piaszczystą przy skałkowym molo; winorośle pnące się na pergolach, tuż obok drzewek figowych i krzewów oliwnych przy każdym domu i pensjonacie; palmy daktylowe w samym centrum miast i miasteczek; kościółki, budowle i mury nawet z IX wieku (!!!) w jednej fasadzie z modernymi butikami i sklepami z aluminium i szkła; zakład fryzjerski na balkonie jakiegoś XV-wiecznego budynku, na parterze którego mieści się restauracja serwująca zapewne zarówno sałatkę z ośmiornicy jak i beef Stroganoff walutowym turystom z całego świata (podobnie jak nasza naprzeciwko, w tak samo zabytkowym frontonie); potężne mury starych warowni i twierdz; klasyczne, delikatne, białe domki w stylu śródziemnomorskim; przepiękne jeziora, oczka wodne i wodospady prawie dwa kroki od krętych dróg asfaltowych prowadzących przez nadmorski klif lub górskie bezdroża; and so on, and so on...

Zdjęcia ani filmiki nie są w stanie oddać tego co się czuje będąc tam na miejscu i doświadczając tego każdym zmysłem. You’ve got to be there to fully appreciate it, absorb it, live it. Croatia... Ja jedynie mogę wam zapodać marną namiastkę.

Jeziora Plitwickie – chyba the highest point of the whole trip i zarazem coś na co zupełnie nie byłam przygotowana (bo L. podstępnie kłamliwie zapowiedział to jako „no, jeziora, w sumie coś jak Morskie Oko” i jeszcze śmiał się pod nosem gdy gadałam że M.O. mi się podobało gdy byłam w Tatrach a poza tym to lubię Mazury i spędzałam fajnie czas nad Mikołajskim i Rucianym). To zespół malowniczych jezior, stawów, oczek wodnych i przepięknych wodospadów z piętrzących się skał w samym środku bujnej roślinności. Breathtaking! Przeżyłam nawet krótki rejsik stateczkiem po jednym z większych jezior, choć żołądek dał mi kilka razy znać co sądzi o tym pokręconym pomyśle. Ale ja twardo zastosowałam zasadę „close your eyes and think of England” – oczywiście było to raczej „bite your lips”, bo oczu nie chciałam zamykać na rozpościerające się widoki oglądane wraz z L. Ehhh, czego nie robi się z miłości (lub głupoty – interpretacja dowolna, haha). 






Wodospady Krka – w porównaniu z poprzednim to anticlimax, ale zachwyciłam się przepięknymi dróżkami, strumieniami i kaskadami w cieniu drzew wręcz brzęczących od życia owadziego i inszego. Są bardziej kameralne i ogólnie mniej widowiskowe, choć jeden główny wodospad wpadający do przepięknie lazurowego oczka wodnego przebija efektywnością te poprzednie. Denerwujący są turistas pętający się wszędzie pod nogami, bo ten park narodowy jest mocniej reklamowany, ale sielankowa atmosfera miejsca nastraja do łagodności i powstrzymania się od zepchnięcia ich z drewnianych schodków i kładek w pierony, na modłę starożytnej Sparty. Osobiście uważam, że gdyby było jak w Plitwickich – dostęp tylko dwunożny, a nie podwózka autokarem – to byłoby tego ludzia mniej, bo większość to polskie zapasione rodzinki z dietą Makusiową i tłusto-ludową (nawet miałam motyw gdy wracaliśmy już na parking, siedząc w autokarze obok trzech spaślaków, w tym babsztyla który nie mieszcząc się na swoim siedzeniu jeden potężny półdupek zwalił na L.-owskie, przez co ja byłam wciśnięta w szybę, no i beztrosko zarecytowałam „a w trzecim siedzą same grubasy, siedzą i jedzą tłuste kiełbasy”, hehe).




Makarska Riwiera – niesamowity fragment wybrzeża Chorwacji gdzie przepiękne, choć zarazem klaustrofobicznie przytłaczające, masywy górskie dominują nad wąskim skrawkiem wybrzeża aż błyszczącego od słońca odbijającego się na lazurze krystalicznie czystej wody. Urokliwe miasteczka – małe kurorciki lub nieturystyczne (czyt. nieprzereklamowane) miejscowości z białymi domkami, 
z nadmorskimi (dosłownie – kilka metrów od fal) deptakami pełnymi restauracyjek, sklepików i kramików, z palmami daktylowymi i drzewkami figowymi rosnącymi wszędzie wokoło ... ahhh, tak żyć. Powiem tylko tyle: skoro 
z moich ust padły słowa „jejku, to piękniejsze niż Great Ocean Road”, które w każdym innym przypadku byłyby świętokradczym bluźnierstwem na Oz, karalnym zsyłką do Kraju Lachów, to znaczy że region jest naprawdę crème de la crème. 




Jestem zakochana... teraz w Chorwacji. ;)
     

niedziela, 24 lipca 2011

Aga Darling’s Diary



24 July 2011
countries travelled: 6
kilometres covered: ~ 3500
amazing views: 1001
breathtaking moments: countless
pictures taken just by Darling: 757
short films made: 23
My Chemical Romance, Muse, Black Eyed Peas, Linkin Park, Queen, Guns N’ Roses songs listened: > 100 hours
darker shades of skin acquired: 3
bruises, scratches and injuries sustained: as usual
arguments: none worth remembering
moments to cherish forever: all
smiles and heart-stops: zillions
jewellery and accessories bought: 4
octopuses, calamari and oysters consumed: plenty enough
alcohol units in wine drunk: gallons
cigarettes smoked: 0
kilos gained or lost: who gives

on-road theme song: Bulletproof Heart
   

środa, 13 lipca 2011

Notice

Niniejszym zawiadamia się, że działalność misyjna w tutejszym przybytku pańskim zawieszona zostanie na okres 12 dni z przyczyn zależnych od głównej kapłanki. Uprasza się o cierpliwość i niedeptanie trawy.

Jedziem, drogie robaczki świętojańskie, jedziem jutro po pracy.
Będzie Wiedeń – jak wiadomo moje marzenie, bo pragnęłam prawie jeszcze 
dzieckiem w kolebce będąc nie łeb urwać Hydrze tylko zobaczyć, wręcz pomacać 
i polizać, „Pocałunek” Klimta i inne jego obrazy w oryginale. Jeśli się wszystko uda, bonusem będzie wystawa Salvador Dali pod tytułem „Le Surréalisme, c’est moi!” akurat teraz pokazywana w Kunsthalle Wien, a do tego jedno z największych ferris wheels na świecie: Wiener Riesenrad. No i obowiązkowo Kaffee mit Schlagobers. Już się cieszę. :)
I będzie Chorwacja jakieś półwyspy, jakieś wodospady, jakieś miejsca bez samogłosek w nazwie, jakieś urokliwe zakątki i niepowtarzalne widoki. Nic nie wiem o tym kraju, więc zobaczę wszystko po raz pierwszy ale nie zupełnie obiektywnie, bo przez pryzmat spojrzenia i obecności Tej Jednej Drugiej Osoby, która będzie mi to wszystko pokazywać. Dla mnie to w każdym sensie wyprawa dziewicza.  :)
A ja... jestem już na tym etapie że jakakolwiek road trip z L., nawet gdyby prowadziła przez Zagłębie Ruhry z destynacją w Rzeźni Nr 5, wydawałaby mi się podróżą marzeń. :)

Oczywiście zaopatrzyłam się szczodrze w Aviomarin oraz torebki z cukierkami imbirowymi i tajskim imbirem kandyzowanym, bo jazda samochodem daje mi umiejętność poruszania się za pomocą odrzutu przedniego ale mam nadzieję że może z tego trochę wyrosłam i będę musiała zażywać tylko okazyjnie doraźnie.
Oczywiście jak zwykle spakuję za dużo rzeczy (nie, wróć, nie „za dużo” tylko „odpowiednio dużo”, tak akurat, na wszelki wypadek i każdą okazję), to normalne, ale na szczęście bagażnik samochodu i cierpliwość L. są przepastne, więc mogę sobie pozwolić na excess.
Oczywiście pierwsze potencjalne kłótnie będą dotyczyły muzyki oraz dekoncentrujących praktyk w automobilu, ale jestem skłonna do uległości i uznania że kierowca jest jak kapitan na statku i jego słowo jest ostateczne (odbiję sobie 
w miejscach pobytu, haha).
Oczywiście wsiąknę już kompletnie i nie będzie dla mnie powrotu. :)

Z ważnych, praktycznych spraw: mamy wrócić 24 lipca (późno pewnie), toteż jeśli się nie odezwę tutaj do 26 to może oznaczać jedno z poniższych:
1) Osiągnęłam pełnię szczęścia and am on cloud nine – więc zejście na ziemię nie wchodzi w rachubę, bo jakieś piekielne pienia niebańskie słyszę przez cały czas i one zagłuszają głos rozsądku.
2) Pozabijaliśmy się już trzeciego dnia i nasze mocno okaleczone zwłoki (moje zapewne z zacementowanymi ustami w urwanej głowie, jego – z oberwanymi klejnotami, bo tak należy z facetami postępować) leżą gdzieś w przydrożnym lasku na trasie Vienna-Dalmatia; monitorowanie doniesień z zagramanicy i nekrologów 
w prasie sugerowane.
3) Opcja najgorsza (I guess) – wyszła nam idealna mieszanka powyższych (bez truchła, rzecz jasna) i straciłam zupełnie głowę and the writing edge.
Mam oczywiście nadzieję na opcję #3 (z wariacją à la John Irving – szczęśliwie zakontraktowany a świetnie piszący), choć boję się bardzo #2 (w wersji dla dzieci – bez masakry, ale z mordem w oczach). Oh well, we’ll see...

Życzcie nam szczęśliwej drogi, good luck and all the best from now on (as you do).  
   

piątek, 8 lipca 2011

Blink


Świeżynka lekturowa u mnie (to znaczy sprzed kilku tygodni, ale okazji nie było do napisania) to pozycja Pana Malcolm Gladwell pt. Blink (po polskiemu to jest „Błysk”, ale w tym wypadku – zupełnie inaczej niż ze sławetnym „Wirującym Sexem” – ten tytuł jest jak najbardziej odpowiedni). Książka mnie zachwyciła, choć wzięło mnie to zupełnie z zaskoczenia. Tak Bogiem a prawdą zaczęłam czytać z ciekawością przemieszaną ze sceptycyzmem (bo wydawało mi się że kompletnie nie moja tematyka, skoro w rekomendacji L. usłyszałam o marketingu i czymś co ja nazywam corporate bullshit) w proporcjach 1 : 1. Już po pierwszym rozdziale jednak zmieniło się to na 9 : 1 (oj, bo nic nie może być idealne prawda? – oprócz mnie, oczywiście!)
No i mam jedno słowo krytyki: nienawidzę gdy ludzie traktują mnie protekcjonalnie. Nie jestem Misiem o Bardzo Małym Rozumku i nie potrzebuję aby rzeczy były dla mnie powtarzane kilkakrotnie, w każdym rozdziale. Czytając tę książkę momentami miałam takie wrażenie jakby autor zwracał się do klasycznego chłopka-roztropka i uważał że przypomnienie pewnych tez lub obserwacji z poprzednich fragmentów książki jest niezbędne aby takowy prostaczek (z mniej wyewoluowanymi fałdkami na mózgowiu) zrozumiał i wyniósł coś z książki. To było zupełnie niepotrzebne, według mnie, wprowadzało element nudy przy czytaniu i powodowało pewien niesmak w ustach.
O czym jest książka? A o czym nie jest... Haha, no OK, nie jest o malarstwie Klimta ani o kopalniach odkrywkowych, ale traktuje o wielu rzeczach sprowadzających się do jednego – ja bym to nazwała (lecąc po tytule) „Cognition in a Blink”.                     Jak dokonujemy ocen zdarzeń, rzeczy, ludzi. Co nami kieruje gdy decydujemy się na ten a nie inny wybór. Jak powstają i są powielane stereotypy i dlaczego tak trudno im nie ulegać (BTW: z przyjemnością czytałam o Implicit Association Test, bo sama go robiłam w Oz i z dumą przyznam, że miałam wyniki zupełnie inne od moich kolegów). Czy twarz pokazuje nasze najskrytsze emocje, czy też emocje rodzą się w nas pod wpływem mimiki. Dlaczego parawan może być najlepszym przyjacielem kobiety podczas interview. Jak rodzą się zachowania rasistowskie i czy naprawdę są objawem rasizmu. Jakim cudem kobieta już po pierwszych trzech minutach rozmowy z facetem wie czy będzie chciała iść z nim do łóżka (OK, to moja własna interpretacja, ale trust me, Malcolm utwierdził mnie w tej wiedzy). Dlaczego bedside manner powinno być przedmiotem wykładanym przynajmniej przez semestr na każdej akademii medycznej. Co tak naprawdę zauważamy, nie zdając sobie z tego sprawy, i na co reagujemy przy ludziach lub przedmiotach.
Sprawdziłam w Wiki – Malcolm bynajmniej nie jest jakimś academic z doktoratami z psychologii, socjologii, nauk społecznych, medycyny, czy inszych pokrewnych dziedzin. Skończył historię na uniwerku! Pisuje dla The New Yorker. A w tej książce porusza, w absolutnie wciągający sposób, tematy które wyniosłam z zajęć psychologii na Uni. Fantastycznie rozwinął to, co postawiłam sobie jako tezę – że intuicja jako quasi-magiczna moc przewidywania przyszłości i dokonywania poprawnych wyborów nie istnieje. Że to wszystko to nasza podświadomość. Olbrzymie zasoby free space na dysku którym jest nasz mózg. Podświadomość saves everything – najdrobniejszy szczegół, najdelikatniejszą nutkę zapachową, najlżejsze muśnięcie dłoni na naszej skórze, stopklatki zdarzeń i całe filmiki z nich. A potem – nie w ciągu sekund ale ich ułamków (hah, fizycy do tej pory się kłócą czy jest możliwe osiągnięcie prędkości większej niż światła, więc ja odpowiadam: tak, jest; to prędkość przesyłu sygnału po neuronach, przez synapsy), te dane są przeanalizowane pod wpływem nowego impulsu i doskonale wiemy co zrobić, co się stanie, dokonujemy trafnej oceny osoby lub poprawnego wyboru. 
To jest właśnie Cognition in a Blink. :)
   

środa, 6 lipca 2011

poniedziałek, 4 lipca 2011

Turnus mija…

... a ja niczyja.
;)
Nie, nieprawda. Ale jakoś tak mi się dzisiaj przypomniały słowa nie-wieszcza.
Motyw po wczorajszej rozmówce z Rodzicielką, która trzyma się tego co wyczytała na początku roku w moim horoskopie mocniej niż bulterier ze szczękościskiem na goleni pechowego przechodnia (magicznym i brzemiennym w skutki – miejmy nadzieję że tylko jako figura retoryczna! – miesiącem ma być wrzesień). Swatania już oczywiście nie ma – przeszłyśmy w fazę utrzymywania oraz straszenia. Cóż za piękna klasyka kobiecej niekonsekwencji: „tylko tego nie zepsuj z nim” a kilka dni potem „przecież ty nie wiesz czy on cię gdzieś nie wywiezie i nie sprzeda do jakiegoś burdelu”! Powstrzymałam się od odpowiedzi, że to byłby komplement dla mnie – nie jestem już 16tką a można na mnie zarobić w ten sposób? Cudo! To może ja sama się zakręcę w tej branży biznesowej, bo chyba nawet jakieś ulgi podatkowe tu istnieją! ;) No i jak tylko znajdę chwilę wolną, to wyprodukuję promocyjne ogłoszenie, nie wiem tylko na którą (nie)wąską grupę społeczną się kierunkować, 
bo na Południowców chyba nie mam szans bez lekcji języka...

  
Anyways, turnus mija... Zawsze mnie to bawiło, ale w formie lekko gorzkawej prawdy życiowej. Obserwacje własne na przestrzeni lat. Okres wakacyjny 
(w mniejszym stopniu ferie zimowe lub wyjazd świąteczno-noworoczny) powoduje wzmożoną aktywność koedukacyjno‑towarzyską. Nagle wszyscy chcą z kimś być. Single tłumnie przybywają do Władka na podryw. Nastolatki stwierdzają że ten „dowód miłości” dla chłopaka z którym chodzą od tygodnia to bardzo logiczna rzecz. Singielki uparcie wyznające zasadę że przyjaciel na baterie jest preferowany od chłopa jako łatwiejszy w obsłudze, tańszy i o wiele wydajniejszy, stroją się 
w piórka i rozglądają za żywym mięskiem. Etc., etc. Widać to na każdym kroku, gdziekolwiek (na kimkolwiek) człowiek oka nie zawiesi – a także później, 
po rosnących brzuchach od początku zimy.

Come, woo me, woo me; for now I am in a holiday humor, and like enough to consent.
(William Shakespeare)
  
Dla mnie to był zawsze dowód na wyższość biologii nad rozumem i na przynależność bardziej do królestwa zwierząt, niż gatunku H. sapiens. Po zajęciach z ekologii na studiach potrafiłam nawet sformułować całą teorię do tego...
Primo: na wiosnę i w lecie organizm wchodzi na wyższe obroty dzięki większej ilości światła słonecznego w ciągu dnia, wybudzającego z zimowego przestoju. 
Secundo: dłuższy dzień oznacza krótszy sen a zatem więcej okazji do chędożenia. Tertio: wysokie temperatury na zewnątrz wspomagają wabienie olfaktoryczne samic męskim potem i feromonami/nutami zapachowymi czosnku i przypraw kebabowych w nim – wiadomo przecie że nawet Oleńka z drżeniem w jestestwie wyczuwała nadjeżdżającego nieumytego Kmicica na koniu z odległości 10 km. Quatro: witaminka D produkowana dzięki słońcu oraz te wszystkie inne ze świeżych warzywek i owocków, plus kwasy Omega-3 z rybek w kurortach nadmorskich, wspomagają ogólną dobrą kondycję organizmu – czyli mówiąc wprost: poprawia się atrakcyjność zewnętrzna ciała, a do tego facet może całą noc i nie padnie wyczerpany w połowie, z kobitką która nie ma „bólu głowy”. 
Quinto: atomatycznie też poprawia się jakość gamet i my, jako zwierzęta, instynktownie to wyczuwamy w podświadomym (biologicznym) pędzie do rozrodu – jajeczka są jędrne i tylko czekają na przyjęcie amanta, podczas gdy kijanki czują w sobie moc większą niż Darth Sidious – a uwierzcie, wbrew mitom, zajście w ciążę to nie kichnięcie, bo pływacy muszą się przedrzeć przez takie zasieki, że mając wybór woleliby pewno lądować w Normandii. Biolodzy często twierdzą, że dziwią się jak to możliwe że ktokolwiek w ogóle jest poczęty, I kid you not. Wszystko to prowadzi do jednego: nieprzepartej chęci sparowania się w okresie wakacyjnym w celu zapewnienia przetrwania gatunku. Turnus mija...

Dla Singielek szukających chłopa na dwa miesiące i potencjalnie dłużej (bo chęć usidlenia może okazać się przemożna) mam w prezencie ogłoszenia. Nie, nie były podesłane przez Mamusię w okresie Swatania! Rodzicielka ma jednak lepszy gust, 
o czym też świadczy pozytywna reakcja/ocena (przed załączeniem straszenia 
i napominania). Z drugiej strony, to amanty przecie pikne som i atrakcyjne nad wyraz, kwiat męskości polskiej, więc sama nie wiem czy bym nie chciała być oferentką u nich... Hmm, jednak chybam zakontraktowana (się mi wydaje, but who knows with them guys, ehhh), więc sceduję na Was, drogie Czytelniczki:

Kandydat #1 – Zdrowy Również Niepełnosprawny


Kandydat #2 – Nietuzinkowy Techno Kocur


Kandydat #3 – Sztywne Kolano na Gospodarstwie


Rwijcie Drogie Panienki, jako te chabry modre do wianka weselnego, bo nie dla wszystkich starczy. ;)
   

piątek, 1 lipca 2011

Vital Stats E01

Wzorem jednej blogowiczki postanowiłam, ku uciesze gawiedzi czytelniczej bo sama mam radochę za każdym razem gdy czytam, publikować co ciekawsze teksty 
z mojej statystyki.
Gwoli wyjaśnienia: w stats bloga pokazuje mi się ile osób wizytowało tę świątynię by przeczytać posty i nad którymi się modlono. Pokazuje mi się też kto co wpisał 
w wyszukiwaniu gugla i trafił do mnie po wyniku search. Pasjonująca lektura, momentami tak bardzo że zastanawiam się którym uchem mi mózg wyciekł. Najcenniejsze perełki będą publikowane co miesiąc (no chyba że społeczeństwo nagle zmądrzeje i posucha się trafi) wraz z moją odpowiedzią na nurtujące pytania.


So, without further ado, here we go – Vital Stats Episode 01 (June 2011):

piosenka hiv positive
(„It’s a Wonderful AIDS”???)
dlaczego+psuja się+zegarki+w+niektórych miejscach
(kwestia złych genów zegarkowych)
woman intelligent
(man stupid – „you Tarzan, me Jane”)
jak orzenic starego kawalera
(nauczyć go i się ortografii)
poradniki związek stały np życie singla
(singiel – związek stały z własną prawicą)
onanizm a zakarzenie
(zapewne prontkami i krentkami z renkuw)
badoo.com pochędożyć
(ale tylko z gumką na wtyczce kablowej!)
prawdziwy muchacho nie ma dziary
(i nosi dresy – czyli chándal)
dlaczego motocykliści nie noszą zegarków
(bo za dużo badziewia na bransoletkę leci?)     
męski zegarek symbol
(zmieniających się czasów?)
zegarek u chłopaka lecą dziewczyny
(lecą i to pociąg jest)
BTW: jak widać, moja teoria zegarkowa się sprawdza! :)