Tips for Life (#1: Wear Sunscreen!): http://www.youtube.com/watch?v=sTJ7AzBIJoI

środa, 10 listopada 2010

Sweet Dreams Are Made of This

Nie wysypiam się ostatnio zupełnie. I nie, nie dlatego, że jestem zajęta czymś (Kimś) innym w nocy... Po prostu mam jakieś dziwne, pokręcone sny. Budzę się bardziej zmęczona, niż kładąc się do łóżka, a wiem też że w ciągu nocy mam częste momenty przecknięcia się i trwania na granicy snu i jaźni. Dla tych, którzy nie wiedzą, powiem, że jestem lunatyczką (somnambuliczką). Od dzieciństwa i niestety nie wyrosłam z tego. Pamiętam jak Mama przy każdej pełni księżyca zamykała szczelnie drzwi i okna – a i tak przy dwóch okazjach ściągała mnie z balkonu, gdy już prawie wchodziłam na doniczki za poręczą (co przy piątym piętrze mogło się skończyć nieciekawie). Podczas spędzania wakacji u Rodziny na wsi (Rzeszowszczyzna) trzy razy udało mi się wyjść przez okno i powędrować w środku nocy w pole. I’m not kidding you! Ot, Luna mnie ciągnęła nieprzeparcie do siebie... jak i teraz to robi. I cyklicznie funduje mi dwa zestawy. Przy Miesiączku faktycznie chodzę – po pokoju, mieszkaniu, domu, lub usiłuję wydostać się poza nie. A przy Nowiu dręczą mnie koszmary, gadam przez sen, wiercę się, męczę w łóżku. Ale ostatnio – od Rzucenia mnie właściwie, więc już pół roku – mam bardzo niespokojne sny niezależnie od Fazy Księżycowej. Nie wiem tak naprawdę dlaczego, bo nie czuję się jakoś przesadnie zdenerwowana, zestresowana lub zmartwiona czymś (choć jednak...). Ale tak, mam natłok myśli – częściowo też dlatego piszę tego bloga, by wyartykułować co mi na duszy/w sercu leży. Więc może to wina mojej biednej nadmiernie pobudzonej głowy?
Ot tak, żeby dać Wam posmak, to przedstawię dzisiejszy sen – a raczej co z niego pamiętam: Pierwszy obraz to dom, taki jak w był w Melbourne i też stojący na stoku wzgórza. W nim chłopiec – mój Syn, Jack (nie wiem skąd, ale wiem, że tym właśnie jest) – z Jego Ojcem bo mieszkają razem. Ja też tu jestem, przyszłam, bo dzieje się coś niedobrego. Jakiś koniec świata, trzęsienie ziemi, spadające meteoryty/komety, osuw lawiny błota czy coś w tym rodzaju. Jest strasznie głośno, biegamy po domu, do którego wdziera się woda i błoto wielkim strumieniem, przez wywaloną ścianę. My to staramy się ogarnąć, ratować życie chyba i dom też i biegamy nagarniając płachtami to błoto do jednego z pokoi – nie wiem dlaczego tam. Jack ma z jakieś 8 lat i jest przerażony i chce abym go wzięła na ręce i zabrała stąd, ale Jego Ojciec (chyba nie mój mąż ani nic takiego) nie pozwala mi na to, bo krzyczy, że musimy ratować dom i piwnicę (???) Wybiegam na zewnątrz, żeby sięgnąć po olbrzymie sklejkowe płaty – wydają mi się idealne do odpychania paskudztwa spadającego na nas. I nagle zmiana otoczenia: jest zima, stoję na jakiejś pętli autobusowej, sama. Jest Wigilia, wieczór. Jestem kompletnie przemarznięta, szczególnie moje biedne dłonie w cienkich rękawiczkach. Ale nie mogę ich schować do kieszeni, bo w rękach trzymam olbrzymią tacę z Potrawą Wigilijną, którą wiozę ze sobą. Jest okropna: to jakaś szara galareta, z której wystają Odcięte Karpie Łby... z otwartymi pyskami, z pozostawionymi całymi oczami, które martwo się we mnie wpatrują. A ja wiem, że jestem spóźniona, że muszę jak najprędzej dojechać do Moich Dziadków, do ich domu. To jest bardzo ważne, żebym dotarła do nich tak szybko, jak to tylko możliwe. Przyjeżdża jakiś autobus – chyba mój, bo przecież to pętla i nie ma innego tutaj zaznaczonego na rozkładzie. Zresztą jest tak ciemno, że i tak nie widzę numeru. Wsiadam do niego i ruszamy. Jestem zamyślona i dopiero po pewnym czasie zauważam, że jesteśmy w złym miejscu – jedziemy gdzieś pod górę, wspinając się po wzgórzu, wśród lasu paprociowego i rozpoznaję drogę na Olindę (pod Moim Melbourne). Wiem, że jest źle, że nie powinniśmy tam jechać, ale nie mogę teraz wysiąść, bo tutaj nic innego nie jeździ. Muszę doczekać aż autobus dojedzie na drugą pętlę i potem nim wrócić. Ale to spowoduje że będę potwornie spóźniona! Wybiegam z niego na następnym przystanku i nagle znajduję się w jakimś pomieszczeniu – w Piwnicy chyba. Pojedyncza Żarówka pod sufitem. Jestem popchnięta z tyłu by usiąść na Krześle stojącym na Środku tego pokoju. Naprzeciwko mnie, na drugim krześle siada Mężczyzna – przypomina Clive Owen z wyglądu. Nic nie mówi, tylko zapala papierosa i patrzy na mnie. I ja wiem, że to będzie jakieś przesłuchanie (ale bez żadnych narzędzi tortur!) I wiem też, że za żadne skarby Nie Mogę Mu Powiedzieć gdzie jest Jack, co mam w ręku (dopiero teraz czuję, że coś – okrągłego, zimnego – ściskam w dłoni), dlaczego mam całe podrapane i obtarte kolana, gdzie rozdarłam i pobrudziłam sukienkę, i gdzie zgubiłam buty. Boję się panicznie, że On potrafi Wzrokiem wniknąć w Moją Głowę, przejrzeć Moje Myśli i dowie się wszystkiego, co staram się przed nim Ukryć. Zamykam oczy i staram się skoncentrować tylko na zimnie przenikającym mnie w tej letniej kwiecistej sukieneczce, na twardym krześle pode mną, na wilgotnej podłodze pod moimi bosymi stopami… Byleby tylko nie dotarł do Jacka – to najważniejsze...
Więcej nie pamiętam. Możliwe, że tutaj budzik zadzwonił. Nie wiem. Nie należę do osób analizujących sny i wierzących w ich jakieś szczególne znaczenie, nie staram się zrozumieć na siłę o co w nich chodzi. Więc tak naprawdę nie wiem co to może znaczyć. Szczerze... szczerze, to boję się co to wszystko jest, bo że „sweet dream” nie, to wiem na pewno.

1 komentarz:

  1. Enter the Sandman... Nie stresuj się snami za bardzo, masz akurat teraz zły okres. Ale wszystko się ułoży i uspokoi. Tulę wirtualnie - mogę też do snu. :)

    OdpowiedzUsuń