Tips for Life (#1: Wear Sunscreen!): http://www.youtube.com/watch?v=sTJ7AzBIJoI

piątek, 30 września 2011

Year One

Świętujemy.
Drogie Czytelniczki i Drodzy Czytelnicy. Starzy i młodzi. Jawni i ukryci. Wierni i marnotrawni. Weterani i nowicjusze. Z zamysłu i przypadkowi.
Blog obchodzi dzisiaj swój pierwszy jubileusz. :)


Jak wiadomo, ten rok przyniósł duże zmiany i śmiem twierdzić że – zgodnie ze stanem na dzień dzisiejszy – wszystkie na lepsze. Serio, aż się sama sobie dziwię, 
że nie potrafię wymyślić nic co jest teraz gorsze. Hmm, nie zwyczajnam tak...
Planowałam w sumie jakiś post z fanfarami, no wiecie: szał ciał i uprzęży graficznie oraz lingwistycznie, z pięknym podsumowaniem i wyliczeniem – taki Director’s Report for the Blogging-not-Accounting Year. Ale teraz, pisząc to, jakoś nie chcę. Bo tak naprawdę to nie trzeba. :)
Więc krótko dzisiaj i skończę na tym. Tym bardziej że świętowanie fajne jest, 
ale jako kobieta odczuwam awersję do jubileuszów (a mój osobisty już w sumie niedługo i słyszę coraz głośniej jak wielkimi krokami się zbliża).


What?! Spodziewaliście się słodyczy? Well, tough! ;P
   

poniedziałek, 26 września 2011

Dating ZSK

Ciąg dalszy wątku o tym specyficznym gatunku. Jakoś poczułam że warto by wzbogacić ogólniki o kilka szczegółów – tym razem w ramach systemu wczesnego ostrzegania dziewczyn w wieku od lat 9 do 109 którym się przytrafi związek 
z takowym osobnikiem (a boję się że ja na ten właśnie typ trafiłam, hah).


1) You can’t teach an old dog new tricks. Nie zacznie nagle robić czegoś dla was po latach warunkowania które sam sobie zafundował. Nie zadzwoni gdy powinien, nie przyjedzie gdy powinien, nie napisze gdy powinien... Zwyczajnie dlatego, że nawet nie zaświta mu w głowie że powinien. Żyjąc sam ze sobą i tylko dla siebie nie będzie w stanie zrozumieć że możecie się martwić gdy jedzie w nocy przez pół Polski, leci tysiące kilometrów albo gdy choruje. Że chciałybyście wiedzieć jak mu minął dzień imprezowania rodzinnego lub ten spędzony na intensywnych corporate-bullshit meetings, albo czy nie trzeba przywieźć mu rosołu i baterii OTC drugs na przeziębienie. Nie ma złych intencji, ale co z tego, skoro dla nas efekt końcowy jest jeden: facet nie myśli o nas.

2) Będzie się notorycznie spóźniał. Przez lata nie musiał się spieszyć ani być na czas dla nikogo ważnego (haha, szefa w pracy nie liczę), więc dla was też nie będzie. 
I znowu – nie dlatego, że nie szanuje waszego czasu i waszej osoby, ale dlatego że automatycznie, warunkowym odruchem, weźmie pod uwagę tylko siebie i rzeczy które musi zrobić dla siebie. Nad tym jednak w miarę łatwo przejść do porządku dziennego – po prostu umawiając się na 20 przyjmijcie z góry że będzie o 20.30 
i spokój umysłu bez głupiej frustracji mieć będziecie. Ale: przy spóźnieniu się do teatru lub do kina macie prawo robić potężne wymówki.

3) Jakimikolwiek informacjami będzie cykał jak dziadek z przerostem prostaty siuśkami. A dodatkowo, jak każdy facet, choruje na coś co ja nazywam Syndromem Clintona: jedynie przyparty do muru powie całą prawdę. Ma meeting w Oslo 
w czwartek, więc go nie będzie w Wawie by się spotkać z wami? Powie tylko tyle. 
W ostatniej chwili, gdy zaczniecie mówić coś o środzie, on się przyzna że już w ten dzień musi wylecieć. I koniec z info. Dopiero potem, gdy dopytacie dalej, wycedzi że w piątek też jeszcze w sumie odpada, bo wraca o północy. See what I mean? Zamiast powiedzieć od razu: „Kochanie, nie będzie mnie trzy dni, bo mam meeting w czwartek, ale lecę środa-piątek”, on dobrowolnie ujawni tylko informację jak najbardziej minimalistyczną, a co za tym idzie nie do końca prawdziwą, jakby szefem jakiejś cholernej konspiracji ratującej Ziemię był.

4) W kuchni ZSK nie znajdziecie chef's knife jak należy, normalnego korkociągu bez reszty Swiss Army Knife, papieru pergaminowego, czy garnka żeliwnego do duszenia mięsa. Jedyne co to dwie filiżanki ze spodeczkami i miseczki, dwa talerzyki i dwa kieliszki, mała patelenka na jedno jajo i garneczek do ugotowania może trzech ziemniaczków o średnicy 1,5 cm. Ale i tak nie ma co pichcić, bo lodówka zieje pustkami – zapewne się wietrzy – a kuchenka nie działa od miesięcy, jakby dla dobra planety się poświęcał i LPG ani gazu ziemnego używać nie chciał, heh. 
Na szczęście czajnik elektryczny, kawa rozpuszczalna i cukier są, a to o poranku nam wystarczy. Za to w mieszkaniu – wynajmowanym, of course – będą się znajdować rzeczy właścicieli: jakieś metalowe drągi na balkonie, jakaś kiczowata pseudo-sztuka na ścianach i półkach, etc. A ZSK, jak każdy facet, będzie szedł 
w zaparte i twierdził że mu to jak najbardziej odpowiada i że de gustibus non est disputandum, jak to my zawsze powtarzamy. Hmm, no OK, już słowa nie powiem.

5) Będzie mówił „ja”, „u mnie”, „dla mnie”, „moje” w odniesieniu do teraźniejszości 
i przyszłości – nieważne czy tej za tydzień, miesiąc czy za lat 10 – choć w niektórych przypadkach bardzo dobrze mogłoby pasować „my”. No i stoimy przed dylematem: czy w ten sposób daje nam delikatnie do zrozumienia że nie wiąże z „nami” żadnych planów i zamierza być sam, thank you very much, czy też te parszywe zaimki osobowe wyskakują mu z ust odruchem szwungszajby, chociaż w głowie ma wizję świetlanego życia we dwoje. Oczywiście, słyszenie po raz kolejny „ja” lub „dla mnie” powoduje że automatycznie się wzdrygamy, jak przy skrzypieniu wyschniętego flamastra na papierze, ale to jedno z wielu błędów i wypaczeń męskich, nad którym lepiej – na pewien czas – przejść do porządku dziennego.


Koniec końców, mówiąc wprost: widziały gały co brały. No a my, znając piosenki Bruno Mars i Pamiętnik Bridget Jones na pamięć, love Him just the way He is.
   

środa, 21 września 2011

I can do Science me


A long time ago in a laboratory far, far away…
… Queen Agadala, wciąż jeszcze świeżo po inwazji Krainy Oz, pracowała pilnie nad nietajnym projektem magisterskim dotyczącym gruźlicy. Z pomocą i zachętą Ewoków odkryła nieznane dotąd geny związane z patogenezą Mycobacterium. Szczegółowo analizując mutanty transpozonowe dzikiego szczepu modelu laboratoryjnego – mc2 – zidentyfikowała te o obniżonej przeżywalności po fagocytozie w linii tkankowej ludzkich makrofagów, a następnie wyizolowała i zsekwencjonowała fragmenty DNA odpowiedzialne za to. Zaczęła się nowa era walki z podstępnymi prątkami...

I wracamy na planetę Ziemia.
Miałam dzisiaj autentyczny blast from the past. Dostałam email od kolegi z mojego pierwszego laboratorium – a właściwie to Research Fellow, który przyszedł do naszego labu by przejąć projekt Mycobacterium jakoś tak w połowie mojego malarycznego doktoratu. Jeden z mutantów i gen, które zidentyfikowałam osobiście podczas gruźliczej magisterki – ten który czule nazywałam „my baby” – został dalej scharakteryzowany i wyniki są bardzo ciekawe i obiecujące jeśli chodzi o zrozumienie patogenezy i walkę z gruźlicą. Am proud of myself like hell! Ja to oczywiście wiedziałam, że ma przyszłość, ale oni woleli się bawić microarrays całego genomu, bo to takie cool i na czasie było. Hehe – i kto miał rację?
No w każdym razie artykuł naukowy z mojego MYCO popełnili, a ja jestem oczywiście jednym z co-authors, bo przecie podwaliny i część kluczowych wyników jest moja. Dostałam manuskrypt do zrecenzowania plus info w którym scientific journal P. planuje opublikować. No słuchajcie, ucieszyłam się zupełnie jak blondynka na widok pudelka.


I zadumałam.
Miałam już wielokrotnie potężną nostalgię za poprzednim życiem. Tęsknię mocno, niezależnie od frajdy jaką mam z tego co robię teraz. Tęsknię za swoim projektem badawczym – twórczym a nie odtwórczym! – za mental stimulation, tęsknię za improwizowanymi dyskusjami w labie gdy nagle słychać od kogoś „oh, fuck, what the hell happened to my cells”, tęsknię za tym fajnym uczuciem jak przy otwieraniu prezentu za każdym razem gdy spoglądałam w mikroskop i nie wiedziałam czego się spodziewać po tych piekielnych komórkach, tęsknię za strzelaniem jak z petard eppendorfówkami napełnionymi suchym lodem, tęsknię za zabawą w barmana i przyrządzaniem z innymi wydumanych drinków na bazie czystego laboratoryjnego EtOH, tęsknię za wyścigami myszek laboratoryjnych, tęsknię... za wszystkim.

But, anyways, rozśmieszyło mnie trochę że wieki – jak to czuję – po tym gdy moja noga ostatni raz przestąpiła próg labu ja wciąż publikuję. Czyż nie fajnie? Ustawiło mi dobry humor na cały dzień.

   

sobota, 17 września 2011

Barca Essentials

Gdybyście mogli zobaczyć tylko 3 rzeczy w Barcelonie i nic więcej, to musiałyby być te: Camp Nou, Parc Güell i Sagrada Família. Tyle wystarczy by osiągnąć pełnię szczęścia.

1. Camp Nou jest absolutnym must see niezależnie od tego czy ktoś jest fanem futbolu czy nie. Ten stadion to legenda i „dom” klubu sportowego który jest legendą. Bilet na Camp Nou Experience kosztuje 22 euro, ale jest warty każdego centa. Wejście na trybuny, możliwość zwiedzenia pomieszczeń piłkarzy, dotknięcia np. tablicy na której rozrysowują taktykę, wejście na lożę VIP, siedzenie na krześle komentatora w ich box z idealnym widokiem na murawę, przejście korytarzem 
z szatni i wyjście z „podziemi” na stadion tą samą drogą którą oni pokonują przed meczem – a to przy puszczonym z głośników skandowaniu tysięcy kibiców na trybunach... Niezapomniane wrażenia. Do tego wspaniałe muzeum pokazujące historię klubu i drogę jaką przeszedł do obecnej świetności. Chłonęłam wszystko jak suszony borowik ciepłą wodę.




2. Parc Güell to bajka. Przepiękna kraina nie z tego świata położona na wzgórzu Tibidabo. Zaprojektowany przez Gaudiego, ten kompleks ogrodowo-parkowy ze swoimi falistymi schodkami, murkami, arkadami wyłożonymi białym kamieniem 
i kolorową mozaiką przypomina jakąś wioskę skrzatów lub elfów z baśni Andersena czy braci Grimm. Kolumnady, tarasy, krużganki, do tego palmy i mnóstwo pięknie kwitnących krzewów tworzą idylliczne i zarazem fantastyczne otoczenie. A budynki wyglądające jak domki z piernika z lukrowaną polewą na dachu są po prostu prześliczne. Przy tym wszystkim mamy jeszcze przepiękną panoramę Barcelony 
z Morzem Śródziemnym niebieszczącym się na horyzoncie. Oczy same mi się śmiały gdziekolwiek spojrzałam. BTW: tutaj kupiłam dwie pierwsze pary kolczyków. :) 




3. Sagrada Família zapiera dech w piersiach. Ona pierwsza mi staje przed oczami gdy pomyślę o Barcelonie. To jest jedna, jedyna, najważniejsza rzecz do zwiedzenia, gdyby trzeba się było tak ograniczyć. Kościół zaprojektowany przez Gaudiego, którego budowa wciąż trwa. Fasady i wieżyce są bogato zdobione i pełne symbolicznych płaskorzeźb i detali. W środku kościół jest absolutnie monumentalny a jednocześnie lekki. Nie przytłacza ciężarem mrocznej powagi lecz wciąż powala na kolana ogromem prawie radosnego piękna. Wspaniałe witraże, kunsztowne zdobienia kolumn i stropu, wycyzelowane strzeliste sklepienia 
i przepiękny świetlik dający delikatny snop światła, jak promień słońca wskazujący drogę ku niebiosom, to wszystko chłonie się z zachwytem i niedowierzaniem, 
aż miejsca braknie – nie wiem czy w sercu czy duszy. Nie oddam ogromu tego wrażenia ani słowami ani zdjęciami. Tam po prostu trzeba samemu pojechać. Powiem tylko, że byłam w katedrze Notre Dame w Paryżu i według mnie to osiedlowy kościół w porównaniu z Sagrada Família.
Wjechaliśmy oczywiście na wieżę i mogliśmy zobaczyć z bliska detale iglic i fasad, wyglądając przez małe okienka w murach gdy schodziliśmy po 278 krętych schodkach w dół. Zwiedziliśmy też muzeum pokazujące postęp prac, szkice, projekty Gaudiego, a także zajrzeliśmy do pracowni architektonicznej z makietami wciąż trwającego projektu. Wszystko pozostawiło absolutnie niezapomniane wrażenie – do końca życia.






Barcelona jest tak pełna architektonicznych i dekoracyjnych perełek wkomponowanych w nowoczesne otoczenie, że się je przestaje zauważać. Mozaikę Miró na La Rambla dostrzegliśmy dopiero w poniedziałek, specjalnie jej szukając, choć codziennie deptaliśmy po niej kilkakrotnie. La Pedrera zobaczyłam z drugiej strony ulicy i powiedziałam do L. „Zobacz, następny budynek w stylu Gaudiego” nie wiedząc że to właśnie to. Zresztą, La Pedrera jest przereklamowana. No OK, ciekawe faliste fasady i dach, ale to wszystko takie szaro-beżowe i zwyczajne – wygląda tylko jakby architekt zabrał się za projekt napruty lub naćpany. O wiele bardziej warta obejrzenia jest Casa Batlló wchodząca w skład Manzana de la Discordia (Kwartału Niezgody – bloku trzech budynków różnego autorstwa i w różnych stylach). To jest Gaudi w pełnej krasie – falujące bajkowe części fasady i okna połączone z wycyzelowanymi kolorowymi detalami. Piękne. :)


Kolejną bajkową niespodzianką było muzeum zoologiczne, na które trafiliśmy przypadkiem idąc od Łuku Triumfalnego do Parc de la Ciutadella. Wygląda zupełnie jak zamek Śpiącej Królewny czy inny, w podziemiach którego żyje smok. Do tego iście hiszpańskie fasady budynków, urokliwe wąskie uliczki, strzeliste lub okrągłe kopuły wyrastające nad dachami, wspaniałe widoki z promenady Port Vell, przepiękne secesyjne kolumnady i witraże Palau de la Música Catalana, rewelacyjne obrazy i rzeźby w muzeum i na tarasie Fundació Joan Miró, oraz futurystyczny Palau Sant Jordi na wzgórzu Montjuïc. Naprawdę, w Barcelonie można się tylko zakochać i chcieć pozostać w niej jak najdłużej. :)


wtorek, 13 września 2011

Barcelona Alter Guide

Czego Wam nie powiedzą w żadnym przewodniku – albo powiedzą źle.


1. Llegada: radzę po dobroci, kupcie jak najszybciej wachlarz (kobitki) lub weźcie 
z Tourist Information plan miasta (faceci) do wachlowania się. Będziecie jeździć metrem a nie żurbujsko rozbijać się taxi, w nim zaś panuje temperatura 40°
(nie przesadzam!) – wszyscy tubylcy machają czymś przed sobą dla ochłody. 
A piękny wachlarz za parszywe 1-2 euro będzie też miłą pamiątką.

2. Aromas: W Barca napotkacie prawie na każdym kroku jeden z 3 zapachów: kiszonej kapusty, moczu lub smakowitej kuchni hiszpańskiej. Dwa pierwsze nie wiem skąd, bo przecież nie były to jakieś żulerskie zaułki (np. nasza stacja Glories nieodmiennie witała kapuśniakiem, a urokliwa uliczka prowadząca do Parc Güell zalatywała jak męski urynał). To podobnie jak Paryż, gdzie metro śmierdzi mocno wiekowymi ściekami a powierzchnia często psimi kupami. Może tak się objawia równowaga w naturze: Warszawa jest brzydka ale w miarę bezwonna, za to Paris and Barca piękne ale podśmierdujące.
                  
3. Comida: Wbrew sugestiom z przewodników, jeśli chcecie smacznie zjeść to omijajcie szerokim łukiem bary i restauracje tapas. Serwowane tu jedzenie jest na miarę szkolnej stołówki lub baru mlecznego dla emerytów. 


W jednym takim przybytku (nie tym na foto), dosłownie pod samą Sagrada Família, wołowina z warzywami przypominała zupę gulaszową Campbell’s (z większymi kawałkami i mniejszą ilością płynu), a sałatka z kraba i ananasa to były strzępki paluszków surimi z ananasem z puszki polane różowym sosem do kebaba. Jedyną dobrą rzeczą było tam wino (bo kupne markowe). Idźcie do prawdziwej restauracji, I’m serious. Tego samego dnia po niefortunnym lanczu tapaso-stołówkowym siedzieliśmy o 23 w nocy w knajpie Via7o na La Rambla i z rozpromienionymi twarzami jedliśmy najlepsze małże a la marinera na świecie. A w poniedziałek, zupełnie psim swędem, trafiliśmy na wspaniałą restauracyjkę Rita Blue (w bocznej uliczce od La Rambla), gdzie można przeżyć wielokrotny orgazm przy każdym kęsie cudownie świeżych i idealnie przygotowanych potraw. O extatycznym deserze 
w postaci czekoladowego mud cake nawet nie wspomnę – jeno że chęć wylizania talerzyka była nieprzeparta u nas obojga. Dodatkowo: wspaniała, sympatyczna obsługa i ładny klimatyczny wystrój (chociaż ogródek odrzucał mnie lekko kolorowymi ceratowymi obrusami kojarzącymi mi się z PRL). Polecam gorąco.


4. Alcoholes: Ło matko! Sangria to największa zbrodnia wyrządzona kieliszkowi (serwują to coś w pucharach półlitrowych). Soczek z kawałkami owoców, w którym nie da się wyczuć krzty wina czy innego alkoholu. Można to butelkować i dzieciom dawać jak Bobo Frut. Nie dałam rady zmóc nawet połowy. I’m not kidding: niech was ręka boska broni przed zamawianiem. 


Za to G&T był celebrowany: kelner przyszedł do stolika, postawił niską szklankę z lodem, zaczął na naszych oczach fantazyjnie lać do niej gin, a potem odkapslował jedną ręką tonic i go dodał. Perfecto. Jeśli jednak chcecie bardziej wyrafinowany koktajl, to musicie iść do prawdziwego pubu. I tutaj absolutnie polecam London Bar – stał się dla nas prawie Mekką i przy nocnym wyjściu standardowo padało „To co? Zaczynamy w London Bar a potem dalej?”. To miejsce klimatyczne z fantastycznym retro wystrojem, świetną atmosferą udzielającą się każdemu klientowi i rewelacyjną obsługą za barem. Wystarczy powiedzieć „classic dry martini”, a przyrządzają one mean drink. Ambrozja! Dodam że miejsce jest sławne i z tradycją, bo przesiadywali w nim tacy ludzie jak Pablo Picasso, Ernest Hemingway czy Joan Miró. 


A poza tym, to alkohol pije się normalnie w miejscach publicznych. Nie dziwi widok puszki piwa lub butelki wina niesionej w ręce, z której co pewien czas pociąga się łyk. Przyjemnie jest usiąść w parku lub gdzieś na schodkach czy murku z ładnym widokiem i pozwolić odpocząć nogom przy okazji delektując się trunkiem. 
W sklepie zresztą można kupić czteropaki buteleczek po 0.25 l, które są poręczniejsze do noszenia pojedynczo niż cała flacha. BTW, w sklepach sieciowych w Hiszpanii można też zobaczyć takie półki z winem: 


5. Comercio: Wszędzie na szlakach turystycznych zobaczycie mnóstwo nielegalnych imigrantów – handlarzy ulicznych oferujących wszelkiego rodzaju podróbki torebek, okularów, piszczałki, zabawki, błyskające piłeczki, etc. 
Na La Rambla jest jeszcze jeden ich gatunek: trzymając w ręku zgrzewkę piwa, niby że na sprzedaż, półgębkiem (jak za czasów PRL ci co sprzedawali dolary na Bazarze Różyckiego) zagadują „hashish, marihuana, cocaine”. I’m serious! Ja byłam zadziwiona że policja nic z tym nie robi, a przecież każdy wie o tym procederze.

Na zakończenie – czego nie przeczytacie w żadnym przewodniku: za Barceloną zaczyna się tęsknić już na lotnisku. W tym mieście nie można nie zakochać się od pierwszego wejrzenia, więc wyjazd jest jak zerwanie – łamie serce.

 
Barcelona ma atmosferę cudownej świeżości życia. Za dnia jest pięknym miastem 
z niesamowitymi widokami, a nocą rozkwita jeszcze bardziej i tętni energią, zapachami, kolorami, dźwiękami. Powrót wiąże się nieodmiennie z tęsknotą za tym wszystkim i ze smutkiem ściskającym gardło, bo jest się już w szarej rzeczywistości 
a nie tam... tam gdzie na deptaku pod naszym hotelem w dzielnicy Glories były nocą koncerty i można się było pobawić, posłuchać muzyki, potańczyć; tam gdzie codziennie idąc z hotelu na stację metra mijaliśmy ikonę miasta: Torre Agbar 
(i śmialiśmy się że to „kolorowy fiutek”); tam gdzie wchodząc na stację metra, mieliśmy piękny widok na wzgórze Tibidabo i na wieżyce Sagrada Família
tam gdzie każda komórka ciała chłonęła cudowną symfonię widoków, dźwięków, zapachów i smaków.
P.S. Tam, gdzie w telewizji w hotelu mamy również Al Jazeera ;P

   

czwartek, 8 września 2011

Coffee break

Krótka przerwa będzie, ale jesteście już zaprawieni w boju, więc nie powinno boleć.
Jedziemy do Barcelony!
Lecimy, dokładnie, ale jakoś lepiej brzmi w pierwszej wersji ;)
Tym razem czysta błogość i spokój przed podróżą: jakoś nie boję się wzajemnego mordu z powodu „niezgodności charakterów” – lub zbytniej ich zgodności jak się okazuje; nie boję się wsiąknięcia na amen bo niestety i tak już przegrałam w tej grze w okręty – „trafiona-zatopiona”; nie boję się nawet tej sprzedaży do burdelu czeskiego, austriackiego, chorwackiego czy bośniackiego – a w obecnym przypadku hiszpańskiego. Moja Druga Ja, czyli Aguś Fatalistka, szepcze podstępnie że gdy się tak niczego złego nie spodziewam i nastawiam na pełnię szczęścia to 
na pewno coś gruchnie spektakularnie. Ale zagłuszam głupią dupę nuceniem motywu z Vicky Cristina Barcelona. ;)

Pracę domową z przewodnikiem w ręku zadałam, żeby było sprawiedliwie, a ja swoją już dawno klepnęłam i efektem jest króciutka lista Must-See and Must-Do:
1. Camp Nou
2. Manzana de la Discordia i Sagrada Familia
3. Parc Güell i Tibidabo
4. Fundació Joan Miró i Palau Sant Jordi
5. Razzmatazz i/lub Otto Zutz i/lub La Terrrazza i/lub Club Catwalk
6. spacerowanie po La Rambla
7. making out pod niebem Katalonii
8. oliwki i jamón ibérico z winem hiszpańskim
9. kolczyki (najlepiej 2-3 pary) i kastaniety

Pogoda sprawdzona – ma być 27°C za dnia i 20°C w nocy, więc perfecto. Kurs ojro trochę boli, ale pieniądze są po to by je wydawać. Aviomarin na przeloty mam, pranie zrobione i wyschło, dla Gryzka nowe kolby kupione. Mogę z czystym sumieniem rozpocząć countdown. :)))
   

poniedziałek, 5 września 2011

Vital Stats E03


Statystyki sierpniowe. Głupawka wyjechała chyba na urlopy, bo wyszukiwania nie były takie fatalne jak w poprzednich miesiącach, ale i tak garstka perełek się trafiła. Enjoy.

pupeńka blog
(tak, to właśnie tutaj LOL)
jedynie w recznik
(„Tylko rób tak żeby nie było dziecka” – A. Bursa)
dam dupy za jedzenie
(i przeżyjesz na tym sucharku?)
facet w obcisłych spodniach
(Barysznikow)
filek roztropek
(dobrze zorganizowany podglądacz?)
szczodrze obdarzony przez naturę
(w każdej sekcji “Poszukiwany”)
mały fiutek
(mały kłopot – duży fiutek, duży kłopot)
A inne zabawne to kilkanaście wyszukiwań burdel w makarskiej oraz na jakie zegarki leca laski (czuję się dumna z tym ostatnim – moja teoria wciąż znajduje potwierdzenie).

P.S. Tak, tak, wiem, strasznie zaniedbałam tego bloga, ale seriously nie było kiedy pisać. No przecież nie wrzucę dwóch zdań na krzyż tak na odwal się. Czasu brak 
i chęci czasami też, bo gdy już odpalę komputerka „dla przyjemności” i załatwię wszystkie inne rzeczy, zwyczajnie odrzuca mnie na myśl o inteligentnym pisaniu.
Ale mam mocne postanowienie lepszej organizacji wszystkiego (heh, mocnymi postanowieniami konfesjonały w kościołach są okute) i niedługo powinno być lepiej 
z twórczością własną.