Tips for Life (#1: Wear Sunscreen!): http://www.youtube.com/watch?v=sTJ7AzBIJoI

poniedziałek, 30 maja 2011

120 kóz


Zadziwiające jak ceny się zmieniają i to bynajmniej nie przez inflację.
Jeśli kiedyś starczało tylko zachęcająco mruknąć w uszko: „mam 120 dolarów 
w materacu”, to teraz taka oferta nie przystąpiłaby nawet do przetargu.
Z drugiej strony jakość się znacznie poprawiła, a jak już wiadomo za produkt Premium płaci się więcej. Hah, a co jest najlepsze – tak naprawdę, zainteresowanemu nie wypada się targować w tej materii.

Z ciekawostek – w sumie nie wiem czy, jako feministka (niewojująca ale zawsze), powinnam być zbulwersowana, czy zwyczajnie uznać że co kraj to obyczaj, law of the land plus tradycje, kultura i warunki życia stwarzają takie a nie inne relacje na linii popyt-podaż:
Johnson nie ma żony i oczywiście, jak każdy w Ugandzie, narzeka, że ożenek to kosztowna sprawa. Ponieważ w plemieniu Bakonjo nie ma tradycji hodowania wielkich stad krów, za kobietę płaci się na ogół tylko 1-2 krowami (w innych plemionach, dla których krowy są ważne, cena żony wynosi 10 i więcej krów), albo po prostu kozami i gotówką. Poza tym rodzicom dziewczyny wypada dać jeszcze różne praktyczne upominki (ubrania czy coś do domu), no i przynieść spore ilości piwa bananowego zwanego tutaj obuabu, ewentualnie bimbru o nazwie waragi.
A pewien Wizytor Papua New Guinea takie poczynił obserwacje:
Ile kosztuje żona?
Cena żony zależy od jej jakości. Waha się od kilku świń, plus około tysiąca kina 
(1 kina = mniej więcej 1 złoty), aż po kilkadziesiąt świń i kilkanaście tysięcy kina.
Od czego zależy cena żony?
Cena kandydatki na żonę zależy od następujących składników:
- ile klas w szkole ukończyła (szkolnictwo jest nieobowiązkowe),
- czy umie uprawiać ogród i prowadzić dom,
- ile ma dzieci (no tak, przed ślubem dziecko jest plusem, a nie wadą u narzeczonej) i czy są to chłopcy, czy dziewczynki (lepiej chłopiec),
- czy jest ładna (najmniej ważne)
A więc wymarzona (najdroższa) narzeczona będzie:
- miała ukończone 12 klas,
- umiała doskonale pracować w ogrodzie i prowadzić dom,
- miała chociaż jedno dziecko i to najlepiej syna,
- może być ewentualnie ładna (to nie przeszkadza).

Wszystko to powyższe skłania mnie do refleksji: jakkolwiek bym nie psioczyła na obecność Polszy w EU, to jednak dzięki temu nie jesteśmy krajem trzeciego świata i można wywindować stawkę w górę – ba, nawet do 180 kóz, jeśli się umie reklamować i dobrze wybada rynek. ;P
Oczywiście, osoby prowadzące działalność gospodarczą wystawiają fakturę VAT, więc cytowane 120 i 180 to ceny netto i należy do nich doliczyć 23% podatku. 
Z drugiej strony, jestem pewna że kreatywna księgowość pozwoli to wrzucić 
w koszty reprezentacyjne bo przecież osobniczka dla której młodzik robi pokaz na parkiecie będzie pomagała Księciu Małżonkowi sprawić by klienci i partnerzy tańczyli jak im zagra. ;)

A w powiązanym temacie (kto wie, to wie i w ogóle):
In the midnight hour I can feel your power
Just like a prayer
You know I'll take you there
   

piątek, 27 maja 2011

Incentive Oz Power – E05

Post u P-R: Pomyłki podniebienia  :)

Foreword: Oj no wiem, wiem. To lenistwo i powtarzalność skoro i tak możecie mnie przeczytać w esencjonalnym skrócie idąc po linku z boku bloga, ale naprawdę chciałam to wrzucić bo frajdę mam rozwijając temat. A poza tym, jak niektóre osoby wiedzą, Oz znowu jest dużą częścią mojego życia, a teksty tutaj są recycled po (sporej) przeróbce w zadaniu którego się podjęłam. Więc cytując znane słowa Brian Jones odczytane na jego pogrzebie: please, don't judge me too harshly. :)
A teraz przejdźmy do meritum...


Każda nacja grzeszy przynajmniej jednym curiosum kulinarnym. Polacy mają oczywiście kiszoną kupustę i ogórki, których Anglosas nie tknie bo uznaje za zepsute/zgniłe. Chińczycy – nogi kurze z łuskami i pazurami, oraz coś absolutnie potwornego czyli „100-day egg” aka „century egg” (wymiotna maź uwięziona 
w skorupce, koloru szaroburego i o konsystencji wnętrzności ofiary mafii po spędzeniu 100 dni na dnie rzeki w cementowych bucikach; smrodek siarkowodoru po rozbiciu do degustacji takiego jaja łamie Konwencję Kyoto na temat uwalniania gazów cieplarnianych!!!) W krajach skandynawskich jada się śledzia na słodko, matko boska jedyna (z ciekawostek: w Oz są sprzedawane Sweet Pickles – słodzone ogórki konserwowe, fuj!). A tacy Francuzi uwielbiają dodawać do wszystkiego jaja na twardo – byłam tym absolutnie zadziwiona w Paryżu i aż zaczęłam się obawiać że na dnie kieliszka z Kir Royal zobaczę żółtko! Australijczycy nie są wyjątkiem i umieją zajadać się czymś co nijak nie godzi się ze słowiańskim gustem.

Jednym przykładem takiego podniebiennego grzechu jest (nie)sławny Vegemite. Ideą dla jego stworzenia było wykorzystanie odpadów z browarów! To po prostu przemacerowana papka drożdżowa wyskrobywana z kadzi w których warzy się piwo, która po dodaniu kilku przypraw staje się niby-zjadliwa. Z wyglądu przypomina znane smarowidła czekoladowe/orzechowe, jednak w smaku i zapachu różni się od nich jak zgniła makrela od kaczki w truflach. Prawdziwi Aussie jedzą Vegemite rozsmarowany w szczodrej ilości na tostach lub zwyczajnym chlebie, co dla mnie do tej pory pozostaje hardcore – choć przyznam, że w trzecim roku życia w Oz potrafiłam już maznąć sobie grzankę mikroskopijną ilością tego „delikatesu” 
i przełknąć bez krzywienia się. Ale, będąc naukowcem eksperymentatorem także w kuchni, dokonałam odkrycia. Uwaga, dzielę się z Wami tutaj sekretem! Weźcie jakiś dobry, łagodny i w miarę miękki ser. Dla mnie idealnie się sprawdzała prawdziwa oryginalna Gouda (w Oz wymawiamy go „guda” z zaciągnięciem „a” do góry, jak zawsze). Ukrójcie plaster grubości krakersa i posmarujcie cieniutko Vegemite... Kremowa delikatność sera przełamuje ostrość sfermentowanych drożdży i wszystko daje przyjemność podniebienia na miarę delektowania się dobrym serem pleśniowym. Gorąco polecam. A inne wykorzystanie...


Drugą rzeczą – na którą niestety nie znam sposobu – są potworne Weet-Bix. Zrobione z pszenicy, jej otrębów i skrobi, z mikroskopijnym dodatkiem miodu, sprasowane na „cegiełki”, są suche jak pieprz i powinny być raczej używane do wybijania szyb w szkole przez dzieciaki a nie konsumpcji. Ten syf (bo inaczej nie mogę nazwać) jest pozbawiony jakiegokolwiek smaku, zapycha usta na amen i daje takie same wrażenie jak żucie płyty pilśniowej (chyba, bo przecież nigdy nie próbowałam). Oczywiście ma się je jeść li i wyłącznie z mlekiem, podobnie do zwyczajnych kornflejków, ale Aussies szczodrze sobie to posypują cukrem lub polewają litrami golden syrup (przetworzony miód w formie bardziej ciekłej) bo inaczej ni huhu. A to mija się z założonym celem, bo produkt jest promowany jako super-zdrowy: błonnik, witaminy, minerały, etc. więc próchnica i otyłość od dodanej słodyczy mocno tutaj brużdżą. Jeśli ktoś Wam to zaproponuje, uciekajcie 
z krzykiem lub wzywajcie SWAT team.

 
Heh, where did they go wrong?
   

środa, 25 maja 2011

Mamona to Zuo


Ostatnie rozmowy z osobnikami płci przeciwnej skłoniły mnie do poczynienia obserwacji: faceci mają potworną fobię związaną z pieniędzmi. Nie, nie dotyczy ona ich zarabiania, ale ich posiadania i przyznania się do tego oraz wykorzystania. 
Nie rozumiem – czy to jest jakaś sex-linked mutation, związana z ułomnym chromosomem Y? Czy też wynik zawoalowanego kompleksu niższości?
Jeden chico pultał się w zeznaniach przy zwyczajnym pytaniu zupełnie nie związanym z forsą, ale na upartego poruszającym temat zajmowanego stanowiska i pracy (więc w Jego domyśle też zapewne płacy). A tak naprawdę pytanie było proste jak budowa cepa i dotyczyło absolutnie zupełnie innej rzeczy.
Drugi muchacho stwierdził stanowczo i bardzo dobitnie, że „ja żadnej kobiecie pieniędzy nie dam” (nie jest to dokładny cytat, ale tak to leciało...).
Trzeci rzucił tradycyjny komentarz, z domyślnym potępieniem, o facetach fundujących babkom w jednym celu.
Co z Wami jest, chłopy???

Jakby nie było, kobiety w dzisiejszych czasach mogą zarabiać tyle samo lub nawet więcej niż faceci. Mogą się realizować profesjonalnie. Mogą być Über Bitch (jak ja swego czasu, podczas kierowania projektem badawczym, bo teraz to już miętka kobiałka zupełnie jestem) i nosić te przysłowiowe spodnie. Nie marzą o karierze utrzymanki. Nie jest ich jedyną ambicją życiową wyjść bogato za mąż (ja   rzecz jasna jako ta Gwiazda Betlejemska na nieboskłonie bym chciała, bo jestem wyrachowaną zołzą już planującą dobre zabezpieczenie emerytalne... Dżizas!). 
Nie oczekują że chłop dostarczy im wszystkiego, zarówno w domu jak i poza nim – tutaj mam na myśli fundowanie oczywiście: nie wiem jak jest z Czytelniczkami, ale mnie to denerwuje i zawsze staję okoniem gdy facet szerokim gestem wyciąga portfel i chce zapłacić rachunek; szczerze mówiąc odbieram to jako bardzo protekcjonalne traktowanie „małej kobietki” przez „silnego mężczyznę”,
nie akceptuję tego i zawsze płacę za siebie: albo dzieląc po połowie rachunek albo ustalając, że tutaj płaci on ale w następnej knajpie ja. Spróbuj mną rządzić jakkolwiek niby ten „Pan i Władca”, a poznasz co to ból! ;)
 

Pytanie jest: skąd się bierze ta fobia u facetów? Bo kobiety jej nie mają. Czy Wy 
w dalszym ciągu lecicie prehistorycznymi standardami, że the man is the provider? 
Czy redukujecie swoją rolę w związku do właśnie tej funkcji: dostarczenie kasy? Jeśli tak, to sami kręcicie bicz na siebie i pomniejszacie swoją prawdziwą wartość.
A może fixujecie się na tym, bo to jedyna rzecz która Wam została do czucia się superior w stosunku do kobiet? Przy obecnej emancypacji i spostrzeżeniu że kobiety często przewyższają Was intelektualnie (nie mam tu tylko na myśli tej intelygencyji mierzonej indexem IQ ale też emocjonalną) lub wszelkimi talentami, potrzebujecie się dowartościować, więc kodujecie sobie w główkach że macie przewagę ekonomiczną i to Wy możecie stawiać warunki (w stylu „nigdy nie dam kasy”). To jest taka żenua że aż strach, szczerze mówiąc.


Najgorsze jest to, że uważam to za objaw epidemii nowej choroby cywilizacyjnej – męskiego agresywnego zakompleksienia. I nie potrafię na to spojrzeć inaczej, niestety. To według mnie strach z Waszej strony. Czujecie się zagrożeni w swojej pozycji i – idąc dalej – przydatności w życiu kobiety.
A przecież już Master Yoda nauczał: Fear leads to anger; anger leads to hate; 
hate leads to suffering.
Amen.
   

poniedziałek, 23 maja 2011

Incentive Oz Power – E04

Post u P-R: Ciacha Anzac   :)


Never think that war, no matter how necessary, nor how justified, is not 
a crime.  (Ernest Hemingway)
 
Na wstępie muszę zaznaczyć że jestem pacyfistką, choć szczególną. Nie potrafiłabym wziąć broni palnej lub innej w dłoń i skierować przeciwko drugiemu człowiekowi. Nie uznaję też głupoty w stylu umierania za bzdurne ideały Bóg, Honor, Ojczyzna (życie jest jedno i kurczę co ci z tych BHO przyjdzie gdy będziesz leżeć 6 stóp pod ziemią a robaczki będą składać jajeczka w twoich oczodołach?!). Zdecydowanie nie uznaję tego co robią Hamerykańcy na obcej ziemi – bloody, stuffed-up murderous wankers! Ale nie toleruję też konfliktów lokalnych ciągniętych latami typu Izrael vs. Palestyna. Dżizas, a niech przestaną bo już się niedobrze robi. Idiots! Jeśli tak bardzo chcą się zabijać i umierać, to mam idealne rozwiązanie: nuke them all! (uprzedziłam że mój pacyfizm specyficzny). Serio. Wyplenić kulturalnie i humanitarnie jakąś bombą atomową lub kilkoma – przecież oni i tak marnują życie swoje i cudze. Nuke them to the bloody smithereens! 
No wiem że czas połowicznego rozpadu jest długi i ziemia będzie nieużywana przez znaczny okres potem, ale warto poczekać. I po jakiś 90 latach (oj tam, promieniowanie jest wszędzie, a w Japonii ludzie jakoś żyją pomimo Hiroshimy i Nagasaki) można wprowadzić nowych osiedleńców. Perfect! :)

Wracając do tematu posta u P-R – OK, tytuł to lekka prowokacja. Nie wiem czy chłopcy byli ciachami, ale jeśli tacy młodzi i silni jak słyszałam, to raczej bym się zainteresowała... ;)
Rozróżnienie ważne: ciastka nazywają się „Anzac biscuits” lub „ANZAC biscuits”, żołnierze to byli „Anzacs”, a formacja wojskowa to „ANZAC” (Australian and New Zealand Army Corpse). Inna wielkość literek w pisowni.


Anzacs to żołnierze australiscy i nowozelandcy z czasów Pierwszej Wojny Światowej. Nie pytajcie mnie po co pchali się na wojaszkę do Europy – nie wiem. Głupota totalna, ale poddani królowej nie pytają o sens jej rozkazów. A do tego wiadomo – romantyczna wizja wojennej chwały, walka za wolność, braterstwo broni, blah, blah, blah. Fakt jest faktem że Australia, będąc pod Urzędem Korony Brytyjskiej (tak jak wciąż, do tej pory!), włączyła się w walkę. I posyłaliśmy naszych chłopców by ginęli tam w wielu miejscach – np. pod Gallipoli.


I dream of giving birth to a child who will ask, „Mother, what was war?” (Eve Merriam)

Co roku, 25 kwietnia, świętowany jest tzw. Anzac Day. Nie jest „uczczeniem” tylko weteranów z Pierwszej Wojaszki (ich to mało się ostało, plus wielu maszerować nie może, najwyżej na wózkach elektrycznych będą zasuwać w paradzie) ale wszystkich kombatantów wszelkich konfliktów zbrojnych w których Australia brała udział. Nie powiem, to jest wzruszające – widzieć staruszków odpicowanych jak kamienica na przyjęcie prezydenta w mundury z lśniącymi medalami na biuście, idących w kolumnie Anzac Day Parade przy dźwięku orkiestry dętej lub dud szkockich gwardzistów. Ahhhh, no właśnie, muzyka. Ja oczywiście zawsze oglądałam tylko dla niej, bo mam zboczenie i lubię każdą formę celtyckiej. A uwierzcie mi, tego w Oz jest sporo – moje pierwsze wspomnienie z jednej z kultowych plaż w Sydney (są dwie absolutne must-see: Bondi i Manly) to była mini-parada szkockiej orkiestry. Beaut! No sorki, może to nie jest your cup of tea, ale ja się zachwycam słysząc The Gael lub Scotland the Brave i już.
A co do Anzacs, no dobrze, mimo wszystkich moich zapatrywań, ściska mnie coś za gardło gdy widzę dziadka w mundurze z wnuczkiem idącym dumnie obok. Ściska mnie, bo wyobrażam sobie co przeszedł, co widział, co przeżył, co pamięta z tamtych złych czasów. Ściska mnie, bo wiem, że ci którzy idą to maleńki odsetek w stosunku do tych, którzy stracili życie będąc jakże młodymi ludźmi, pełnymi takich samych marzeń i pragnień jak my.


Ad rem: Anzac biscuits to specjalny typ ciastek. Wymyślony został przez żony, narzeczone, dziewczyny Anzacs z powodu problemów logistycznych. Wyobraźcie sobie transport w tamtych czasach przesyłek między Australią a Europą. Nawet dzisiaj drogą morską zajmuje to 3 miesiące (wierzcie mi, mam kwity)! Jakakolwiek żywność ma prawo się zepsuć kilka razy, wyjść sama z ładowni i radośnie się utopić w oceanie. Dlatego kochające kobiety wymyśliły przepis na produkt który oprze się upływowi czasu.
Z ciekawostek: jak się dowiedziałam z rozmów, niektóre „żony” wkładały liściki do ciastek dla swoich ukochanych by im zrobić miłą niespodziankę – jakaż fajna wersja chińskich „fortune cookies”.
Anzac biscuits są popularne po dziś dzień, bo są naprawdę smakowite. Chrupkie na zewnątrz, ale miękkie i lekko ciągnące w środku. Pomimo zastosowanej receptury zachowują wilgotność na wieki wieków. Tylko nie można kupować tych paczkowanych! Najlepsze są takie ręcznie robione, dwa razy większe od „masówek”, oferowane na weekendowych bazarach w całej Australii. A ja zawsze kupowałam na Queen Victoria Market, stoisko po lewej stronie od wejścia z Therry Street. Smacznego. :)

  

piątek, 20 maja 2011

Brukowanie Piekła

No i co? I dupa blada z kantem do trzaśnięcia.  Good intentions my ass!
Niby sobie zagospodarowałam czas w miarę racjonalnie, a i tak znowu go brakuje. Ja nie wiem kurczę, skąd się te wszystkie rzeczy i ci ludzie biorą, mnożą się jak bakterie E. coli na pozostawionej poza lodówką wołowinie. Dżizas! Efekt jest taki, 
że znowu marzę o mocy niebiańskiej (lub piekielnej) by móc zakrzywić czasoprzestrzeń i mieć tak z 48 h na dobę. Ehhh.

Onegdaj jeden osobnik stwierdził, chyba z niedowierzniem, że jestem „całodobowa”. Hmm,... ze słowem miałam skojarzenie automatyczne, to wiadome, „jedynie słuszne” (jak sądzicie – czy myśl człowieka ma prędkość większą niż światło?) 
Ale tak na pomyślunek, to faktycznie jestem. Bo robię shutdown o 2 am a budzik radośnie mnie wzywa na modlitwę (czyli Czesio z Włatców Móch pieje mi „Alleluja”) już o godzinie 6 am. Do tego to w sumie przez te 4 godzinki, jakby się ktoś uparł, dostępna jestem, bo pasa cnoty nie praktykuję – ło matko!, z moim ostatnim roztargnieniem jeszcze bym kluczyk zgubiła i tragedia na miarę greckiej gotowa na rękach – a raczej na podołku!

But anyways, skutek uboczny jest taki że mam w tym momencie szczątkową tolerancję na wszelkiego rodzaju do tej pory jeszcze łagodnie wkurzające mnie rzeczy, czyli na zachowanie jak dupek/dupkowa (hmm, jaka jest wersja żeńska tego słowa, nie mogę skojarzyć, pomroki mi umysł ogarnęły jak podczas zaciemnienia przy nocnych nalotach) no i na głupotę przede wszystkim – w najpełniejszym tego słowa znaczeniu (jeśli wiecie o co mi chodzi, to znaczy że się tutaj nie kwalifikujecie i spokojnie możecie do mnie podejść – choć ostrożnie, lepiej nie drażnić zwierzęcia).
Ale ta ostatnia dostarcza mi jednak comic relief, bo będąc teraz mocno uczulona na wszelkiego rodzaju perełki lingwistyczne, reaguję salwami śmiechu natychmiast 
i z siłą wodospadu na takie cósie:








Hmm, dopóki nie straciłam poczucia humoru chyba jest dobrze, nieprawdaż? Gorzej jeśli to śmiech histeryczny... ;P 
   

wtorek, 17 maja 2011

Duszpasterskie

Słuchajcie, robaczki świętojańskie: przez jakiś czas będzie mnie mniej.
Nie w sensie fizycznym – oh no, dears, nie po to się podtuczyłam i wyhodowałam (wreszcie) tyłeczek plus dodałam jeszcze extra umph na froncie, co się rzeczy podobają (...) (wiadomo) by z nich zrezygnować!
Będzie mnie mniej dostępnie tak ogólnie i na blogu też szczególnie, bo zadziało się ostatnio o wiele więcej i zwyczajnie nie mam jak ogarnąć. No do tej pory jakoś dawałam radę, będąc zaprawioną w boju i sypiając 3-4 godziki dziennie, ale teraz już ze wszystkim(i) wychodzi mi too much. Zmiany i w ogóle, i nowe i w ogóle, and you know. A doba to nie guma z gatków i się nie rozciąga, niestety. A ci którzy wiedzą wsio, to wiedzą że raczej warto...
Chcę zachować dyscyplinę, tym bardziej że lubię tutaj pisać, więc postaram się publikować regularnie co 2 lub 3 dni (raczej to drugie, choć nigdy nie wiadomo).
Tak będzie do odwołania. Deal with it. ;P

   

niedziela, 15 maja 2011

Incentive Oz Power - E03

Post u P-R: Dancing in the Moonlight  :)


Jest coś absolutnie magicznego w spacerowaniu brzegiem ciepłego oceanu, widząc poświatę zachodzącego słońca lub jedynie blask księżyca i gwiazd, wyczuwając          w powietrzu naprawdę unikatową mieszankę egzotycznych roślin: eukaliptus, willow i rododendron... A dodajcie jeszcze do tego niesamowity widok wody rozświetlonej milionem fluoryzujących drobinek... Uwierzcie mi, to absolutnie niesamowite przeżycie: stąpać po plaży bosą stopą i widzieć te „iskierki” rozpalane dotknięciem/ruchem w miejscu gdzie nasza skóra miała kontakt z nimi. To jak tańczenie na poświacie księżycowej...
To co widać, to planktonowe żyjątka, których wysiew następuje w miesiącach letnich (styczeń-luty), unoszone przez fale i osiadające na plaży. Produkują one 
tzw. green fluorescent protein (GFP). To białko znane jest naukowcom na całym świecie, bo zostało wyizolowane, dokładnie zbadane i jest produkowane komercjalnie jako fluorofor łączony ze specyficznymi przeciwciałami używanymi 
we fluoroimmunochemii. Przykład obrazów mikroskopowych mieliście w moim wcześniejszym poście „Pokaż Kotku”. Przez drobną modyfikację GFP zostały stworzone też inne białka fluoryzujące (yellow, red lub green z przedłużonym spektrum emisji). Ehhh... czyż takie rzeczy nie są pasjonujące?!!! :)


Ale wracając na Ziemię laików, Lorne to mały kurort na Great Ocean Road 
w którym właśnie tę bioluminescencję można obserwować w lecie (my lubiliśmy bawić się na plaży, drepcząc po piasku i patrząc jak się odcisk stopy rozświetla, podczas licznych corocznych konferencji). Oczywiście Lorne jest wspaniałe również z wielu innych względów, na przykład jako świetne miejsce do surfing oraz... 
to Czytelniczki pewno zaciekawi: oglądania na żywo sportowców biorących udział 
w tradycyjnym Ironman Challenge – mniam... Co prawda, jest coś niepokojącego 
w patrzeniu na świetnie umięśnionego faceta w obcisłych gatkach speedo i ciasnym top i przy tym mającego na głowie czepek zawiązany sznureczkiem pod brodą!


Gorąco polecam zatrzymanie się w Erskine Beach Hotel. Ulokowany jest nad samym brzegiem – dosłownie kilkanaście kroków od jego tylnego wyjścia jest duży backyard na atrakcje typowe wszelkie, z którego bramka prowadzi prosto na plażę. Hah, ileż to razy podczas zjazdów naukowych wybywaliśmy na plażę w porze lunch, a potem pędem wracaliśmy, symbolicznie zawinięci li i jedynie w ręcznik (koledzy) lub sarong (ja), by dać wykład oczekującej widowni ze sławami światka naukowego!
Ale, ale: na Great Ocean Road jest jeszcze Bimbi Park. Położony na Cape Otway, oferuje jedyną w swoim rodzaju szansę aby „camp under koalas” (i nie, nie trzeba wcale w namiocie – można wynająć przyczepę campingową, tzw. caravan, wyposażoną w kuchenkę, łazienkę/ubikację i w miarę wygodną przestrzeń mieszkalną). Wyższość nad hotelem/motelem jest taka, że nie mamy „sąsiadów” za ścianą, więc wszelkie odgłosy nie będą słyszane i zgorszenia nie spowodują. ;) Dodatkową atrakcją, którą ja osobiście zachwycałam się za każdym razem, była możliwość konnej przejażdżki po plaży, po klifie, w buszu, tak zupełnie „na dziko”. 
I naprawdę nie potrzeba do tego wielkiego doświadczenia – konie są spokojne, przyjacielskie, a guides zawsze dopomogą i posłużą radą.


A wieczorem: ognisko i... dancing in the moonlight. :)
   

sobota, 14 maja 2011

King of Comedy

Wstęp: Do tej pory już pewno zauważyliście trend w pisaniu postów. Powstają nie tylko impulsywnie danego dnia, gdy jest mi wesoło smutno, „dobrze” lub gdy coś mi się przypomni, ale też na zasadzie ciągu asocjacji, którego James Joyce by się nie powstydził. No i dzisiaj jest kolejnym przykładem...
Skojarzenie było najpierw prywatne (z Extras w tle), potem specjalnie prywatne, 
a ostatnio znowu wesoło prywatne i... zachciałam ponownie przeżyć to co jakieś 
2 lata temu (a może więcej już), gdy oglądając ten show dosłownie turlałam się na kanapie, ze łzami w oczach słuchając listy „Why not” i raportu o słoniach.
So, here we go...


Ricky Gervais stał się moim ulubionym komikiem gdy, jeszcze żyjąc w Australii, oglądałam „The Office” a później „Extras” na niekomercjalnym kanale ABC, czule nazywanym przez Aussies „Aunty” (bo faktycznie, jest jak dobra wizytująca cioteczka z zagramanicy). Będąc już w Polsce obejrzałam jego dwa filmy: 
„The Invention of Lying” oraz „Ghost Town”, które są absolutnymi majstersztykami – tablice mojżeszowe w formie kartonowych pudeł po pizzy znanej firmy z Chatą w nazwie muszą być już kultowe. To właśnie lubię – facet ani razu mnie nie zawiódł w dostarczeniu czystej komedii na najwyższym poziomie.
W międzyczasie dorwałam Jego stand-up specials: „Out of England”, „Animals”, „Politics” oraz „Out of England 2”. Powiem tak: przed każdym z nich powinno być ostrzeżenie w stylu „Podczas oglądania nie należy jeść ani pić niczego, gdyż prawdopodobieństwo zakrztuszenia się jest 1”. Sugerowałabym też: 1) siedzenie na miękkim i w miarę niskim czymś (kanapa, sofa, wszystkie z jakimiś jaśkami, albo podłoga i mnóstwo miejsca wolnego wokoło plus rozrzucone poduszki), bo tarzanie się ze śmiechu jest gwarantowane; 2) bardzo ciasne jeans, na podobieństwo pasów u ciężarowców, bo brzuch i przeponę trzeba chronić podczas salw śmiechu; 
3) mięśnie policzków... cóż, my, kobitki mamy je wyćwiczone, hehe, więc nie bolą tak bardzo, a faceci muszą przecierpieć i już – ale mogą zrobić jakąś gimnastykę mimiczną na dwa dni przed obejrzeniem ;)

Ad rem: dzisiejszy post jest jedynie o przecudownym stand-up show zatytułowanym „Out of England” – bo był „moim pierwszym”, więc sentyment mam. Gervais w całej swojej krasie. Jest, jak zwykle, absolutnie niepoprawny politycznie: żarty na temat charities na rzecz dzieci z rakiem, z otyłości, autyzmu, zarażenia się HIV, wojny, holocaust, etc. Ale żarty dobre, o to chodzi – On wie co powiedzieć i jak. Rozpoznaje tę cienką granicę między dowcipem a zniesmaczeniem i jej nie przekracza. Poniżej zapodaję tylko kilka urywków, które znalazłam na Twojejtubie. Cały show wiadomo gdzie. ;)

Ricky’s Willy – no właśnie: bezcenna dawka komedii od typowego faceta; patrząc na to miałam ochotę powiedzieć, jak mojemu koledze L. z Oz, gdy się pogrążał usiłując zarwać laskę fatalnymi textami: "dig up, not down!".
Why not... – płakałam na tym ze śmiechu. Szukałam w necie ulotki, ale nigdzie jej już nie ma. Buuu. A Ricky sam pękał czytając.
Sharks and Nazis, Anne Frank, Hitler and Nietzsche – czyż nie smakowita kombinacja? ;)
War and Personal Heroes – to mnie rozbroiło, bo jeden moment przypomniał mi dowcip z Melbourne International Comedy Festival: „Is it a bird? Is it a plane? No, it’s a Man In A Wheelchair”.
Humpty Dumptytutaj zwyczajnie chłonęłam każde słowo i zastanawiałam się jak długo on to może ciągnąć; świetny przykład improwizacji.
Elephants – jak to się mówi: finis coronat opus; było oczywiście encore, a to był kawałek absolutnie kończący show. Brilliant. :)
  

There’s nothing you shouldn’t joke about – it depends what the joke is. Comedy comes from a good or a bad place; it is for you to decide what that is. Ricky Gervais

Stosunek przerywany

Jak niektórym wiadomo, Blogger strzelił focha i nie działał przez jakieś dwa dni. 
Ot, chłopcy postanowili zrobić maintenance check, po którym wszystko padło i do tego zostały usunięte wpisy publikowane od środy po południu – dzisiaj już, jak widać, ostatni post znowu się pojawił, ale nie ma Waszych komentarzy do niego (hehe, to może i lepiej?).  A swoją drogą to wrrr: po co się w ogóle dotykali do systemu? Zawsze twierdzę, że if it ain’t broke, don’t fix it.
Teraz juz podobno wszystko wróciło do normy, „fully functional and we apologise for the inconvenience”.

Więc kontynuujmy przyjemną zabawę...

P.S. Update as of 23 May - widzę, że jednak przywrócili komentarze. Czyli jest nadzieja, że blogger już śmiga i śmigać będzie jak należy. 
  

środa, 11 maja 2011

So the story goes...

moje kolana ustępujące
i twoja dłoń na mojej szyi
- po wielkim niebie
chodzi słońce -
zwabione
barwą twoich źrenic
odgina powieki
i wilgoć pije
a potem       
ziemia jest sucha i brunatna
błądzą po niej
złote cętki światła
palce twoje           
odchylające w dół
moją szyję

Halina Poświatowska
 

wtorek, 10 maja 2011

The Reef

No więc, jak wiadomo, dostałam jedną z łamigłówek Hanayama (nie wiem jak dobrze przetłumaczyć na polski słowo „puzzle” w tym kontekście).
Reef Cast:


Jak czytamy in message from the designer, załączonej w pudełku wraz z innymi „inspirational” textami:
In the summer of 1997, I saw two mackerels that had somehow managed to get into the sardine tank at the aquarium.
The sight of these two fish being unable to blend in with the shoal of sardines made them seem as if they were on an expedition of self-discovery. What sort of adventures will they have? Imagining this led to the conception of six Cast Puzzles based on oceanographic subjects.
Reef Cast:
A pair of gobies living in a coral reef.
Separate them from the coral, and then put them back together again.
A żeby to szlag trafił! ;)
Powiem tak: idealne na venting złych emocji, bo człowiek usiłuje znaleźć rozwiązanie i może się wyżyć na zimnym metalowym obiekcie gdy to nie wychodzi. Zwyczajnie: klniesz pod nosem i pyrgasz w najdalszy kąt pokoju (lub do torebki) – by powrócić do łamigłówki po godzinie, dwóch lub połowie dnia.
Przyznam, że podchodziłam kilka razy wczoraj i dzisiaj (autobus, metro, kolejka do kiosku, ładowanie filmu na kompa, dłuższy moment wyciszenia w domu, etc.). Naprawdę, to piekielnie wciąga: zaczynasz kombinować, przekręcać, przesuwać,       a tutaj minutki dłuuugie lecą. Ale może to dlatego że, jak wyszło na jaw ostatnio, nie grzeszę inteligencją i potrzebowałam więcej czasu niż normalny Homo sapiens, który rozgryzłby to od pierwszego kopa.
No ale udało się! :)))
Szczerze: od razu rozpracowałam początek rozwiązania, głównie na zasadzie reverse psychology przy ocenie na oko „którędy nie ma bata”, plus widziałam jeden dzyndzelek i „jaskinkę do niego (hehe, mam skojarzenia). Ale nie zobaczyłam co dalej (story of my life) j i niestety cofnęłam się by próbować inaczej.
Ale powrót i efekt dzisiejszego posiedzenia (BTW: am so fucking proud of myself!):


Jak wiemy, celem jest nie tylko rozłączenie ale i połączenie z powrotem części łamigłówki („Can you take it apart? Can you assemble it again?”). I to wcale nie jest takie banalne jak myślicie – bo wydawać by się mogło, że wystarczy powtórzyć to samo co się robiło, tylko in reverse. Hah! Prawda jest taka, że mózg koncentruje się na jednym task: rozwiązać problem rozdzielenia... palce ruszają się same, oczy rejestrują, główka analizuje i kombinuje ale – ale nie zapamiętuje (przynajmniej moja, możliwe że tępa wybitnie jest). A rybki będące częścią łamigłówki nie są identyczne, więc...
Uczciwie powiem: ucieszyłam się jak głupia na widok sera po rozgryzieniu separacji, od razu pstryknęłam zdjęcie by się tutaj na blogu pochwalić, a potem usiadłam i... Fuck, bummer and buggeration! How did it go?! Chwilkę mi to zajęło (pic poniżej było robione razem z tym na froncie; musicie mi uwierzyć na słowo że success):


Teraz odczuwam pewien anticlimax, bo więcej nie będzie excitement, ale... 
ale wiem, że gdy wrócę za jakiś czas do ustrojstwa, to rozwiązanie zajmie mi znowu chwilkę i poza byciem odskocznią od codziennego syfu dostarczy też przyjemności - i frustracji i...
   

poniedziałek, 9 maja 2011

He/She doesn't know

Są aktorzy, których nie lubię z różnych powodów – przeważnie to cukierkowi chłopaczkowie (jak Leo Karpiowy lub Brad Studzienny) albo kompletne świry które powinno się zamknąć w najgłębszym lochu i wyrzucić klucz w samym środku oceanu (jak Tom Rejsowy).
Z Matt Damon miałam jednak love-hate relationship. Bardzo mi się podobał w Good Will Hunting i podziwiałam również to że był współtwórcą scenariusza. Potem przyszła saga o Bournie, który raz nie miał Tożsamości, potem miał Wyższość, potem stawiał Ultimatum i w końcu pozostawił Spuściznę (chyba nie było więcej filmów niż te 4?). I stwierdziłam, że kolejny sprzedawczyk, któremu woda sodowa do głowy uderzyła.


Ale... przyszedł czas gdy zmieniłam zdanie, bo zwyczajnie facet rozbawił mnie do łez. A jak wiadomo Paniom – a Panowie uczą się teraz czegoś nowego – uwielbiamy mężczyzn z poczuciem humoru i każdy taki zaciągnie nas do łóżka, nawet bez specjalnego ciągnięcia (no chyba że jest kompletnie nieatrakcyjny fizycznie: wtedy potrzebne będzie 7 Manhattanów lub James Bond Martinis, oraz szczelnie zasłonięte żaluzje przy zgaszonym świetle).

Zaczynam Damon Identity saga:


W 2008 Sarah Silverman, podczas występu w show Jimmy Kimmel Live, pokazała taki oto clip pt. „I’m fucking Matt Damon” , w którym to „informuje” swojego chłopaka (Jimmiego) o swoich excesach ze wzmiankowanym w tytule. Sama piosenka zaczyna się w minucie 2.15, ale warto obejrzeć wsio. Trust me: rewelacja!
Dygresja nr 1: Za każdym razem gdy patrzę i słucham jak Matt sam wylicza 
„on the bed, on the floor, on the towel by the door, in the tub, in the car, up against the mini-bar” to aż sobie cichutko wzdycham z zazdrości... ;)
Dygresja nr 2: Sarah otrzymała Emmy w kategorii Creative Arts za to video! :)


Jimmy, nie w ciemię bity (bo co innego to sam sobie „bije”) odpowiedział własnym video pt. „I’m fucking Ben Affleck”, przy którego produkcji zaangażował kilka znanych celebrities: Brad Studzienny jest kurierem FedEx dostarczającym specjalny tort i krzyczącym „Excuse me. Is someone here fucking Ben Affleck?”, Harrison Ford przejeżdża furą z bumper sticker mówiącym „Honk if you’re fucking Ben Affleck”, a do tego połowa clipu to przepiękna grupowa piosenka jak w akcjach Live Aid i podobnych, z udziałem takich osób jak Robin Williams, Cameron Diaz czy Josh Groban (na pianinie, z przeróbką obowiązkowego „Oh, people). Plus, niezapomniane są romantyczne scenki Jimmiego i Bena – jak na przykład wzruszające noski-eskimoski, gdzie myślałam że naprawdę się za chwilę pocałują. Łzy turlają się po policzkach ze śmiechu za każdym razem gdy ten clip oglądam!

W wywiadzie z niezbyt rozgarniętą dziennikarką (a w sumie czego się można spodziewać w Świętymlesie), Matt „szczerze” mówi jak to myślał, że to było tylko ich domowe video z Sarah i nie wiedział że przedostanie się ono do telewizji i setki ludzi je obejrzą... Cudo!


A na zakończenie, robimy tak zwany prequel i zaglądamy do komedii pt. EuroTrip (lepsza niż jakieś Amerykańskie Ciasta! – ot, takie lekkie coś z czystym humorem). W tymże filmie Matt ma cameo jako Donny, który sypia z Fioną – dziewczyną głównego bohatera Scottiego (wrrr, nie wiem jak się odmienia imiona!!!) – a jako że jest band leader, to zapodaje rewelacyjną piosenkę pt. „Scotty doesn’t know” (Scotty doesn’t know that Fiona and me do it in my van every Sunday; She tells him she’s in church, but she doesn’t go... Still she’s on her knees... and Scotty doesn't know!.)

O czym to ja dzisiaj...? Aaaaa, nie o cudzołożnych przyjemnościach na wszystkich powierzchniach poziomych i pionowych (dygresja: jeśli by the door albo against 
the mini-bar to raczej nie cudzołożenie, bo formalnie nie ma cudzego łóżka...), 
tylko o panu Matt Damon. :)
No więc, w dalszym ciągu nie podobają mi się jego komercyjne filmy, ale przynajmniej takimi śmiesznymi akcjami rehabilituje się w moich oczach. 
Werdykt: jednak go lubię. :)  
   

niedziela, 8 maja 2011

Incentive Oz Power – E02

Post u P-R: Wielka (Piękna) Droga  :)

Great Ocean Road jest jednym z bardziej zachwycających miejsc w Australii. No dobra, cała Kraina Oz jest zachwycająca pod względem widoków, ale GOR jest mi wybitnie bliskie, bo prawie rzut beretem od domu (oficjalnie sam początek jest zaledwie 108 km od Melbourne). Plus byłam wielokrotnie z okazji corocznych konferencji naukowych (genomic, proteomic i malaria).


Pierwszy kontakt miałam prywatny – podczas mojej dziewiczej wizyty w Oz (tylko wakacyjnej – ale była kluczową dla podjęcia decyzji o przeprowadzce na Antypody). Wycieczka z Tatą, E., K. i kilkorgiem innych znajomych. Wynajęliśmy cały dwupiętrowy dom with livable den w Anglesea. To maleńka miejscowość nad oceanem – coś jak Chłapowo bez pobliskiego Władka. Dziura zabita dechami. Ale... Ale widoki zapierające dech w piersiach. Ale piękne wodospady skalne na klifie, 
w samym środku prawie prehistorycznej roślinności (gdy idziecie przez gęsty las paprociowy, macie wrażenie jakby za chwilę miał do was podbiec brontozaur i zacząć się łasić). Tak, to się nazywa bushwalking Aussie style: porządne traperki, dobre nieprzemakalne spodnie i jakiś T-shirt na zbyciu (bo będzie tak wybrudzony, że nie ma co prać tylko się wyrzuca od razu). Mimo to warto, bo to co się pojawia przed naszymi oczami, w ciszy i spokoju przytłaczającej i jednak tętniącej życiem roślinności, jest absolutnie niezapomniane. 


Ad rem: Great Ocean Road jest jednym ze wspanialszych dzieł rąk ludzkich 
w Australii. Ciągnąca się na 243 km, wykuta w skale i wykopana w ziemi droga (jednopasmowa) oferuje niezapomniane widoki. Historia jej powstania jest jednym z lepszych przykładów odpowiedzialności społecznej państwa australijskiego. Wbrew temu co możecie usłyszeć/przeczytać, to wcale nie pomnik ku czci Anzacs, czyli żołnierzy z Australian and New Zealand Army Corpse, ale świetne rozwiązanie Stanu w kwestii znalezienia pracy ludziom, którzy na to zasługują. Hah, jakaż różnica w stosunku do sztucznego tworzenia miejsc pracy w systemie biurokracji za czasów polskiej komuny! Australijscy żołnierze walczący w pierwszej wojnie światowej to byli często nastolatkowie lub mężczyźni, którzy nie widzieli innego celu w życiu jak zasłużyć się krajowi na obczyźnie. Krajowi w sensie kolonii brytyjskiej, of course. Powracając do domu, bez wykształcenia, bez majątku, nie mieli zbyt wielu szans na godziwe bytowanie. Ale Australia nie mogła pozwolić by Jej bohaterowie byli bezdomni i żebrali na ulicach. Dlatego powstał pomysł na wybudowanie – a zarazem zatrudnienie setek powracających – pięknej wielkiej drogi wzdłuż wybrzeża w stanie Victoria. Wszystko zajęło 13 lat – może się wydawać że wiele, ale w porównaniu z dekadami czy wiekami dostarczonego piękna to pikuś.


Dzisiaj Great Ocean Road jest jedną z must-see attractions dla każdego turysty i zachwyca tak jak robiła to lata temu i będzie robić latami w przyszłości. Przepiękne formacje skalne w oceanie jak The 12 Apostles albo The London Bridge (niestety, pozostało tylko jedno „przęsło” bo reszta została podmyta falami), oczka wodne 
w kamienistej plaży (ja oczywiście inspektowałam, wyciągając i identyfikując żyjątka)... to wszystko po prostu trzeba zobaczyć osobiście choć raz w życiu.
   

Z bardziej przyziemnych spraw: Aviomarin (albo australijskie tabletki Kwells – dostępne w każdej aptece za centy) są niezbędne nawet dla tych o najtwardszym niewzruszonym żołądku, bo droga wije się bardziej niż żmija w amoku. Ja łyknęłam dwie tabs przed podróżą (zazwyczaj jedna mi starcza na 8 godzin!), a mimo to wywieszałam się przez okno jak bez mała piesek, dla powiewu świeżego powietrza, 
i prosiłam o postój kilkakrotnie. Na szczęście co pewien czas są wyodrębnione punkty widokowe nie tylko oferujące idealne warunki do zrobienia fantastycznych zdjęć i napawania się przepięknym panoramicznym widokiem, ale też pozwalające uspokoić wątpia. Beaut (doceniony nawet z zieloną twarzą)!    :) 

  

sobota, 7 maja 2011

A different story for 2nite

She wants it...
(...)
She’s so much more than you’re used to
She knows how to move to seduce you
She do the right thing and touch the right spot
Dance in your lap till you're ready to pop
She’s always ready, when you want it she want it
Like a nympho, the info
show you where to meet her
On the late night, till daylight the club jumpin’
If you want a good time, she gone give you what you want
Baby it’s a new age,
You like my new craze
Let’s get together
Maybe we can start a new phase
The smokes got the club all hazy,
Spotlights don’t do you justice baby
Why don't you come over here, you got me saying
Ayo, I’m tired of using technology,
Why don’t you sit down on top of me

Ayo, I’m tired of using technology
I need you right in front of me
In her fantasy, there’s plain to see
Just how it be, on me
Backstrokin’, sweat soaking
All into my set sheets
When she ready to ride, I’m ready to roll
I’ll be in this bitch till the club close
What should I do, one thing on all fours
Now that shit should be against the law
Different style, different move,
Damn I like the way you move
Girl you got me thinking about,
All the things I do to you
Let’s get it poppin’ shorty
We can switch positions
From the couch to the counters of my kitchen
Baby it’s a new age,
You like my new craze
Let’s get together
Maybe we can start a new phase
The smokes got the club all hazy,
Spotlights don’t do you justice baby
Why don't you come over here, you got me saying
Ayo, I’m tired of using technology,
Why don’t you sit down on top of me

Ayo, I’m tired of using technology
I need you right in front of me
She wants it, she wants it
She wants it, you got to give it to her
She wants it, she wants it
She wants it, you got to give it to her
    
Original version (by 50 Cent and Justin Timberlake) - gooood one.  :)
  

World Outside Your Window

(Tanita Tikaram)
   
Everyone had said that I might go
Coz my red suitcase and my ray-bans weren't quite so
I'd bear the heavy wind and rain that falls
I'll never come back again
Coz you know how I laugh when winter shows her hand
Well, that picture frame is the saddest thing you'll see
But it bought me time and a place that love could be
And since I'm going now please rearrange
Coz I'd like to think that things have changed
I don't believe you'll be open anymore
Tell me if you want to see
A world outside your window
A world outside your window isn't free
And tell me if you want to catch that feeling of redemption
That feeling of redemption don't do much for me
Well, everyone was hoping you would stay a while
Tell us about that great land in the South
And you see that man - now ain't he under offer?
I tell you child you go wash out your mouth
Tell me if you want to see
A world outside your window
A world outside your window isn't free
And tell me if you want to catch that feeling of redemption
That feeling of redemption don't do much for me
What can you say
I'm hiding in the belfry
How can you say – I wanna catch time
How can you say you know anything about me
Because I knew about you – but I won't care about you
Everyone has come to see, well some things have to die
Flowers out for this photographic haunt, but they all pass me by
But the age is not a funny game, it don't give such a buzz
And when I winced with ignorance
I had to kiss this dust
Tell me if you want to see
A world outside your window
A world outside your window isn't free
And tell me if you want to catch that feeling of redemption
That feeling of redemption don't do much for me
   

piątek, 6 maja 2011

Guilin i Yangshuo

  

Budzi mnie po 5 rano dźwięk przypominajki, że dostałam SMS. Oczywiście: P-R, 
z drugiego końca świata, żebym sprawdziła na mapie i w necie Guilin oraz Yangshuo i „zobaczyła jak tutaj jest pięknie”. Wysłane jakieś kilka minut po 2 w nocy 
(u nas) – nie dziwię się, że nie słyszałam, bo padłam przed 1 i zasnęłam jak kamień. Anyway, powiedziałam sobie pod nosem „bloody bastard znowu drażni” 
i usiłowałam z powrotem usnąć. Niestety, nie udało się. Po jakiejś pół godzinie poddałam się i odpaliłam komputerek i sprawdziłam. Guilin, z tego co czytam o świcie (więc z małym zrozumieniem) to miasto i prefektura, ale również część pięknego parku narodowego Guilin and Lijiang River National Park. 
Yangshuo to miasto i prowincja położone nad rzeką Li. Images faktycznie budzą zachwyt, więc wyobrażam sobie jak to jest być tam na miejscu. :)










   

czwartek, 5 maja 2011

Życie jak z bajki

Taka pogoda jak dzisiaj o poranku, szczególnie w maju, nastawia nie tylko do przemyśleń nad przyszłością całego świata (tak, tak, to zdecydowanie koniec – zobaczycie, obudzimy się pewnego dnia i okaże się, że w nocy, w ciągu ułamka sekundy, jak od pstryknięcia palcami, wszystko się skończyło, włącznie z nami: wszystko będzie tylko atrapą, realną, ale atrapą, a my będziemy tylko i wyłącznie cieniami naszych prawdziwych ja, chodzącymi do pracy, biegającymi za swoimi sprawami, spotykającymi się z innymi, ale cieniami, zupełnie nieświadomymi, że to co nas teraz otacza to ta zapowiadana „wieczność”). Nastawia też do przemyśleń nad przyszłością ludzi.
I wróciłam znowu do ostatniej rozmowy z Rodzicielką, bo dowiedziałam się, ku wielkiej radości, że będzie robiła generalny porządek z wywalaniem bambetli z balkonu (nie, to nie jest ta radość-generująca część) i że będzie „wreszcie się pozbywać wszystkich tych papierzysków i innej makulatury z pudeł”. Zostałam absolutnie zaskoczona informacją, że przez te wszystkie lata przechowywała moje wypracowania z liceum! Now, who does that?! Ale, anyway, ważne, że ma też moje stare bajki. Normalne bajki a nie ten crap od Walta Disneya (Barbie, my ass!)


Pamiętacie to wydanie? Takie dokładnie miałam. Duży format, jak album, z pięknymi ilustracjami Szancera. Z prawdziwymi baśniami H.Ch. Andersena: „Królowa śniegu”, „Latający kufer”, „Dzikie łabędzie”, „Słowik” (o matko, ten ostatni dawał mi koszmary, bo ilustracja była bardzo mroczna, z człowiekiem leżącym na olbrzymim łożu, ze staromodną klatką na ptaki wiszącą na tle gotyckiego okna, za którym złowrogo świecił księżyc... no mówię wam, bałam się). Które dziecko dzisiaj zna opowieść o jedenastu królewiczach zaklętych w łabędzie i ich siostrze? Które dziecko, patrząc na jedną z ilustracji powie „Dziewczynka z zapałkami” zamiast: „ooo, Rumunka żebrze”? Które dziecko dzisiaj zna prawdziwą „Małą syrenkę”, a nie jej zbastardyzowaną wersję rodem z Holyłuda?

To samo się tyczy innych spraw: teraz rodzice kupują dzieciakowi konsolę i gry komputerowe, a nie małe książeczki, w takim kwadratowym formacie, z krótką opowiastką z ukrytym morałem (o matko, przy jednej płakałam rzewnymi łzami nie dlatego że była smutna – oczywiście skończyła się dobrze – ale z powodu rysunków; traktowała o kotku, który oddalił się z pokoju i szukał mamy i każde zielone światełko w ciemności brał za jej oko – jedna ilustracja pokazywała zasmuconego malutkiego kociaka siedzącego obok radia z zapaloną zieloną diodą na froncie; ale nieważne – był happy end!). Teraz rodzice, zamiast przeczytać dziecku baśń lub dać aby samo przeczytało, zabierają je do kina lub kupują płytkę DVD. Teraz rodzice propagują lalkę z nieludzkimi wymiarami jako bohaterkę i wzór – a nawet prawdziwą „aktorkę”, bo przecież Panna B. (ona jest panna, prawda? Ken to tylko gach? nie wiem akurat tego) „gra” w filmowych bajkach Hamerykańskich.
No a potem kupowane są takie prezenty na komunię, bo każdy dzieciak już od małego chce być plastic-fantastic: 


Świat schodzi na psy i się kończy, nie z powodu zaburzenia równowagi ekologicznej, wojen, wszelkich choróbstw (to swoją drogą jest podstawowy mechanizm biologiczny: przy nadmiernej liczebności gatunku, Natura stosuje safety valve i produkuje coraz więcej mutacji genetycznych oraz pozwala na powstanie nowych chorób, które tę liczebność mają zredukować do optymalnej), tylko z powodu degeneracji społeczeństwa nie troszczącego się tak naprawdę o potomstwo.
I tym, jakże optymistycznym, akcentem zakończę dzisiejszy wpis.