Tips for Life (#1: Wear Sunscreen!): http://www.youtube.com/watch?v=sTJ7AzBIJoI

piątek, 1 października 2010

To wed, or not to wed

Dzisiaj, w samo południe, moja Koleżanka wstąpiła w tzw. Związek Małżeński. Gratulacje!!! To wielki krok i odważny dla Dwóch Osób w Przedsięwzięcie Zaangażowanych. A mi się nasuwają przemyślenia. Przez większość życia uważałam małżeństwo za głupotę nieziemską, twór sztuczny jak cycki niektórych gwiazd lub twarz Pana K.I. z polskiej TV. Instytucję z góry skazaną na niepowodzenie, której się powinno zakazać jak np. sexu w miejscach publicznych. W przemyśleniach tych opierałam się (jak prawdziwy Naukowiec) na poczynionych obserwacjach: we własnym domu rodzinnym, wśród niektórych osób znajomych, koleżanek, kolegów i ich familii – tzw. rozbite. Po co więc robić tę całą szopkę, skoro i tak nie daje gwarancji bycia razem „dopóki śmierć nas nie rozłączy”. Jeśli Dwie Osoby się kochają i chcą być razem, nie potrzebują oficjalnie tego deklarować, bo One wiedzą co do siebie nawzajem czują. Obrączkowanie pozostawmy ornitologom! Ale z wiekiem (khe, khe) chyba złagodniałam i zaczęłam spoglądać na to także z innej strony. Owszem, Dwie Osoby kochają się miłością wielką i wieczną (no wiem, wiem, o wieczności nie ma mowy, ale to ładnie brzmi) i właśnie dlatego chcą się nią wszystkim pochwalić. Ta Miłość dodaje im skrzydeł większych niż Red Bull i pragną całemu światu wykrzyczeć jakie Wielkie Uczucie je łączy. Małżeństwo jest formą takiego obwieszczenia. I tak, wiadomo że samo w sobie nie utrzyma ich razem, jeśli coś się popsuje – bo popsuć się może. Mądra osoba powiedziała, że w życiu są tylko dwie pewne rzeczy: śmierć i podatki. Ale cóż z tego. Jakakolwiek forma związku, czy to konkubinat (ahh, lubię to słowo, przywodzi mi na myśl od razu Japonię, kwiat wiśni, kimona, piękne konkubiny... tylko te maty na podłodze chyba twarde są i siniaki od nich murowane), czy to małżeństwo, może trwać do końca Ich dni lub może rozpaść się po roku, dwóch, trzech... Jedyna różnica to ilość papierkowej roboty związanej z rozstaniem. Kilka miesięcy temu mój Znajomy przyszedł się mnie poradzić. Ostatnio nie układało Mu się z dziewczyną, bo kłócili się o obrączki. On nie z tych bogatych i planował kupić jakieś proste, srebrne. Ona oczywiście chciała full wypas ze złota i podstępnie twierdziła, że takie MUSZĄ być, bo taki jest ukaz. Zbierając całą swoją mądrość na ten temat (bo należę do osób preferujących skośnooki styl związku) wyjaśniłam Mu, że obrączka jest tylko symbolem i bynajmniej nie jest wyryte na kamiennych tablicach, że musi być złota – jeśli chcą, mogą sobie ukręcić dwie ze sznurka od gaci piżamowych. Chodzi o to, że nakładając je sobie na palce deklarują chęć bycia razem – połączeni jak dwa końce jednej linii życia w zamknięty okrąg. Podziękował za tę poradę i... później się dowiedziałam, że Pannica nie była zachwycona, a On ją kocha jednak bardzo, więc się zapożyczył i złote kupił.... No comment. Kończąc ten dzisiejszy wątek, powiem tak: nie uważam już, że osoby skore do ożenku należałoby wysłać wehikułem czasu do starożytnej Sparty i tam ze skałki zrzucić. Niech każdy robi co chce. W życiu należy się kierować chęcią osiągnięcia szczęścia – przez siebie samą/samego i przez Osoby Nam Bliskie, that’s all. A poza tym, to chyba tylko najbardziej stwardniały kamień o temperaturze zera bezwzględnego nie poczułby piknięcia gdzieś w środku jestestwa i miłego ciepła na widok Dwojga Kochających Się Państwa Młodych. :)
(B. – jeszcze raz WIELKIE GRATULACJE i cieszę się Waszym szczęściem!!!)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz