Tips for Life (#1: Wear Sunscreen!): http://www.youtube.com/watch?v=sTJ7AzBIJoI

czwartek, 25 sierpnia 2011

Krytyk

Teatralny, filmowy, kulinarny, hotelowy. ;)

1) Testament cnotliwego rozpustnika
Świetny spektakl w Teatrze Kamienica. Po większości zabawne przedstawienie ostatnich dni (nie)sławnego Don Juana. Komedia miesza się tu gęsto z delikatnymi nutkami nostalgii i ostrym posmaczkiem antyklerykalnej filozofii. Hmm, a real dish that is true life. :) Jedyne słowo krytyki to nudne i niespecjalnie udane tańce hiszpańskie (niby flamenco) wprowadzone jako egzotyczna nutka w przedstawieniu. Zapodane masowo po antrakcie spowodowały że w pewnym momencie siedziałam 
i wściekałam się „enough with the dancing, for f*ck sake!” Ale na to możecie przymknąć oczy. Aktorzy: Kamiński rewelacyjny jako rozpustny dziadyga, co to „stary ale jary” jeszcze z jedną nogą w grobie (nie metrykowo tylko od rany kłutej, więc nie Matuzalem i jeszcze coś mu stanąć może teoretycznie) rozwija swoje mojo; dwie inne role męskie obsadzone rewelacyjnie: Cypryański i Witaszczyk (szczególnie ten drugi!) grali bawiąc się i bawili grając, cudo!;  ale za to Cichopek fatalna – farbowana na czarno blondina co to ani mówić nie umie, ani grać nie umie ani... nic nie umie (jednym słowem: żenua) – na szczęście nie o jej bohaterkę w tym wszystkim chodzi, ale i tak psuje ogólne wrażenie wprowadzając dysonans. Oh well, you can’t have it all, can you? Spektakl jest rewelacyjny i polecam gorąco – obowiązkowo miejsca w jednym z pierwszych trzech rzędów weźcie! A jako wisienkę na torcie dostaliśmy od Kamińskiego, już po zakończeniu, tę oto perełkę: „popiątek”. Wiecie co to jest? Ot taki nasz rodzimy „weekend”. Bardzo mi się podoba i zamierzam propagować. :)


2) Beginners (Debiutanci)
Świetny film pana Mike Mills z Ewan McGregor i Chrostopher Plummer. 
Co śmieszne (a zarazem smutne, ale co mnie od razu skusiło do obejrzenia): 
w Polsce jest on klasyfikowany jako dramat – zapewne ze względu na tematykę 
i słowo „homosexual”, które w tym kraju wrzuca z automatu na tor powagi. Oczywiście luknęłam na świętą IMDb: „Comedy, Drama”. Heh, no comment. 
I faktycznie. Film zabawny, ale ciepło zabawny a nie głupio zabawny. Żadna Szarlotka Amerykańska ani Kacyk. Dla mnie osobiście w konwencji mocno przypominającej dzieła Woody Allena. Na pewno na myślenie, ale nie przygnębiający – po prostu taki, który podsuwa nam pomysły lub pokazuje inną perspektywę życia, ale nie zmusza do kontemplacji ciężkiego żywota ludzi na świecie. Oczywiście jest historia miłosna – a nawet dwie (tak, tak, bo Ojca też liczę). Oczywiście jest mocno konwencjonalna: boy meets girl, boy falls in love with girl, boy argues with girl, boy and girl split up... I najlepsze jest to, że spodziewamy się happy end (boy and girl get back together), ale z drugiej strony nie wiemy czy będzie – bo to nie jest głupia komedia, bo to nie jest typowa Americana, bo... bo ta historia mogłaby się zakończyć one way or another, a i tak byłaby dobra. Dlatego że w tym filmie nie chodzi o to romansidło tylko o odnalezienie się człowieka w swojej skórze. O przebudzenie. O odkrycie (dzięki lepszemu poznaniu Ojca i zrozumienie co nim kierowało) co robiliśmy w życiu i dlaczego. I odkrycie że wreszcie chcemy odważyć się na coś innego, na to czego zawsze pragnęliśmy ale specjalnie niszczyliśmy za każdym razem, bo taki był nasz odruch obronny. Film cudo, 
z połową czasu spędzoną na śmianiu się, a połową na wzdychaniu „aww”. :)


3) Die Friseuse (Fryzjerka)
Jak z tytułu można się domyślić, film dżermański, więc dla mnie wymagający (czytania). Świetna historia zwyczajnej kobiety, która odnajduje się w dzisiejszej rzeczywistości mając kilka problemów na głowie: szukanie pracy; dorastającą córkę – nastolatkę oczywiście trudną i wstydzącą się mamusi – i świeże rozstanie z mężem; sporą nadwagę – a więc problem z oceną przez ludzi; oraz (tutaj już mój dodatek) fatalny gust jeśli chodzi o biżuterię i ciuchy. Taka bitter-sweet story, ale bardziej sweet niż bitter. Kolejny film lekki na myślenie, momentami wpadający 
w taką farsę, że aż wierzyć nie mogłam – prawie jak flashes z pokręconej rzeczywistości Underground Kusturicy (a to jest absolutnie rewelacyjny film, 
a must-see), choć oczywiście setting jest zupełnie inny – masturbacja przy myciu głowy, zgon pod hełmową suszarką fryzjerską, nielegalny przewóz ludzi przez granicę, koczowanie kilkunastu Azjatów w małym dwupokojowym mieszkanku, pośrednictwo narkotykowe (chyba)... to kilka takich surrealistycznych momentów. Ogólnie rzecz biorąc: świetna moderna komedia mieszczańska. :)


4) Restauracja Mała
W Ełku. Jeśli będziecie w tym miasteczku, gorąco zachęcam do nawiedzenia. Pierwsze co się zauważa, to wystrój – ja chciałam uciekać z miejsca, bo to kiczowaty domek dla lalek i zupełnie nie mój klimat. Ale stolik na „ganku” faktycznie bardzo miły jest. A do tego... Do tego kuchnia: z miejsca już wiadomo że dobra, jeśli na pytanie „czy macie świeże ryby” pani odpowiada „mamy, oczywiście, dzisiaj akurat sandacza i pstrąga” (czytaj w domyśle: dzisiaj takie, bo akurat te złowiono i dostarczono). Kuchnia, która robi każde danie na bieżąco i jeśli się chce zmienić co w karcie (małej zresztą – kolejny dowód że restauracja dobra, tak przynajmniej twierdzą Anthony Bourdain i Gordon Ramsay) to zrobią: bez natki, bez marchewki, z pieca a nie smażoną rybkę. Do tego obsługa: troskliwa ale nie nachalna. Pani, po zebraniu zamówień ze stolika obok, zada sobie trud by podejść i powiedzieć „przepraszam, zaraz się państwem zajmę”, poleci do kuchni złożyć te zamówienia 
i wróci by wziąć nasze. Po przyniesieniu jedzenia dopyta się (powtarzam: nie nachalnie) „czy wszystko jest jak należy i smakuje?”. A w międzyczasie będzie sprawdzać czy czegoś nam nie potrzeba. Na jedzenie nie czeka się długo, a smak... pycha! Restauracja cieszy się zresztą niezłą renomą, bo gdy tam byliśmy grupy osób wchodziły, spoglądały naokoło oceniając status jedzeniowy i ustawiały się by czekać na zwolnienie stolika (choć w okolicy było kilka innych knajp). Mówię wam – jeśli w Ełku to Mała. :)


5) Hotelik Gołdap
To też jeśli was tam kiedyś coś zaniesie. Położony w centrum miasteczka, jest bardzo sympatyczny bez bufonady. Ciepłe wnętrza, ładne przytulne pokoje i bardzo miła obsługa recepcji (w sumie sprzątaczki też, bo jedna kulturalnie się wycofała rano). Ja uwielbiam takie duperele, jak końcówka papieru toaletowego zagięta 
w trójkącik w łazience, opaska papierowa na sedesie mówiąca że czysty, albo butelki wody (przynajmniej) czekające na stoliku. A do tego coś co nie wszystkie hotele rozumieją: że w double room chcemy double bed, a nie dwa pojedyncze które trzeba samemu zsuwać. Beaut. :) Jedynym szkopułem są piekielne schody 
i problematyczne próżki na piętrach, co przy ciemnym korytarzu (jeśli się nie namierzy od razy pstryczka) może się nie zgodzić ze stanem osoby powracającej (nie, nie, ja tym razem sobie tylko teoretyzuję!) Hotel ma swoją restaurację, która działa też osobno, z wejściem po schodkach w dół od poziomu ulicy, i oferuje śniadania dla gości. Tutaj info wam nie podam, bo akurat trafiliśmy na to piekielne Kartaczewo i jak wspomniałam wcześniej zapach zasmażek i złoconej cebuli przeważał nad wszystkim – przypuszczam że nawet kawa pachniałaby jak pyzy 
z omastą. Hotelik jest tani a bardzo wygodny i naprawdę miły do zatrzymania się. Polecam, of course. :) 


5 komentarzy:

  1. Uprzedzając z góry komenty: nie, nikt mi nie płaci za reklamę, hehe.

    OdpowiedzUsuń
  2. Krytyka faktycznie słabo ci wyszła. Nad Debiutantami się zastanawiałem i teraz chyba się skuszę. Nie widziałaś przypadkiem Passione żeby zrecenzować?

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie chcę nic mówić, ale w Wawie też są restauracje godne polecenia ze względu na kuchnię i obsługę – np. Borpince przy ul. Zgoda, jeśli ktoś lubi dania węgierskie, albo Chłopskie Jadło na pl. Konstytucji (swojskie-polskie). Debiutantów widziałem, też polecam, chociaż najwięcej humoru wnosi chyba pies. ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Ich mag den Friseur. Zaciekawiły mnie te motywy z kosmosu. O cnotliwym rozpustniku nie słyszałem ale też chyba sprawdzę. A co do łóżek w hotelu – wiesz, nie zawsze dwie osoby to para (BTW, chwalisz, a nic nie wspominasz o minibarku w pokoju, hehe).

    OdpowiedzUsuń
  5. Passione nie widziałam, ale mam inne na liście (w tym nowe filmy Almodovara i Allena). Mini-bar nie było, ale to wcale nie bolało. A co do pokoju i łóżka: dlatego istnieje rozróżnienie na double room oraz twin room. Learn it, people.

    OdpowiedzUsuń