Jest coś absolutnie magicznego w spacerowaniu brzegiem ciepłego oceanu, widząc poświatę zachodzącego słońca lub jedynie blask księżyca i gwiazd, wyczuwając w powietrzu naprawdę unikatową mieszankę egzotycznych roślin: eukaliptus, willow i rododendron... A dodajcie jeszcze do tego niesamowity widok wody rozświetlonej milionem fluoryzujących drobinek... Uwierzcie mi, to absolutnie niesamowite przeżycie: stąpać po plaży bosą stopą i widzieć te „iskierki” rozpalane dotknięciem/ruchem w miejscu gdzie nasza skóra miała kontakt z nimi. To jak tańczenie na poświacie księżycowej...
To co widać, to planktonowe żyjątka, których wysiew następuje w miesiącach letnich (styczeń-luty), unoszone przez fale i osiadające na plaży. Produkują one
tzw. green fluorescent protein (GFP). To białko znane jest naukowcom na całym świecie, bo zostało wyizolowane, dokładnie zbadane i jest produkowane komercjalnie jako fluorofor łączony ze specyficznymi przeciwciałami używanymi
we fluoroimmunochemii. Przykład obrazów mikroskopowych mieliście w moim wcześniejszym poście „Pokaż Kotku”. Przez drobną modyfikację GFP zostały stworzone też inne białka fluoryzujące (yellow, red lub green z przedłużonym spektrum emisji). Ehhh... czyż takie rzeczy nie są pasjonujące?!!! :)
tzw. green fluorescent protein (GFP). To białko znane jest naukowcom na całym świecie, bo zostało wyizolowane, dokładnie zbadane i jest produkowane komercjalnie jako fluorofor łączony ze specyficznymi przeciwciałami używanymi
we fluoroimmunochemii. Przykład obrazów mikroskopowych mieliście w moim wcześniejszym poście „Pokaż Kotku”. Przez drobną modyfikację GFP zostały stworzone też inne białka fluoryzujące (yellow, red lub green z przedłużonym spektrum emisji). Ehhh... czyż takie rzeczy nie są pasjonujące?!!! :)
Ale wracając na Ziemię laików, Lorne to mały kurort na Great Ocean Road
w którym właśnie tę bioluminescencję można obserwować w lecie (my lubiliśmy bawić się na plaży, drepcząc po piasku i patrząc jak się odcisk stopy rozświetla, podczas licznych corocznych konferencji). Oczywiście Lorne jest wspaniałe również z wielu innych względów, na przykład jako świetne miejsce do surfing oraz...
to Czytelniczki pewno zaciekawi: oglądania na żywo sportowców biorących udział
w tradycyjnym Ironman Challenge – mniam... Co prawda, jest coś niepokojącego
w patrzeniu na świetnie umięśnionego faceta w obcisłych gatkach speedo i ciasnym top i przy tym mającego na głowie czepek zawiązany sznureczkiem pod brodą!
w którym właśnie tę bioluminescencję można obserwować w lecie (my lubiliśmy bawić się na plaży, drepcząc po piasku i patrząc jak się odcisk stopy rozświetla, podczas licznych corocznych konferencji). Oczywiście Lorne jest wspaniałe również z wielu innych względów, na przykład jako świetne miejsce do surfing oraz...
to Czytelniczki pewno zaciekawi: oglądania na żywo sportowców biorących udział
w tradycyjnym Ironman Challenge – mniam... Co prawda, jest coś niepokojącego
w patrzeniu na świetnie umięśnionego faceta w obcisłych gatkach speedo i ciasnym top i przy tym mającego na głowie czepek zawiązany sznureczkiem pod brodą!
Gorąco polecam zatrzymanie się w Erskine Beach Hotel. Ulokowany jest nad samym brzegiem – dosłownie kilkanaście kroków od jego tylnego wyjścia jest duży backyard na atrakcje typowe wszelkie, z którego bramka prowadzi prosto na plażę. Hah, ileż to razy podczas zjazdów naukowych wybywaliśmy na plażę w porze lunch, a potem pędem wracaliśmy, symbolicznie zawinięci li i jedynie w ręcznik (koledzy) lub sarong (ja), by dać wykład oczekującej widowni ze sławami światka naukowego!
Ale, ale: na Great Ocean Road jest jeszcze Bimbi Park. Położony na Cape Otway, oferuje jedyną w swoim rodzaju szansę aby „camp under koalas” (i nie, nie trzeba wcale w namiocie – można wynająć przyczepę campingową, tzw. caravan, wyposażoną w kuchenkę, łazienkę/ubikację i w miarę wygodną przestrzeń mieszkalną). Wyższość nad hotelem/motelem jest taka, że nie mamy „sąsiadów” za ścianą, więc wszelkie odgłosy nie będą słyszane i zgorszenia nie spowodują. ;) Dodatkową atrakcją, którą ja osobiście zachwycałam się za każdym razem, była możliwość konnej przejażdżki po plaży, po klifie, w buszu, tak zupełnie „na dziko”.
I naprawdę nie potrzeba do tego wielkiego doświadczenia – konie są spokojne, przyjacielskie, a guides zawsze dopomogą i posłużą radą.
I naprawdę nie potrzeba do tego wielkiego doświadczenia – konie są spokojne, przyjacielskie, a guides zawsze dopomogą i posłużą radą.
A wieczorem: ognisko i... dancing in the moonlight. :)
A dzisiejsza deszczowa aura z kolei przypomina mi zimę Melbourniańską. ;)
OdpowiedzUsuńAgu - znowu drażnisz! ;)
OdpowiedzUsuńAle faktycznie nadajesz się do reklamowania Australii. :)
Aga, a jest Ironwoman Challnege? I czy kobitki też mają takie seksowne czepeczki na głowach? ;P
OdpowiedzUsuńDarling: I znowu aż chce się tam być. :)
OdpowiedzUsuńFaktycznie, te czepki na głowach są śmieszne i bardzo nieatrakcyjne, a do tego ja osobiście z koni bym zrezygnowała, bo mam uraz. Ale wykąpać się we fluoryzującym oceanie... marzenie.
Ano-Nimka
Darko: Oczywiście, że jest Ironwoman. I tak, czepki też są w użyciu podczas etapu pływackiego zawodów. Czyżbyś miał fetysz?
OdpowiedzUsuńAno-Nimka: Konie nie są obowiązkowe, ale koala na okolicznych gum trees nie unikniesz.
A tak naprawdę: dancing in the moonlight czy skinny dipping in the moonlight? ;P
OdpowiedzUsuńR.
Darlingu: faktycznie fajne to twoje pisarstwo o ulubionej Krainie Oz. :)
OdpowiedzUsuńR.: Znając Agu, pewno to drugie. ;P
Aga: Fetysz na czepeczek tylko francuskiej pokojówki. ;)
OdpowiedzUsuńSKuba i R.: Też tak obstawiam - ubranie z tej niby poświaty księżycowej.
Guys: to potwarz, jestem oburzona i dementuję. Wcale nie zawsze skinny dipping. Dancing in the moonlight było artystyczną aluzją do piękna fenomenu i już.
OdpowiedzUsuńDarlingu: „nie zawsze” robi dużą różnicę. ;P
OdpowiedzUsuńPaszoł won durak! ;P
OdpowiedzUsuńPost jest nie o tym, więc spuśćmy kurtynę milczenia. ;)