Pewnych rzeczy się nie robi, według mnie. Po prostu.
Pierwszą z nich (specjalnie napisałam „pierwszą” a nie „jedną”, bo być może będą dalsze odcinki) jest zupa rybna.
Ja rozumiem, bo osobiście lubię, rybę smażoną, pieczoną, zapiekaną w papilotach, grillowaną, wędzoną, surową lub ściętą sokiem cytrusów w formie ceviche (te dwie ostatnie są moimi absolutnymi favourites!). Ale zupa!!!
Jedzenie zagotowanej ryby lub rybich łbów, zapachowych mocno, wręcz rodem prosto z Darwin’s Nightmare (wspaniały film, polecam, dostępny tutaj), jest dla mnie na miarę delektowania się galaretowatym okiem bawołu (nie mówię o jądrach, bo te są całkiem smaczne, jak się miałam okazję przekonać raz).
Why, why, why, Delilah – wręcz chce się zakrzyczeć, bez imienia na końcu oczywiście.
No jakżesz można? To taka sama profanacja wg mnie jak... (OK, tu już mam temat na przynajmniej jeden kolejny odcinek). Nie pojmę nigdy.
¡Un ceviche por favor!
Gdzie dostać najlepsze w Wawie, to już pisałam wcześniej.
OdpowiedzUsuńA sama skromnie dodam że ostatnio uraczyłam Gościa moim wymysłem, czyli ceviche z krewetek a nie z ryby. Smakowało. :)
Akurat w temacie ryb i oka bawołu – ja mam awersję na wigilijnego karpia w galarecie. Całego, ze łbem i tym okropnym stężałym glutowatym okiem. Brrrr.
OdpowiedzUsuńJa nie widzę problemu. Gotowane nogi, kości, chrząstki i skóra innych zwierząt też nie pachną cudownie, a bulion czy rosół dają dobry (warzywa, zioła i przyprawy poprawiają walory zapachowe).
OdpowiedzUsuńIntrygują mnie te smakowane jądra bawole...
M.
Jak dla mnie no-no to flaki: sama nazwa jest zapowiedzią, a zapach wieńczy dzieło.
OdpowiedzUsuńR.
Ooo, właśnie, Darling napisz o tych bawolich jądrach, bo z ciekawości (choć może nie tylko) aż skrzyżowałem nogi... ;P
OdpowiedzUsuńLepiej nie wnikać - Darling to ball-breaker! ;P
OdpowiedzUsuńJa nie cierpię wszelkich podrobów, wątróbek, żołądków, etc. Błe.
Daro: To pomówienie! Wykazuję się delikatnością, finezją i do tego wirtuozerią! ;P
OdpowiedzUsuńA buffalo balls smakowały jak klopsiki zrobione z tofu - biorąc pod uwagę że otoczenie natywne azjatyckie było, to miałam prawo się pomylić, zanim dowiedziałam się co jem.
Wirtuozka gry na flecie prostym. ;)
OdpowiedzUsuńI mistrzowska cymbalistka! ;P
OdpowiedzUsuńCoście palili i czemuście się nie podzielili?!
OdpowiedzUsuńWidzę, że już głupawka weekendowa się włączyła. ;P
Oj Darling, wizualizację miałem po prostu. A Czarodziejski Flet przyjemniejszy mi się wydał niż Dziadek Do Orzechów. ;)
OdpowiedzUsuńWalkiria lekko przeraża, ale Miss Sajgon(ek) budzi już bardzo ciepłe uczucia. ;)
OdpowiedzUsuńA mi się miło wyobraża Carmen, z kieliszkiem Egri Bikaver w dłoni - najlepiej fletem do szampana. ;)
OdpowiedzUsuńR.
Panowie!
OdpowiedzUsuńKierunki wam się pomyliły, bo we flet się dmucha...
Zamiast Bull’s Blood wolę Purple Devil.
A Sajgon to ja mogę zrobić lepiej niż Brunhilda.
;P