Muse(ical) theme
Is our secret safe tonight
and are we out of sight
or will our world come tumbling down?
Will they find our hiding place
is this our last embrace
or will the walls start caving in?
Dzisiaj robię bunt, bo czuję że zaczęłam brzmieć jak jakiś Croatia Tourist Guide. Będzie Darlingowo a nie Chorwacjo-reklamowo. :)
Pierwsze i najważniejsze – bo bliskie sercu dziedzinowo – to perypetie lingwistyczne. Błędów i wypaczeń popełniłam więcej niż znana nomenklatura, ale przynajmniej dostarczałam powodu do śmiechu tym.
Problem jest taki, że chorwacki niby podobny ale jednak inny i nigdy człowiek nie mógł się spodziewać co nadejdzie. Jako że z zuchów mnie wywalono za niesubordynację już po tygodniu i harcerką takoż nigdy nie byłam, to nie umiałam zastosować zasady „Czuwaj!” w obcowaniu z autochtonami lub ich pisanym przekazem. Na swoje wytłumaczenie podam tylko dwa przykłady: „dzień dobry” to po ichniemu dobro jutro, a „prosto” to pravo. Heh, no comment. Dlatego też stosowałam mój tradycyjny-wyjazdowy język lengłydź w restauracjach, sklepikach, na kwaterach, na plaży/ulicy/szlaku z uporem złotej rybki krążącej w swojej szklanej kuli jakby spodziewała się dopłynąć do krawędzi świata. A poza tym słodko się uśmiechałam, otwierałam szeroko oczęta i mówiłam niewinnie „ja ich nie rozumiem, ty mów do nich w ich języku”.
To także wiązało się z „agową nowomową” vel „kreatywnym nazewnictwem”.
Na przykład, po wieki wieków miejscowości w których się zatrzymaliśmy na dłuższe pobyty to będą dla mnie Wadowice (Vodice) oraz Tucipka (Tučepi). Zwiedziliśmy She-Whatever (Šibenik), przejeżdżaliśmy przez Ooo-Misia (Omiš),
a w powrotnej drodze kierowaliśmy się na [Saendź] (angielska wymowa Senj ze względu na „j” na końcu). Śniadanie to dla mnie „durczak” (doručak, ale ja pamiętałam że coś jak „durszlak”), a podziękowanie czyli hvala do tej pory mi się myli z „hlava”, choć jestem wzrokowcem – ale to pewnie dlatego, że staje mi przed oczami baklava (heh, nie pytajcie, pokrętne są zaiste meandry mojej psychiki,
bo słodyczy nie lubię i gdzie Rzym a gdzie Krym – Chorwacja to nie Turcja).
No ale z drugiej strony na zawsze zapamiętam jaja na oko czyli jajka sadzone
(w jednej ze standardowo oferowanych wersji „durszlaka”). I od pierwszego dnia też opanowałam podstawowe niezbędniki lingistyczne, które mogę wyrecytować wyrwana ze snu w środku nocy: vino bijelo (białe wino), sucho (wytrawne), rakija (wiadomo co), kamenice (ostrygi), hobotnica (ośmiornica), lubin (sea bass, czyli jak teraz znajduję po polskiemu: labraks, bo nazwa inglish była mi znana i bliska) no i piekelny peršin (wymawiany „perszin” – skojarzenie na „Pershing”) czyli pierońska natka pietruszki.
Poniżej, jagniątko (czyli bardzo popularna domaća janjetina - choć ja z początku myślałam że to znaczy "dalmatyńska" a nie "domowa", nie dojrzawszy wyraźnie napisu, siedząc lekko zaspana rano w jedynym bistro oferującym napitek i strawę na malowniczym zadupiu plitwickim) na ogniu piekielnym już o 9 rano
w restauracyjce w Bośni i Hercegowinie (tak, tak, odwiedziłam jeszcze jeden kraj!) gdzie wstąpiliśmy na coporanne cappuccino i „durczak” i gdzie nastąpił incydent międzynarodowy, bo L. podłożono bombę cholesterolową – kelner źle zrozumiawszy przyniósł mu podwójne „jaja na oczach”, czyli 4.
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhzb9CxU9zgIrq9QmmvIYuUdHS0bE8Ngy0U1g2W-ynWHCLzEuF6Id4q-AvPS3WXIpVFEXDoNA3UC_h47sWfvnG4Y67FzQq1LQij_NxGQpLw4aOP2rC1ay_RvYtTdt33vLPWyCWnWGxkzno7/s200/100_2936+-+small.JPG)
Poza tym, to obcowanie z tubylcami było czystą przyjemnością. Chorwaci to przesympatyczni ludzie. Przyjaźni, mili, uśmiechnięci, chętni do pomocy lub gościny nawet gdy się zjawialiśmy w środku nocy u nich, cierpliwi nawet gdy focha strzelałam że nie rozumieją gdy wyraźnie i wolno do nich mówię in English zamawiając jedzenie lub picie, nawet gdy wymagania im rzucałam że Pershinga nawet szcząteczka ma nie być w jedzeniu bom uczulona i – ze słodkim uśmiechem mordercy – wzrokiem mroziłam wszelki sprzeciw, starając się telepatycznie przekazać, że być może szoku anafilaktycznego dostanę i się uduszę, ale i tak zza grobu ich dopadnę i wsadzę im, własnoręcznie obcięte zardzewiałą brzytwą,
ich własne jaja na ich własne oko. ;)
Wzmiankowany w poprzednich postach balwierz na balkonie.
Jeden z frontonów w She-Whatever. Intryguje mnie dlaczego facet zakrywa piersi
a babka je bezwstydnie odsłania, składając rękę na brzuchu. Hmm... tym bardziej że tych obiecywanych plaży topless nie było. ;)
A to najpopularniejszy samochód na drogach chorwackich (stojący przy czymś co mi wygląda na historyczny budyneczek przerobiony na osiedlowy śmietnik).
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgLssMRJ2UXtjDDqWUnGxR51UK0VutaPLUSnFwS5XI6db6nzlISMOC34V1mPTqz7oh1OzbE6CCn06m-b7zyia5sixb2JKQ9J4Z7vUa5U65_QM7Pc3aYtWOEDLbnEhmh20ZM8HkrkXfkAb_9/s320/100_2618+-+small.JPG)
Ahh, no i uczciwie nadmienię: tak, opcja # 3 wyszła z zachowaną weną, ale aż dziw że moje zwłoki (z wersji # 2) nie dryfują gdzieś na Adriatyku, bo miałam ze dwa-trzy momenty swoje humorkowe – co L., święty człowiek zasługujący na pokojową nagrodę Nobla lub beatyfikację już jutro, zniósł ze stoickim spokojem. Ale z drugiej strony... taki balsam na wzburzone nerwy koi je szybciej niż odgryzanie się. :) I nie, nie chodziło o muzykę w samochodzie, tylko o Tucipkę, która okazała się bardziej trójpokoleniowo-rodzinną Jastarnią niż zabawowym Władkiem na który się nastawiłam, no i o inne drobiazgi not worth mentioning. :) BTW: nie przestanę się też dziwić chęci dalszego obcowania ze mną po tym jak wykazałam się absolutnie bezlitosną żądzą krwi w stosunku do bachorów i ich piekielnych rodziców bawiących się ostatnim szałem wakacyjnym, czyli czymś co w Polsze znane było dawno jako riki-tiki albo klik-klak (dwie kulki na sznurku którymi się uderzało naokoło palca) absolutnie wszędzie – a szczególnie na plaży – produkując łomot gorszy od stada słoni w chodakach zbiegających po kamiennych schodach.
No dostawałam białej gorączki, podobnie jak w Wawie na dźwięk parszywych ławek grających Szopena na Krakowskim Przedmieściu. Uwaga: jeśli ktoś zna sposób albo może je dla mnie rozbroić by zamilkły na wieki, well... name your price. ;)
W Tucipce trafiliśmy też na mecz water polo. Chorwaci to podobno mistrzowie (czegoś) w tym – nawet widać na bannerze „welcome to the world of champions”.
A zakończę widokiem na pożegnanie gdy wyjeżdżaliśmy z Wadowic... don’t ask. ;)